Wielkie przedstawienie w ostatnim akcie serialu "Mała doboszka". Recenzja finałowych odcinków
Mateusz Piesowicz
25 listopada 2018, 20:02
"Mała doboszka" (Fot. BBC)
Cały sezon "Małej doboszki" spędziliśmy na przygotowaniach do inscenizacji finałowego aktu z Charlie w roli głównej. Gdy mamy go za sobą, po głowie krąży pytanie: czy było warto? Spoilery.
Cały sezon "Małej doboszki" spędziliśmy na przygotowaniach do inscenizacji finałowego aktu z Charlie w roli głównej. Gdy mamy go za sobą, po głowie krąży pytanie: czy było warto? Spoilery.
Wyjaśnijmy od razu, że wątpliwości nie mamy wobec samego serialu, który pomimo pewnych słabości (jeszcze do nich dojdziemy), oceniamy jak najbardziej pozytywnie. Pytanie o sens tego wszystkiego dotyczy wykonanej przez Charlie (Florence Pugh) misji, a rozbrzmiewa w myślach za sprawą ostatnich słów Khalila (Charif Ghattas) i towarzyszącego im spojrzenia jego brązowych oczu. Spojrzenia bardziej rozczarowanego i smutnego, niż pełnego gniewu, choć teoretycznie miał do niego prawo.
Palestyński terrorysta, który aż do przedostatniego odcinka funkcjonował raczej jako swego rodzaju nieuchwytny symbol, a nie realne zagrożenie, w kulminacyjnym punkcie historii zyskał oblicze, a to okazało się zaskakująco ludzkie. Na tyle, że padające z jego ust, a skierowane do Charlie zdanie ("Mam nadzieję, że było warto") brzmi wyjątkowo gorzko. Z pewnością nie tak, jak powinny brzmieć ostatnie słowa bezdusznego mordercy, którego dopadnięcie stanowiło cel zakrojonego na szeroką skalę szpiegowskiego przedsięwzięcia.
Po obejrzeniu ostatnich scen "Małej doboszki" (w USA cały serial został wyemitowany w ciągu tego tygodnia), można się zastanawiać, jakie właściwie uczucia powinny one wywoływać. Triumfu ze zwycięstwa "tych dobrych" nad czarnymi charakterami? Ulgi, że nasi bohaterowie wyszli z tego cało i nikt więcej nie ucierpiał? A może poczucia dobrze wykonanego zadania? W teorii każda z tych odpowiedzi wydaje się właściwa, w rzeczywistości nie pasuje żadna. Finał przynosi raczej ponurą konstatację, że wszystkie oglądane tu śmierci są tylko półśrodkiem, w którym trudno doszukiwać się istotnego znaczenia. Ot, wygrana przez Izraelczyków runda w niekończącej się walce. Z pewnością nieprzerywająca kręgu przemocy, a może nawet jeszcze bardziej go napędzająca.
Tego już z serialu się nie dowiemy, ale wcale nie musimy. Jak bowiem dobitnie pokazały ostatnie odsłony "Małej doboszki", powodzenie lub porażka Kurtzowego planu nigdy nie było tu celem samym w sobie. Za ten trzeba uznać raczej pokazanie bezsensu całej tej skrytej wojny, a także tego, jak łatwo się w niej pogubić, nie będąc osobiście zaangażowanym po żadnej ze stron konfliktu. "Czyli nie wierzysz w nic?" – pyta Khalil zdezorientowaną Charlie, podczas gdy ona nie wie nie tylko, jak na to pytanie odpowiedzieć, ale także tego, kim w tym momencie jest i co dokładnie robi.
Widzieliśmy ją, jak przygotowywała się do swojej życiowej roli pod okiem Gadiego (Alexander Skarsgård), stopniowo się w nim zakochując. Widzieliśmy jej wątpliwości po zabiciu Salima i jak dobrze radziła sobie potem w obozie treningowym dla terrorystów, gdy zyskiwała szacunek wszystkich dookoła. Widzieliśmy w końcu w Londynie, gdy aż do ostatnich sekund można było się zastanawiać, czy podczas pobytu w Libanie rzeczywiście nie zmieniła stron.
Ale nie, nic z tych rzeczy. Po pierwsze, to nie taki serial, gdzie w cenie są tanie zwroty akcji. Po drugie, Charlie (i Florence Pugh) okazała się po prostu tak dobrą aktorką, że oszukała wszystkich, bezbłędnie wypełniając swoje zadanie. I być może była gotowa wypełniać je dalej, trwając u boku Khalila, tak jak życzył sobie tego Kurtz (Michael Shannon). Czy byłaby wtedy ciągle izraelską wtyczką, czy może już zakochaną w Palestyńczyku kobietą? Odpowiedź prawdopodobnie byłaby taka sama, jak ta, którą mu już udzieliła. Byłaby aktorką.
Nie radykalną Syjonistką ani bojowniczką o kraj, honor, wolność czy cokolwiek innego. Aktorką, która znalazłszy się pośrodku niedotyczącego ją konfliktu, odkrywa, że żadna z jego stron nie jest bez winy. Po obydwu znajdują się dobrzy ludzie, po obydwu giną niewinni, a diabeł okazuje się mieć zupełnie inną twarz, w zależności od tego, kto go opisuje. Nic nie jest tak czarno-białe, jak mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać.
Zawieszona pomiędzy tym wszystkim Charlie wydaje się tu wręcz największą ofiarą. Pozbawiona przesłanek ideologicznych, wplątana w rozgrywkę jako perfekcyjne narzędzie, zdołała się jednak zaangażować emocjonalnie. Na swoją zgubę – po obydwu stronach, co w końcu musiało postawić ją pod ścianą.
I ta właśnie sytuacja bez wyjścia okazała się clou tej historii, co jak najbardziej pasuje do całego serialu, który już wcześniej pokazywał, że za nic ma widzowskie przyzwyczajenia. Wprawdzie w jego drugiej połowie wyraźnie dało się zaobserwować zwrot w nieco bardziej tendencyjnym kierunku, gdy opowieść zaczęła przypominać szpiegowską historię sensu stricto, ale jak się okazało, było to tylko chwilowe. Bo przecież trudno uznać za kulminacyjny punkt w pełni kontrolowany zamach, prawda? Nie, twórcom ani przez moment nie chodziło o zafundowanie nam atrakcji rodem z kina akcji. Tu zawsze w centrum była Charlie i jej stopniowe uświadamianie sobie, na jak bardzo szarym pod względem moralnym obszarze się znalazła.
Czy w takim razie można powiedzieć, że wyszła z niego bez szwanku? Z pewnością nie. W ostatniej scenie i jej spotkaniu z Gadim można jednak upatrywać bardzo specyficznego happy endu. Czy raczej jego drobnej zapowiedzi, bo oto wreszcie zobaczyliśmy dwójkę ludzi, która może wkrótce dowiedzieć się o sobie czegoś prawdziwego. Mało? W tym świecie więcej nie dostaniecie, a jeśli ktoś twierdzi inaczej, to prawdopodobnie jest świetnym aktorem lub zwykłym kłamcą. Albo jedno i drugie.
Efektem tego wszystkiego okazał się serial, jakiego przed premierą absolutnie nie oczekiwałem. Zakładając, że dostanę coś w stylu "Nocnego recepcjonisty", zostałem zaskoczony stylową, dającą do myślenia i dość wymagającą opowieścią, w której sensacyjne intrygi stanowiły tylko tło. Istotne oczywiście, ale jednak tylko tło. I szkoda, że twórcy na czele z Park Chan-wookiem chwilami ulegali jednak pokusie, by zanurzyć się w nim głębiej, bo mam wrażenie, że przez to stracili okazję, by stworzyć coś naprawdę poruszającego. Bo choć i tak dostałem od "Małej doboszki" więcej, niż się spodziewałem, zwłaszcza w końcówce odczuwalny był jednak brak głębszej więzi emocjonalnej z bohaterami. Może zamiast wycieczki do Libanu warto było poświęcić ten czas na coś innego?
Trudno to jednak szczególnie mocno wyrzucać serialowi, który i tak zaoferował od groma atrakcji. Poczynając od stojących do samego końca na najwyższym poziomie kreacji aktorskich, poprzez wciągającą i trzymającą w napięciu historię, aż po niespotykany w tego rodzaju produkcjach styl (w dwóch ostatnich odcinkach artystyczne zapędy twórcy wyraźnie zostały jednak pokonane przez potrzebę przyspieszenia akcji). Nie robię sobie wielkich nadziei, że nagle drogą jej twórców zaczną podążać wszyscy pozostali, ale naprawdę cieszy fakt, że jest we współczesnej mainstreamowej telewizji miejsce na takie rzeczy.