Fala krytyki, która spada na "1983", to znak, że coś się zmieniło. Polskie seriale doganiają wreszcie światowe
Marta Wawrzyn
25 listopada 2018, 13:02
"1983" (Fot. Netflix)
"Nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało" — chce się powiedzieć po wysypie recenzji polskiego serialu Netfliksa. I taka jest prawda. Nic wielkiego się nie stało. Ba, jest lepiej niż kiedykolwiek wcześniej.
"Nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało" — chce się powiedzieć po wysypie recenzji polskiego serialu Netfliksa. I taka jest prawda. Nic wielkiego się nie stało. Ba, jest lepiej niż kiedykolwiek wcześniej.
Zanim zjechałam polski serial Netfliksa od góry do dołu, długo zastanawiałam się, czy aby na pewno chcę to zrobić. I czy aby na pewno mam to wszystko na myśli. Czy może przypadkiem nie przesadzam. Obiektywnie rzecz biorąc, "1983" jest średniakiem. Jedną z tych europejskich produkcji, które polecamy w Serialowej alternatywie, opisując raczej ich zalety niż wady. Często mają one sporo wad i my te wady widzimy, ale z pełną świadomością raczej doceniamy ciekawe pomysły, inność i świeżość, niż wytykamy to, co nie wyszło. Bo my lubimy piosenki, których jeszcze nie znamy.
Dobrym przykładem są norwescy "Okupowani", gdzie alternatywny świat również zbudowano na mało realistycznych podstawach. Być może dziś uznalibyśmy to za bardziej problematyczne, niż trzy lata temu, kiedy pisaliśmy o serialu w samych superlatywach. Wtedy nas zachwycił pomysł. Dziś może czepialibyśmy się szczegółów wykonania, bo nasze serialowe doświadczenia są już inne. Choć oczywiście nie ma tu mowy o takich błędach jak w przypadku "1983" — "Okupowani" są z pewnych względów niezbyt prawdopodobni, ale nie kompletnie bzdurni. A poza tym wciągają i nie puszczają do końca, czego nie da się powiedzieć o polskiej produkcji Netfliksa.
Niemniej jednak prawdą jest, że w zależności od naszych doświadczeń i wiedzy na dany temat — bądź ich braku — różnie odbieramy historie z krajów, które są nam w jakiś sposób obce. Wśród polskich seriali z ostatnich lat nie brakuje tytułów, które spokojnie mogłyby trafić do podobnej Serialowej alternatywy na jakimś włoskim, francuskim czy brytyjskim portalu. Ba, zdarzały się nawet za granicą bardziej entuzjastyczne recenzje polskich seriali niż u nas w kraju — na przykład "Watahy" w "Guardianie". Zdaję sobie sprawę z tego, że to wszystko jest względne. Nas bardzo często od polskich seriali odstręczają fatalne dialogi. Za granicą tego problemu w ogóle nie zauważą, docenią za to te elementy, które dla nich są nietypowe, inne i może nawet nieco egzotyczne.
Być może tak właśnie będzie z "1983". Nie wykluczam tego, że krytykom z innych krajów serial spodoba się bardziej niż Polakom, jeśli tylko będą mieli szansę o nim usłyszeć. Z czym może być jednak różnie, bo widząc, jak słabo serial jest promowany, można wysnuć wniosek, że Netflix już się poddał. "1983" zostało uznane za porażkę, zanim zdążyło wyjść poza wąskie grono dziennikarzy, osób z branży i pracowników samego Netfliksa. Po tym, co się działo w piątek, można by wręcz wnioskować, że serial skończył się, zanim się zaczął.
A tymczasem tak być nie powinno. Polacy powinni zobaczyć "1983". Powinniśmy go obejrzeć, przeanalizować na chłodno, wyciągnąć wnioski. Bo to nie jest taka zwykła porażka — to bardzo ambitna porażka. Porażka, która jest efektem złożenia zbyt dużej odpowiedzialności w ręce jednego scenarzysty, Joshui Longa, Amerykanina, orientującego się w najlepszym razie średnio w skomplikowanych polskich sprawach i polskiej historii. Gdyby "1983" miało writers' room, złożony z Polaków, być może sprawy potoczyłyby się inaczej. Nie wiemy tego.
Wiem za to jedno: inaczej oceniamy "1983" dzisiaj, niż ocenialibyśmy rok temu. Rok temu wybaczylibyśmy scenariuszowi Longa więcej. Machnęlibyśmy ręką na drewnianego bohatera Macieja Musiała, niedoróbki świata przedstawionego, braki historyczne i ogólną płytkość wyzierającą z serialu Netfliksa. Zachwycalibyśmy się tym, że takie stylowe, pięknie zrealizowane produkcje — wyglądające jak mały "Blade Runner" — w ogóle w Polsce powstają. Dziś sytuacja wygląda już inaczej.
Netflix ma trudniej niż HBO, Canal+ czy Showmax. Ma trudniej, bo wszedł z polskim serialem w momencie, kiedy rewolucja na rynku seriali premium rozkręciła się na dobre. Ma trudniej też dlatego, że spodziewaliśmy się po nim cudu. A tu nie ma cudu, jest — jak to pięknie ujął jeden z redaktorów Serialowej, którego głos na ten temat jeszcze usłyszycie — "typowe netfliksowe meh". Czyli jedna z bardzo wielu średnich produkcji platformy z całego świata.
Być może patrzylibyśmy na nią z większym optymizmem, gdybyśmy wcześniej nie zobaczyli "Watahy", "Belfra", "Paktu", nieodżałowanych "Artystów", "Kruka", "Rojstu" i przede wszystkim "Ślepnąc od świateł". Zwłaszcza ten ostatni tytuł pokazał, co można zrobić, jeśli ma się trochę odwagi. I tak, wiem, że nie wszystkich wizja Krzysztofa Skoniecznego zachwyciła — niektórych wręcz odstraszyła — ale nie da się zaprzeczyć, że to jest serial, który tę wizję posiada. Jest też za co chwalić "Kruka" i "Rojst", dwa klimatyczne kryminały, nieodbiegające od europejskich standardów. Są bardzo solidni "Nielegalni", którzy nad "1983" mają tę przewagę, że pokazują akcje szpiegowskie w sposób nieobrażający inteligencji widza. A do tego mają postacie z krwi i kości, co Netfliksowi kompletnie nie wyszło.
Jest z czego wybierać, jest co oglądać, choć cały czas brakuje petardy na miarę niemieckiego "Dark", włoskiej "Gomorry" albo hiszpańskiego "Domu z papieru" (zabawna historia: na jednym z eventów Netfliksa w Londynie rozmawiałam o tym serialu z dziennikarzem z Hiszpanii, który mi powiedział, że w swoim rodzimym kraju "Dom z papieru" aż takiej furory nie zrobił, a on sam też za bardzo nie rozumie, co w nim widzi reszta świata). "Ślepnąc od świateł" ma największy potencjał, by się nią stać także na rynku międzynarodowym, ale to już będzie zależało od tego, czy HBO będzie w stanie go wypromować.
Nie jesteśmy już zaściankiem serialowej Europy. W ostatnich latach nasz rynek nadrobił większość dystansu i wszystko wskazuje na to, że będzie tylko lepiej. No bo skoro nawet TVN zaczął stawiać na, jak to ujął Edward Miszczak, sześciogodzinne filmy, to znaczy, że ta rewolucja już tu jest. Tym dziennikarzom, którzy oceniali "Pułapkę" dokładnie według tych samych kryteriów co amerykańskie seriale, wyszło, że nie jest dobrze. My nazwaliśmy ją krokiem w dobrą stronę, bo dokładnie tak uważamy. TVN zmienia podejście do widzów i nas to cieszy, nawet jeśli chcielibyśmy więcej.
"1983" to prawdopodobnie pierwszy polski serial oceniany przez (większość) dziennikarzy bez żadnej taryfy ulgowej, na tych samych zasadach co produkcje zagraniczne. Zdajemy sobie sprawę, że jego poprzednikom wybaczaliśmy więcej i że może nie jest to do końca sprawiedliwe. Netflix został potraktowany ostrzej, bo spodziewaliśmy się po nim czegoś znacznie lepszego. Wyczekiwany cud nie nastąpił, dlatego rozczarowanie jest potężne.
Ale też prawda jest taka, że nic wielkiego się nie stało. Będą kolejne pomysły, kolejne seriale i kolejni, miejmy nadzieję, że już polscy, twórcy, którzy odważą się pójść ścieżką Joshui Longa, showrunnera z eksportu (to prawie jak ci mityczni zagraniczni trenerzy, którzy mieli naprawić naszą reprezentację). Twórcy, którzy docenią i uszanują to, jak zmieniła się polska publika. Bo fatalne recenzje netfliksowej produkcji wyraźnie pokazują, że nie dajemy się już nabierać na wszystko co ładne, błyszczące i "światowe". Nie dajemy sobie wciskać bubli.
Skończyły się czasy, kiedy cieszyliśmy się, że coś jest "dobre jak na polskie". Przed nami następny krok: normalność. Czyli jeszcze więcej polskich seriali z wyższej półki, które niekoniecznie od razu muszą być dziełami wybitnymi, ale powinny traktować widzów jak dorosłych ludzi, mających jakieś obycie w popkulturze i ogólną wiedzę o świecie. Tak to wygląda w USA, tak to wygląda w Wielkiej Brytanii, Skandynawii czy Hiszpanii. I myślę, że po zbiorowym płaczu nad "1983" tak samo będzie to wyglądać w Polsce.