"Origin" – kosmiczna pułapka z przerostem ambicji. Recenzja nowego serialu science fiction
Mateusz Piesowicz
17 listopada 2018, 22:02
"Origin" (Fot. YouTube Premium)
Brak oryginalności nie jest największym problemem "Origin". Bardziej doskwiera bezsensowny upór w próbach udowodnienia, że oglądamy coś więcej niż standardowy kosmiczny horror.
Brak oryginalności nie jest największym problemem "Origin". Bardziej doskwiera bezsensowny upór w próbach udowodnienia, że oglądamy coś więcej niż standardowy kosmiczny horror.
Nowa produkcja YouTube Premium (płatna wersja serwisu, wcześniej znana jako YouTube Red) od samego początku nie wyglądała na coś szczególnie odkrywczego. Opisy tylko to wrażenie potęgowały, mówiąc o grupie nieznajomych, którzy utknęli na statku kosmicznym, odkrywając, że jest wśród nich coś obcego. Dalej łatwo już było wyobrazić sobie 10 odcinków wypełnionych bieganiem po klaustrofobicznych korytarzach, niezbyt subtelnym straszeniem i eliminowaniem kolejnych członków grupy, zanim zdążyliśmy się zorientować, kto jest kim.
I rzeczywiście, pod tym względem "Origin" nie zawodzi, bo oferuje dokładnie to, czego można się było spodziewać. Piszę "nie zawodzi", bo z kopiowaniem zgranych motywów łączących science fiction z horrorem twórcy poradzili sobie całkiem nieźle. Jest klimat, od czasu do czasu pojawia się napięcie, nie brakuje obrzydliwych obrazków – jasne, nie jest to "Obcy", ale minimum przyzwoitości zostało osiągnięte. Problem pojawia się o dziwo w innym miejscu, a mianowicie wtedy, gdy do głosu dochodzą twórcze ambicje, próbujące uczynić z "Origin" coś bardziej znaczącego od zgrabnej kalki.
A powiedzmy sobie szczerze, szanse na to, że ta trudna sztuka się uda, były niewiele większe od prawdopodobieństwa, że wszyscy bohaterowie przeżyją od początku do końca. Uwaga, spoiler – ani jedno, ani drugie nie doszło do skutku. My za to zostaliśmy z serialem, który bez powodzenia próbuje coś udowodnić, osiągając efekt odwrotny od zamierzonego. No chyba, że chodziło o to, byśmy za każdym razem, gdy twórcy próbują nam przybliżyć bohaterów, chcieli jak najszybciej wrócić do gonitw po futurystycznych korytarzach. Jeśli tak, to przepraszam, udało się.
Dobrze, żarty na bok. Jasne, że "Origin" miało ambicje, by zostać swego rodzaju "Zagubionymi" w kosmosie (nie mylić z "Zagubionymi w kosmosie"). Po to wszak przedstawiło nam cały tłum bohaterów, stopniowo odkrywając ich przeszłość, byśmy mogli się nimi zainteresować, a nie sprowadzili do roli biegającego po pokładzie (jeszcze) żywego inwentarza. Łatwiej powiedzieć, niż zrobić, bo praktycznie za każdym razem, gdy serial odstępuje od właściwej akcji na rzecz retrospekcji z daną postacią w roli głównej, traci cały impet.
A ten, choć zbudowany na dobrze znanych schematach, utrzymuje "Origin" na powierzchni pomimo fabularnej wtórności. Sama historia nie oferuje bowiem niczego zaskakującego. Jest bliżej nieokreślona przyszłość, w której korporacja zwana Siren zajmuje się kolonizacją planety o nazwie Thea. Tytułowy Origin to kolejny statek z wysłanymi tam kolonizatorami – ludźmi, którym w zamian za podjęcie ryzyka obiecano czystą kartę i możliwość rozpoczęcia nowego życia. Są wśród nich pasażerowie, których poznamy bliżej, gdy obudzeni przedwcześnie z hibernacji na czas podróży, odkryją, że statek jest uszkodzony, a wszyscy pozostali go opuścili. No, prawie wszyscy, bo oczywiście została pozaziemska przyczyna tych wszystkich problemów.
Rozpoczyna się więc walka o przetrwanie, w której grupa nieznajomych nie ma pojęcia, czy może sobie nawzajem ufać, ani co właściwie się stało. I w gruncie rzeczy to by w zupełności wystarczyło, byśmy mogli się ich losami przejąć albo przynajmniej bawili się, obstawiając, kto zginie pierwszy, a kto nie jest tym, za kogo się podaje. Na nasze nieszczęście, twórcy uznali, że zasługujemy na więcej, więc w każdej godzinie uraczyli nas retrospekcjami z ziemskiego życia poszczególnych bohaterów. Te zaś zawierają barwny zestaw banałów, głupot i płytkich jak kałuża rozwiązań, przy których najpierw chce się ziewać, a potem już tylko przewijać. Pewnie, trafiają się wśród nich nieco lepsze momenty, ale nie są to żadne błyskotliwe wyjątki, a ledwie wynurzające się z morza przeciętności historyjki przypominające "Black Mirror" dla ubogich.
Pal licho, gdyby były one po prostu kiepskie, ale pełniły istotną funkcję dla akcji w teraźniejszości. Niestety, ich rola ogranicza się do tego, że po prostu dodają bohaterom zwykle tragiczną przedakcję, nie mówiąc jednak o nich samych nic odkrywczego. Nietrudno dojść do wniosku, że twórcy wrzucili te historie do serialu, by czymś go wypełnić, ale zabrakło w tym ruchu jakiegokolwiek głębszego przemyślenia. Logiki zresztą też, bo za nic nie potrafię wyjaśnić, czemu jednemu z bohaterów poświęcono dwa odcinki (na koszmarnie wtórną historię), a przy tym kompletnie zignorowano kogoś innego. Zabawa w retrospekcje to nie taka prosta sprawa, jak się wydaje.
Zwłaszcza gdy do opanowania mamy multum postaci, które początkowo trudno ogarnąć. Najłatwiej wyróżnić dwie najbardziej znane twarze z całego grona, czyli Lanę i Logana granych odpowiednio przez Natalię Tenę i Toma Feltona, których możecie kojarzyć z filmów o Harrym Potterze (lub pomniejszych ról w "Grze o tron" i "Flashu"). On, jak zwykle, gra dupka, który z czasem pokazuje ludzką twarz. Ona, jak zwykle, twardą babkę, skrywającą wrażliwe wnętrze. Jak widzicie, "Origin" było do bólu wtórne nawet na etapie castingów.
Inna sprawa, że po tej dwójce przynajmniej widać jako takie emocje, nawet gdy scenariusz funduje im kompletną sztampę. Co do reszty, cieplejsze uczucia wywołuje jeszcze jedynie Adelayo Adedayo w roli aspołecznej Lee, ale na tym koniec. Pozostali zlewają się w jedną, nieciekawą masę, w której trudno się kimkolwiek zainteresować, nawet po bliższym poznaniu. Ba, po tym niektórych chciałoby się czym prędzej wyrzucić z pamięci i już wcale nie jestem przekonany, że to wina tylko i wyłącznie scenariusza.
Mimo tego sądzę, że niezbyt wybredni fani science fiction mogą rzucić okiem w stronę "Origin", odnajdując tam kilka zalet. Bo dopóki nie próbuje udawać czegoś, czym nie jest, serial autorstwa Miki Watkins ("Dixi") potrafi się obronić nawet miernymi środkami, jakimi dysponuje. Choćby pod względem realizacyjnym, bo poza fragmentami, gdy po oczach kłuje tanie CGI, jest na co popatrzeć. W bliskim planie ładnie prezentują się wnętrza statku, wrażenie potrafią też zrobić wizje futurystycznych miast, choć zwłaszcza w przypadku Tokio inspiracje "Blade Runnerem" są aż nazbyt wyraźne. Ale mniejsza z tym, z brakiem oryginalności już dawno się pogodziłem.
Gdyby tak nie było, nie przebrnąłbym przez całą tę historię, która tak naprawdę da Wam odpowiedź na pytanie, na ile jesteście tolerancyjni wobec zbędnych wypełniaczy i tandetnych rozwiązań rodem z B-klasowego science fiction. Dobrym testem są tu już dwa pierwsze odcinki (dostępne za darmo na YouTube), które wyreżyserował Paul W.S. Anderson, czyli specjalizujący się w gatunku twórca, któremu raz zdarzyło się zrobić dobry film, a potem przez 20 lat próbował to powtórzyć, stosując wciąż te same sztuczki. Nie inaczej jest tutaj, więc jeśli nie przeszkadzają Wam idiotycznie zachowujący się bohaterowie, nienaturalnie brzmiące dialogi i nadużywanie techniki jump scare, to powinniście się dobrze bawić.
Owszem, znaczącą treść "Origin" dałoby się upchnąć w dwugodzinną fabułę, która ujrzałaby światło dzienne od razu na DVD, ale czy ktoś naprawdę spodziewał się tu czegoś więcej? No nie, więc nie mam bladego pojęcia, czym kierowali się ludzie w YouTube Premium, sądząc, że może to być produkcja, która zwróci uwagę świata na ich serwis. Miłośnicy prostego straszenia w fantastycznej otoczce pewnie znajdą tu coś dla siebie, cała reszta niech trzyma się z dala.