"American Horror Story: Apokalipsa" to Ryan Murphy, jakiego znamy i lubimy — recenzja finału
Marta Wawrzyn
17 listopada 2018, 20:02
"American Horror Story: Apokalipsa" okazało się jedną z najfajniejszych niespodzianek jesieni. I choć końcówka jest trochę zbyt prościutka, doceniam zgrabną całość. Uwaga na spoilery.
"American Horror Story: Apokalipsa" okazało się jedną z najfajniejszych niespodzianek jesieni. I choć końcówka jest trochę zbyt prościutka, doceniam zgrabną całość. Uwaga na spoilery.
"American Horror Story" to jedyny taki serial, który co sezon zaczynam i prawie zawsze porzucam w trakcie, znudzona, zniesmaczona albo poirytowana nadmiarem fabularnych bzdurek. "Apokalipsa" dołączyła do dwóch sezonów, które wcześniej udało mi się skończyć ("Murder House" i "Coven"), i choć dziełem wybitnym absolutnie nie jest, będę ją miło wspominać. Zwłaszcza elementy komediowe, które często pokazywały, jak świat — nasz świat, nie ten z serialu — pogrąża się w różnego rodzaju absurdach.
"Apokalipsa" to jedna wielka satyra na współczesne społeczeństwo, poczynając od Hollywood, celebrytów i zajętych oglądaniem czubka własnego nosa pięknych ludzi z Kalifornii, a kończąc na przerysowanym obrazie Doliny Krzemowej i wpływowych bogaczach rządzących światem przy udziale Antychrysta. Satyra celna, trafna i zrobiona z fantazją. A także świetnie zagrana, m.in. przez Leslie Grossman, Cody'ego Ferna, Sarah Paulson, Joan Collins, Emmę Roberts i Evana Petersa.
Samą fabułę "Apokalipsy" można bardzo łatwo streścić: Michael Langdon (Fern) z pomocą innowatorskiej firmy z Doliny Krzemowej i setki najpotężniejszych ludzi świata postanawia wysadzić ów świat w powietrze, a czarownice próbują go powstrzymać. Z pierwszego odcinka wynika, że nie udało im się tego dokonać, tysiąc bomb nuklearnych zrobiło swoje i świata, jaki znaliśmy, już nie ma. Zostały tylko koszmarne zgliszcza i szczury poukrywane w tajemniczych bunkrach.
Ale… jest jeszcze Mallory (Billie Lourd), nie żadna pogardzana asystentka rozpuszczonej bogatej pannicy, tylko potężna młoda czarownica, która może cofnąć się w czasie i wszystko naprawić, jeśli tylko zostaną spełnione pewne warunki. To ona stanowi tutaj klucz do wszystkiego — tak było od początku, od momentu kiedy zobaczyliśmy ją w bunkrze w przebraniu szarej myszki.
Ponieważ dziewczyna nie ma jeszcze wystarczającej mocy, do apokalipsy dochodzi, a czarownice miesiącami czekają na okazję, żeby zaatakować Outpost 3, gdzie umieściły pod przykrywką Mallory razem z Coco (Grossman), jak w filmie szpiegowskim. Potem zaś sprawy się komplikują, bo panie nie dają rady Antychrystowi, przynajmniej dopóki Cordelia (Sarah Paulson) nie poświęca swojego życia, a Mallory nie przejmuje jej funkcji i mocy. Wtedy już wszystko co złe można odwrócić, cofnąć się czasie, przejechać Antychrysta i żyć długo i szczęśliwie, jak gdyby nic się nie stało.
To banalnie wręcz prosta historyjka, co ma swoje wady, ale ma też jedną, ważną zaletę: scenariusz wreszcie jest sprawnie napisany, płynie aż miło i nie zawiera irytujących dziur fabularnych. Tak, to świat oparty na dziwnych regułach, ale spójny i na swój sposób logiczny, aż do samego końca, kiedy dowiedzieliśmy się, jaką rolę miała do spełnienia dwójka najbardziej bezbarwnych bohaterów sezonu — Timothy (Kyle Allen) i Emily (Ashley Santos). To rodzice nowego Antychrysta. Historia zatoczyła koło, świat został uratowany, ale zło nie znikło na zawsze, przeciwnie, od razu zmartwychwstało.
Tydzień temu nie wierzyłam, że uda się ten sezon zamknąć w 45-minutowym finale, teraz widzę, że to żaden problem. Choć nie wszystko po drodze wypadło porywająco, ostatecznie wyszła spójna historia, bardzo w stylu Ryana Murphy'ego. Nie dzieło wybitne, nie serial, który odmieni nasze życie, tylko błyszczący, ładnie opakowany cukiereczek, mający w sobie wszystko to, za co kochamy produkcje tego twórcy. Lekkość, humor, świetne postacie, sporo diagnoz społecznych. I prawie zero horroru, co w tym przypadku absolutnie nie jest zarzutem.
Jak to w serialach Murphy'ego bywa, nie zabrakło błyskotliwych dialogów i wdzięcznych one-linerów, a także humoru sytuacyjnego. Frances Conroy wymiatała jako Myrtle ("Moje włosy są wieczną tajemnicą, której nigdy nie da się w pełni zrozumieć"), niestety już po raz ostatni, bo jej śmierci jednak nie odwrócono. Cudowna okazała się tajemnica okropnej Coco — oczywiście, że to przemiła dziewczyna, której w ramach kamuflażu przeszczepiono osobowość Madison! Ta z kolei miała rewelacyjny moment w bunkrze z karabinem maszynowym i potem drugi, kiedy robiła za szofera. Mallory dokonała wielu rzeczy wielkich, ale przede wszystkim zapamiętamy, jak widowiskowo przejechała Michaela Langdona. Docenić należy także powrót Angeli Bassett w roli Marie Laveau, królowej voodoo we własnej osobie.
To był sezon, w którym rządziły silne kobiety, najseksowniejszy Antychryst, jakiego kiedykolwiek widzieliśmy na ekranach, i grupka ulubionych aktorów Ryana Murphy'ego. Jasne, można się czepiać, że tego było za dużo, a tamtego za mało, ale koniec końców oglądanie "American Horror Story: Apokalipsa" stanowiło czystą frajdę. Nawet jeśli prawie nic z tego, co widzieliśmy, nie wydarzyło się naprawdę, bo zostało wymazane przez Mallory.
Świat istnieje dalej, dwójka nudnych ludzi została rodzicami czystego zła w nowym wydaniu i tylko sabat z Nowego Orleanu zauważył pewne zmiany. Myrtle nie została przywrócona do życia, ale na dobre wróciła Misty, a i Madison ma obiecane wyjście z piekła. Z kolei Queenie dostała ostrzeżenie, żeby jednak nie zamieszkiwać w pewnym hotelu w Los Angeles.
Czekam na kolejny sezon i liczę na więcej Cody'ego Ferna — także w innych serialach Murphy'ego. Odtwórca roli Michaela Langdona w "American Horror Story: Apokalipsa" i Davida Madsona w "American Crime Story: Versace" to jedno z największych tegorocznych odkryć aktorskich. Dla niego obejrzę wszystko, prawdopodobnie nawet drugi "Kult". Ale liczę na to, że jednak nie będę musiała i za rok "American Horror Story" powróci w co najmniej przyzwoitej formie.