Serialowe hity i kity — nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
11 listopada 2018, 22:03
"Riverdale" (Fot. Netflix)
Wycieczka do przeszłości w "Riverdale" i do Meksyku w "The Romanoffs". Nowy początek w "Outlanderze" i finał "Kronik Times Square". A do tego "The Good Place", "Pokój 104" i nie tylko — podsumowujemy tydzień w serialach.
Wycieczka do przeszłości w "Riverdale" i do Meksyku w "The Romanoffs". Nowy początek w "Outlanderze" i finał "Kronik Times Square". A do tego "The Good Place", "Pokój 104" i nie tylko — podsumowujemy tydzień w serialach.
HIT TYGODNIA: "Kroniki Times Square" kończą świetny 2. sezon
"Kroniki Times Square" potwierdziły 2. sezonem swój status jednego z najlepszych i zarazem najbardziej niedocenianych obecnie seriali. To prawdziwy gigant, dopracowany w każdym detalu i pokazujący skomplikowany pod względem moralnym świat, zamieszkiwany przez wielowymiarowe postacie.
Ten sezon opowiedział historie osadzone w czasach złotej ery porno w Nowym Jorku, kiedy serialowym bohaterom wiodło się lepiej niż kiedykolwiek. A jednak depresyjnych momentów nie brakowało, zaś każdy sukces wiązał się z ogromnymi kosztami. Ponieśli je wszyscy: Eileen, reżyserka ambitnego porno, wyklęta przez własną rodzinę; Lori, gwiazda, która przeżyła ten rok w strachu przed swoim alfonsem; uwikłany w relacje z mafią Vincent; niefrasobliwy Frankie; walcząca o lepsze jutro dla prostytutek Dorothy; niebędąca w stanie uciec przed przeszłością Darlene; a także C.C. i Rodney, którzy zakończyli żywot w tak samo marny sposób.
To był sezon o tym, że pewnych rzeczy nie da się naprawić, tak jak nie da się zmienić pewnych miejsc i ludzi. Nie da się też uciec od samego siebie — od miejsca, które nas ukształtowało; decyzji, które podejmowaliśmy przez lata; mniejszych i większych przywar, na które nie jesteśmy w stanie nic poradzić. Bohaterowie "Kronik Times Square" byli, są i długo jeszcze będą definiowani przez The Deuce. A my tylko możemy podziwiać wirtuozerię, z jaką zbudowano ich wszystkich i całe to bagno, w którym egzystują. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Bardzo zdeterminowane "The Good Place"
Po szokującej dla Eleanor rewelacji, że jednym z resetów ona i Chidi wyznali sobie miłość, można było się spodziewać, że "The Good Place" pójdzie w stronę analiz tego związku. Tymczasem twórcy znów nas zaskoczyli i dostaliśmy odcinek, którego zasadniczą częścią jest rozważanie zalet i wad wiary w determinizm.
Serial Michaela Schura nigdy nie bał się serwować nam dużej dawki filozoficznych wykładów, ale bieżący sezon w fabularnych meandrach i ciągłych zwrotach akcji tę sferę trochę zaniedbał. "The Worst Possible Use of Free Will" z nawiązką nam to jednak wynagrodziło. Można by bez końca słuchać, jak Eleanor i Michael debatują o wolnej woli, siedząc w kolejnych miejscach zmieniających się po zamknięciu w plan filmów porno.
Równocześnie jako argumenty w pasjonującej dyspucie bohaterów służą wspomnienia z licznych wersji zaświatowego życia naszej uroczej gromadki. Do tego odcinka nie mieliśmy pojęcia, jak tęskniliśmy za wrednymi scenariuszami przygotowanymi dla Eleanor, Chidiego, Tahani i Jasona przez ekipę ze Złego Miejsca. W najnowszym odcinku obok znanych nam już faktów, czyli wyznań Eleanor i Chidiego, dostaliśmy sporo nowych kawałków udających stare. Zarówno komedia romantyczna z jaszczurką w tle, jak i wyjęte z kontekstu absurdalne sceny wypadły świetnie i dały szansę nie tylko filozofującej w Arizonie dwójce na pokazanie swoich możliwości.
Pewnie należałoby dla porządku wspomnieć, że w międzyczasie Shawn i jego ludzie stworzyli nielegalne przejście między Złym Miejscem a ludzkim światem. Ale to, prawdę mówiąc, zaledwie kolejny zwrot akcji, który nie może równać się z rewelacyjnym sporem o wolną wolę toczonym w bibliotece, w której w dziale edukacji seksualnej leży wyłącznie Biblia. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: "Outlander" i nowy wspaniały łotr
"Outlander" co roku zmienia piórka i zabiera nas w nową ekscytującą przygodę. I choć zawsze są momenty lepsze i słabsze, całości wciąż trudno się oprzeć. Amerykańska przygoda zapowiada się o tyle ciekawie, że z jednej strony będziemy oglądać, jak Jamie i Claire realizują American dream — dla siebie i dla swojej córki, Brianny, która będzie tu mieszkać dwieście lat później — a z drugiej możemy liczyć na krytyczne podejście. Pytanie o rdzennych mieszkańców tej ziemi i sugestia, że to, co dla jednych jest snem, dla innych może być koszmarem, to dopiero początek.
Na pewno nie zabraknie tła historycznego, urokliwych widoków, dobrze zrobionych scen erotycznych (pierwsza już za nami), a także kolejnych wyrazistych postaci. Jedna z nich już zdążyła zaszaleć i zarazem dodała wyrazistości odcinkowi "America the Beautiful", który momentami sprawiał wrażenie przydługiej ekspozycji. Mówię oczywiście o Stephenie Bonnecie (Ed Speelers), który w kilka minut mnie przekonał, że to nie będzie nudny sezon.
Makiaweliczny pirat najpierw oczarował i owinął wokół palca Claire, zdobywając zaufanie jej i Jamie'ego, a następnie pokazał paskudną twarz w ostatniej scenie. Wszystko potoczyło się w tak szalonym tempie, że pewnie nie tylko główna bohaterka "Outlandera" miała na początku problem ze skojarzeniem, iż jest to ten sam sympatyczny człowiek, którego razem z mężem uratowali dosłownie chwilę wcześniej.
Scena, która rozegrała się przy dźwiękach "America the Beautiful" Raya Charlesa to jedna z najkrwawszych, najbardziej okrutnych rzeczy, jakie widzieliśmy w "Outlanderze". Pirat bez mrugnięcia okiem rabował i mordował, niszcząc plany Fraserów na przyszłość. Jego pojawienie się rodzi wiele pytań — na przykład czy za ich atakiem na Jamie'ego i Claire nie stoi coś więcej niż chęć rabunku — i jednocześnie daje nadzieję na najciekawszy czarny charakter od czasów Black Jacka. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Pokój 104" wrócił i od razu nas kompletnie zaskoczył
Jeden świetny odcinek i jeden będący zupełną stratą czasu – "Pokój 104" wrócił dokładnie w taki sposób, w jaki należało się po nim spodziewać. O ile jednak o premierowej odsłonie 2. sezonu, będącej miernej klasy horrorową historyjką, w ogóle byśmy nie wspominali, nie możemy pominąć tego, co nastąpiło zaraz po niej, gdy w głównych rolach wystąpili Rainn Wilson, "Oda do radości" i niejaki Pan Mulvahill (Frank Birney).
Tytułowy nauczyciel przybył do motelowego pokoju na zaproszenie byłego ucznia, nie wiedząc kompletnie, czego się spodziewać i dokładnie to samo mogliśmy powiedzieć o sobie. Oglądając odcinek, nie sposób było bowiem przewidzieć kierunku, w jakim zmierzamy, choć oczywiście wszystkie fragmenty fabuły układały się w pozornie jasną całość. Nauczyciel krzywdzi ucznia, temu zostaje trauma na całe życia, którą dusi w środku, wmawiając sobie historię z teleportacją. Dziwne, ale w sumie da się w to uwierzyć.
No chyba że ktoś nagle przestawi wajchę z pozycji "niecodzienne" na "absolutnie odjechane" i zostawi nas w osłupieniu, że daliśmy się tak łatwo nabrać. Przecież to "Pokój 104", tutaj trzeba się spodziewać wszystkiego – także rozwiązań tak prostych, że nikomu by nawet do głowy nie przyszły.
Poza twórcami rzecz jasna. Ci, przy wsparciu znakomitego aktorskiego duetu, dali nam króciutki odcinek, w trakcie którego doświadczyliśmy kilku zmian nastroju, jednego niesamowitego twistu i napięcia, jakiego na początku trudno było się spodziewać. Bardzo intensywne przeżycie i świetny przykład na to, czym powinien być "Pokój 104". [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Riverdale" i odcinek z rodzicami w roli głównej
Pierwszy hit dla "Riverdale" od bardzo, bardzo dawna — i zdecydowanie zasłużony. Odcinek o rodzicach od wakacji zapowiadano jako coś niezwykłego i tym razem oczekiwania udało się spełnić z nawiązką. "The Midnight Club" to świetna rzecz pod każdym względem: jest klimat, są rewelacyjne charakteryzacje głównych bohaterów na swoich rodziców i dobrze poprowadzona historia z tajemnicą, która nas interesuje. Nawiązania do kultowego "The Breakfast Club" również wypadają bardzo dobrze — są wyraźnie widoczne, ale podane bez zbędnej łopatologii.
W rytm przebojów, które rządziły w latach 90. — czasach telefonów z tarczą, romansu Johnny'ego z Winoną i wszechobecnego zapachu teen spirit — toczy się kilka historii jednocześnie. Przede wszystkim poznajemy wszystkich po kolei i dowiadujemy się, kto z kim przyjaźnił się i romansował. Wrażenie robi zwłaszcza Lili Reinhart jako młoda, grunge'owa Alice Smith, sypiająca nie bez konsekwencji z FP (Cole Sprouse), który wtedy był futbolistą i kobieciarzem, a nie Wężem. Widać, że aktorka oglądała młodą Mädchen Amick i starała się ją naśladować. Rewelacyjnie wygląda KJ Apa jako młody Fred Andrews, zrobiony na Luke'a Perry'ego z czasów "Beverly Hills 90210". I to samo da się powiedzieć o wszystkich.
Aktorzy dali z siebie, ile tylko mogli, klimat i muzyka jest po prostu super, a do tego nie brakuje tyleż wdzięcznych, co absurdalnych sytuacji, jak bójka dziewczyn w toalecie. Fakt, że te dzieciaki mogły zafascynować się grą Gryfons & Gargoyles, został wiarygodnie sprzedany — z wielu bzdurek scenariuszowych w "Riverdale" ta akurat należy do najbardziej naturalnych. "The Midnight Club" wciąga, przeraża i zachwyca swoją lekkością oraz świeżością. Poprosimy więcej takich cudownych odcinków! [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Charlie dostaje rolę, a "Mała doboszka" przyspiesza i wciąż wygląda pięknie
Po tym jak poprzednio dostaliśmy ledwie wstęp do właściwej historii, w drugim odcinku "Mała doboszka" przeszła do konkretów, zabierając nas w sam środek skomplikowanej szpiegowskiej intrygi. Dokładnie tak samo jak Charlie (Florence Pugh), która po przejściu wyjątkowego castingu, mogła przystąpić do poznania szczegółów roli. A ta nie należy do najprostszych.
Kto jednak mógłby jej sprostać, jeśli nie dziewczyna, która już podczas przesłuchania próbowała uraczyć pozostałych solidną porcją kłamstw? Izraelskich szpiegów zwieść wprawdzie się nie udało, ale z palestyńskimi terrorystami powinno być łatwiej. Zwłaszcza po przygotowaniach przez Beckera (Alexander Skarsgård), który wcielił się tym razem w niejakiego Michela, kontynuując niecodzienny romans z greckimi ruinami w tle.
Czy w wyniku jego fałszywych opowieści pomiędzy bohaterami zaczęło się rodzić coś prawdziwego, dopiero zobaczymy. Na razie wiemy, że napięcie pomiędzy szpiegiem a jego protegowaną rośnie, a już wkrótce podkręcać je będą nie kolejne zmiany garderoby, lecz materiały wybuchowe, jakie Charlie wiezie przez pół Europy prosto w pułapkę.
W tym momencie "Mała doboszka" przypomniała z całą mocą, że nieważne, jak pięknie wygląda i jak bardzo czaruje specyficzną rozgrywką pomiędzy Charlie a Beckerem, ciągle jest historią szpiegowską. Taką, w której możemy detalach obserwować, jak zespół profesjonalistów wyciąga informacje z więzionego terrorysty tylko po to, by na koniec zostać oszukanymi. Czekamy, dokąd to zaprowadzi, licząc, że będzie tam miejsce na więcej nietypowych romansów i może jeszcze jakąś nową sukienkę. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "American Horror Story" tuż przed apokalipsą
"American Horror Story: Apokalipsa" to jedna z najzabawniejszych, najdziwniejszych, najbardziej odjechanych rzeczy, jakie oglądamy tej jesieni. I najlepszych, bo w opowieści o absurdalnej apokalipsie udało się zgrabnie połączyć ze sobą światy "Coven" i "Murder House". Bohaterowie 1. sezonu i czarownice z 3. sezonu są integralną częścią sprawnie napisanej fabuły, obracającej się wokół szalonego końca świata. I na tydzień przed końcem wypada docenić zarówno całokształt, jak i kolejne cudowne szczegóły.
Wśród tych zaś wyróżniają się Mutt (Billy Eichner) i Jeff (Evan Peters), duet przegiętych, wiecznie naćpanych nerdów z Doliny Krzemowej, który wspomaga Michaela Langdona (Cody Fern), pragnącego zakończyć ten świat, a przede wszystkim rozliczyć się z czarownicami. Ci panowie to jedna wielka kpina z branży nowych technologii, tak jak The Cooperative jest satyryczną odpowiedzią na spiskowe teorie dziejów. Oczywiście, że światem rządzą iluminaci; że są wśród nich Putin, Buffet i Clinton – Bill, nie Hillary — i że spotykają się zakapturzeni przy wielkim stole. I że sprzedali dusze diabłu, bo jak inaczej mieliby tyle władzy i kasy?
"Apokalipsa" jest tak świetna jako satyra na współczesny świat, nostalgiczny powrót do naszych ulubionych sezonów i wciągająca walka czarownic z najseksowniejszym antychrystem, jakiego ziemia nosiła. Dawno nie bawiłam się tak dobrze, oglądając "American Horror Story", i liczę na to,że nie zmienię zdania po finale. A Cody'ego Ferna już teraz ogłaszam jednym z największych aktorskich odkryć tego roku. [Marta Wawrzyn]
KIT TYGODNIA: "Opowiedz mi bajkę", czyli nudniejsza twarz Williamsona
Na nowy serial Kevina Williamsona czekali w napięciu pewnie tylko wierni fani jego wcześniejszych produkcji typu "The Following" czy "Stalker". Nie zaliczamy się do tego grona, więc po zapowiedziach, że tym razem skłonny do dosadnych i brutalnych opowieści twórca wziął na warsztat znane baśnie, nie spodziewaliśmy się zbyt wiele. A dostaliśmy jeszcze mniej.
Nie można narzekać chyba tylko na brak wątków i bohaterów, bo tych jest aż nadto. Jednak jeśli ktoś widział kiedykolwiek jakiś film o napadzie na bank, to nie wzruszą go dzieje przestępców (Paul Wesley, Michael Raymond-James i Dorian Missick) w maskach "trzech świnek". Nawet jeśli na bandytach mści się zdesperowany wdowiec o ujmującej prezencji Jamesa Wolka. Jeżeli ktoś widział, też wszak nieszczególnie genialne, "Pretty Little Liars", to szybko znudzą go losy Czerwonego Kapturka, czyli Kayli (Danielle Campbell) uwikłanej w romans z nauczycielem (Billy Magnussen). A trzecia historia, perypetie rodzeństwa (w tych rolach Dania Ramirez i Davi Santos), okazuje się tak nijaka, że nawet trudno znaleźć dla niej punkt odniesienia.
Najlepszą częścią "Opowiedz mi bajkę" jest czołówka, na którą warto poświęcić dwie minuty. Na całą resztę serialu szkoda czasu, bo absurdów fabularnych Williamson funduje nam całą masę. Bywa tu brutalnie, bywa sentymentalnie, ale przede wszystkim jest nudno. I o ile do przemocy i braku subtelności ten twórca nas już przyzwyczaił, to chyba należało oczekiwać przynajmniej niezbyt ambitnej, nieco perwersyjnej rozrywki. A tak to nawet na tanie skoki adrenaliny nie można liczyć. [Kamila Czaja]
KIT TYGODNIA: "The Romanoffs" i nudna meksykańska pocztówka
Pod względem zawartości kitu w kicie "The Romanoffs" raczej już nie przebije odcinka "Bright and High Circle", w którym oskarżony o molestowanie seksualne Matthew Weiner objaśniał widzom, czemu pomówienie tego typu może złamać komuś życie. "Panorama" nie jest kontrowersyjna i zdecydowanie da się ją obejrzeć, jeśli tylko mamy zapas mocnej kawy.
Ale kit i tak dostanie, bo to wyjątkowo długa, pozbawiona treści zabawa pod tytułem "Co by było, gdyby student pojechał do Mexico City i miał nakręcić film z tamtejszymi atrakcjami turystycznymi w tle". Oczywiście, że wybrałby te najładniejsze i zarazem najbardziej oklepane, a do tego dodałby banalną, wypraną z emocji, źle zagraną historię zupełnie przeciętnego romansidła. I na koniec jeszcze spróbowałby całość pogłębić łopatologicznym odniesieniem się do słynnego muralu Diega Rivery.
Zaliczanie po kolei najważniejszych punktów z przewodnika po stolicy Meksyku pewnie jeszcze dałoby się Weinerowi wybaczyć, podobnie jak wyszukiwanie takich obrazków, które są nie tyle odważne czy inspirujące, ile po prostu ładne. Ale tak nijakich bohaterów to nawet w "The Romanoffs" jeszcze nie było. On — kiepski dziennikarz i idealista od siedmiu boleści. Ona — jednowymiarowa matka chorego chłopca, w której najciekawsze jest to, że czasem popala trawkę. Oni razem — zero procent chemii, sto procent banału.
Cały serial przypomina średnio udane ćwiczenia studenta filmówki, który obejrzał wszystko, co mu obejrzeć kazali, i teraz próbuje sklecić coś własnego. Ale w "Panoramie" najbardziej widać, co się dzieje, kiedy połączy się fatalny scenariusz z mierną reżyserią i źle dobraną obsadą. Uff, jak dobrze, że jeszcze tylko dwa odcinki do końca. [Marta Wawrzyn]