Serialowe hity i kity — nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
4 listopada 2018, 22:03
"House of Cards" (Fot. Netflix)
W tym tygodniu żegnamy "House of Cards" i witamy świetne "Homecoming". W naszych hitach znalazło się też miejsce dla "Kronik Times Square" i "Księgi czarownic", zaś kolejny już kit idzie do "The Romanoffs".
W tym tygodniu żegnamy "House of Cards" i witamy świetne "Homecoming". W naszych hitach znalazło się też miejsce dla "Kronik Times Square" i "Księgi czarownic", zaś kolejny już kit idzie do "The Romanoffs".
HIT TYGODNIA: "Homecoming" pokazuje, jak powinno się dziś robić klasyczne thrillery
Twórca "Mr. Robot" za sterami, Julia Roberts w roli głównej i zapowiedź thrillera, który miał nawiązywać do klasyki gatunku spod ręki Alfreda Hitchcocka. "Homecoming" prezentowało się przed premierą aż za dobrze. Na szczęście to nie ten przypadek, gdy musimy napisać, że pomimo wielkich oczekiwań, znów się rozczarowaliśmy. Serial Amazona nie jest może niczym szczególnie odkrywczym, ale to bez wątpienia jedna z mocniejszych pozycji w aktualnym telewizyjnym krajobrazie.
Rzecz dotyczy tytułowego ośrodka Homecoming – placówki, do której trafiali byli żołnierze, by przystosowywać się do powrotu do normalnego życia. Pomagała im w tym Heidi Bergman (Roberts) – terapeutka, która nawiązała szczególnie bliską więź z młodym weteranem, Walterem Cruzem (Stephan James). Piszę w czasie przeszłym, bo wydarzenia z 2018 roku przeplatają się w serialu z historią oddaloną o cztery lata. Wówczas Heidi jest już kelnerką w podrzędnej restauracji, nie pamiętając (lub nie chcąc pamiętać), co działo się w Homecoming. Gdy jej przeszłością zacznie się interesować Departament Obrony, bohaterka będzie jednak musiała zmierzyć się z własnymi wspomnieniami.
Intryga, choć ciekawa i sprawnie poprowadzona, nie jest tu jednak najistotniejsza. Znacznie ważniejsi są jej bohaterowie i ich reakcje na kolejne odkrycia. Nie żartował Esmail, mówiąc, że chce zrobić daleki od efekciarstwa thriller w starym stylu. "Homecoming" unika cliffhangerów, twistów z kosmosu i pędzącej na złamanie karku akcji. To "tylko" świetnie napisana i znakomicie zagrana historia, której bohaterowie szybko stają się nam bliscy, a ich przeżycia naturalne i w pełni zrozumiałe.
Oczywiście potrafi przy tym skutecznie przytrzymać w napięciu, a przyjazny format (dziesięć półgodzinnych odcinków) sprzyja zatopieniu się w tym świecie po szyję. No i koniecznie trzeba wspomnieć, że całość rewelacyjnie wygląda. Sam Esmail, który wyreżyserował wszystkie odcinki, znów udowodnił, że realizacyjnego wyczucia może mu pozazdrościć praktycznie cała branża. Tym razem świetnie połączył ducha klasycznych thrillerów z nowoczesnym sznytem i formę z treścią, dając nam serial, który nie odmieni Waszego życia, ale bez wątpienia uczyni je przyjemniejszym. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Zaskakujące pożegnanie w "Kronikach Times Square"
Kiedy odcinek serialu nosi tytuł "Nobody Has to Get Hurt", można przyjąć za pewnik, że ktoś zginie. I dokładnie tak było w przedostatnim rozdziale 2. sezonu "Kronik Times Square", napisanym przez George'a Pelecanosa. Bałam się po kolei o Vince'a, Lori i Dorothy, ale chyba ani przez moment nie wpadło mi do głowy, że marnie skończy niedoszły autor "Życia i czasów alfonsa". Żegnaj, CC, nie będziemy za tobą tęsknić. Ale niewątpliwie będziemy tęsknić za występem Gary'ego Carra, dla którego, mam nadzieję, ta rola stanie się przepustką do kolejnych świetnych rzeczy.
Przez cały odcinek Pelecanos sprawnie budował napięcie i wrażenie, że coś wisi w powietrzu. Vince, który bardzo nie chce zostać gangsterem, ale chyba będzie musiał, jakoś dał radę się wykaraskać. Lori stała się przedmiotem koszmarnej transakcji i okrutnego pożegnania w formie gwałtu. Dorothy dowiedziała się, że przesadza, próbując pomagać prostytutkom. Candy zrozumiała, że jej film za chwilę już może nie być jej. O ucieczce poważnie zaczęła myśleć Darlene. Wróciła za to Barbara, którą ostatnio widzieliśmy w finale 1. sezonu, kiedy szła do więzienia.
Widać, że serial szykuje się do zamknięcia kolejnej ery z życia swoich bohaterów i naprawdę ekscytująca jest myśl o tym, jak bardzo wszystko się u nich zmieni, kiedy spotkamy ich za kolejne pięć lat. Sprawność, z jaką twórcy ogarniają ten ogromny świat, połączony ze sobą na tysiąc różnych sposobów, jest imponująca. Spodziewałam się wielu rzeczy na pożegnanie z tym sezonem, ale tej śmierci się nie spodziewałam, a już na pewno nie w taki sposób.
Ostatnie sceny "Nobody Has to Get Hurt" to prawdziwa czarna komedia ("Damn! Y'all murdered the sh*t outta that motherf**er"), angażująca kilku bohaterów, których losy zdecydowanie nie są nam obojętne. Dokładnie tak, jak kiedyś w "The Wire". Serialowy świat nie będzie już taki sam bez CC i to też jeden z powodów, by czekać z niecierpliwością na kolejne rozdziały tej historii. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Egzekucja i cała reszta, czyli przeszłość w "Kidding"
Kolejny tydzień, kolejny odcinek "Kidding" inny od poprzednich. Można się było spodziewać dalszego ciągu znajomości Deidre z intrygującym Japończykiem oraz konsekwencji ataku szału Jeffa w biurze. Tymczasem od pierwszej sceny dostaliśmy coś zupełnie zaskakującego, czyli historię skazanego na śmierć mordercy i jego rodziny, interesująco powiązanych z Jeffem i resztą Picklesów.
Twórcy "Kidding" nie tylko zafundowali nam przygnębiającą opowieść o mężczyźnie, który pewnego dnia nie wytrzymał rozczarowań, jakie przynosiło mu życie, ale dali nam też szansę zobaczenia, jak żyli bohaterowie serialu przed śmiercią Phila. Jeśli dotychczas można się było łudzić, że dawniej wszystko w rodzinie Pana Picklesa było idealne, to po odcinku "Philliam" trzeba zmienić zdanie.
Młodziutki Cole Allen mógł tu zabłysnąć, świetnie grając obu bliźniaków. I kolejne punkty za odwagę dla "Kidding": Phil okazał się dzieciakiem koszmarnym, agresywnym, podczas sceny w restauracji tak bezczelnym i pełnym wyższości, że aż trudno w pełni potępić reakcję Jeffa. Żadnych idealizacji ze względu na to, że mowa o chłopcu, który zginął w wypadku. A równocześnie dostaliśmy wielowarstwowe uzasadnienia okropnego zachowania Phila. Najwyraźniej Jeff faworyzował Willa, w którym widział kontynuatora swoich charytatywnych pasji, a drugi syn zawsze był tym gorszym, co tylko napędzało jego agresję.
Oglądanie, jak słabo chwilami radził sobie Jeff w roli męża i ojca, mając czas i słowa pocieszenia dla obcych, a ignorując problemy w domu, nie należało do przyjemnych. Ale też nie dla prostego optymizmu ogląda się "Kidding", lecz dla kolejnych przykładów, że życie to dość ponura impreza, a ludzie okazują się inni, niż się wydaje. Na dowód nie trzeba tu zresztą Jeffa, bo "Philliam" przy okazji zdemaskował też Deidre i jej "ciężką pracę" w apartamentach Belize.
Do tego dodać trzeba przemyślaną kompozycję, czyli zgrabną ramę związaną z załamaniem Jeffa. Relacja łącząca go z Derrellem (Alex Raul Barrios ), jedynym świadkiem wybuchu, okazała się zaskakująco zniuansowana, a analogię między atakiem szału mordercy a gwałtownym ujściem agresji w przypadku Jeffa poprowadzono czytelnie, ale subtelnie i z empatią.
I przynajmniej znalazł się ktoś, kto zrewanżował się za dobroć i wyciągnął do wyczerpanego Pana Picklesa pomocą dłoń. Nawet "Kidding" potrzebuje iskierek nadziei. Inaczej zbyt trudno byłoby znieść świadomość, że może wszyscy skończymy ostatecznie jak ojciec Derrella – z zepsutym mikrofonem, przez który nikt nie usłyszy naszych ostatnich słów. Ale kto wie, a nuż faktycznie brzmiały: "Nie mogę się doczekać"? [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: "Księga czarownic" — w stronę kolejnego wdzięcznego rozdziału
Finał 1. sezonu "Księgi czarownic" nie był ani najlepszym, ani tym bardziej najrówniejszym odcinkiem z całości, ale nie zmienia to jednego: brytyjski serial do końca utrzymał status najfajniejszego guilty pleasure tej jesieni. Wyelegantowany wampir i roztrzepana czarownica najpierw byli zajęci zakochiwaniem się w sobie, potem odważyli się ze sobą zejść, a teraz muszą bronić swojej miłości przed zakusami… uff, całego magicznego świata, który bardzo nie lubi, kiedy różne gatunki mieszają się ze sobą.
Dynamiczny finał wypełniały twisty, dramaty i przygotowania do ucieczki przed państwem z Kongregacji, którzy uparli się rozdzielić Matthew i Dianę. Nie znam książek, więc nie wiedziałam, że czeka nas niespodzianka rodem z "Outlandera", i tym bardziej cieszę się na myśl o kontynuacji. Ucieczka do Londynu z czasów elżbietańskich brzmi super. Myślę, że jestem w stanie przymknąć oko na wiele głupotek, byle tylko oglądać tę śliczną parę dla odmiany w dramacie kostiumowym.
Jestem pełna podziwu, jak wiele można wycisnąć z tak mało oryginalnej historii, kiedy mamy do dyspozycji duet wyrazistych aktorów i ładne lokalizacje, a do tego potrafimy podejść do sprawy z dystansem. Nie było tej jesieni drugiego tak urokliwego serialu jak "Księga czarownic". [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Mała doboszka", czyli piękna historia szpiegowska
"Piękny" nie jest określeniem, które zwykle przychodzi do głowy jako pierwsze, gdy myślimy o serialu szpiegowskim. Tym większym zaskoczeniem był dla nas seans "Małej doboszki" – ekranizacji powieści Johna le Carré'a, która z pełnego intryg thrillera uczyniła produkcję pod wieloma względami wyjątkową.
Choć na pierwszy rzut oka wcale na taką nie wygląda, bo osadzone w końcówce lat 70. starcie izraelskich szpiegów z palestyńskimi terrorystami nie brzmi szczególnie oryginalnie. Ba, nawet zaangażowanie do sprawy mającej działać pod przykrywką młodej brytyjskiej aktorki niewiele tu zmienia. Różnicę robi jednak styl, w jakim cała ta historia jest opowiadana.
Zaczynamy wprawdzie od wybuchu, ale potem akcja wcale nie przyspiesza, zamiast tego pozwalając nam zanurzyć się po szyję w tutejszym klimacie. Gdyby nie to, że główny wątek wciąż do nas wraca za sprawą izraelskiego superszpiega Martina Kurtza (Michael Shannon), można by zapomnieć, o jaką stawkę toczy się gra. W końcu kto przejmowałby się terrorystami, gdy w cudownych greckich sceneriach rozgrywa się nietypowy romans pomiędzy Alexandrem Skarsgårdem a Florence Pugh?
Dokąd on prowadzi, staje się jasne dopiero pod koniec premierowego odcinka, który mieszając nieprzystające do siebie konwencje, sprawia, że powoli wsiąkamy w ten na poły do bólu realistyczny, a na poły magiczny świat. Nie pędzi na złamanie karku i nie buduje skomplikowanej fabuły, ciesząc oko detalami (żółta sukienka!), urzekając atmosferą subtelnego erotyzmu, a gdy trzeba, nieco przyspieszając. Prosimy więcej! [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: "The Romanoffs" i Matthew Weiner o #MeToo
"The Romanoffs" przyzwyczaiło mnie do równego poziomu: co tydzień włączam serial, oczekując podobnej dawki banałów, kalek, źle napisanych postaci, twistów jak z podręcznika dla początkującego scenarzysty i ratujących ten bałagan znanych twarzy. To jak pudełko przeterminowanych czekoladek — nigdy nie wiesz, co wyciągniesz, ale wiesz, że nie masz szans na nic świeżego. A jednak to oglądam, dla tych nielicznych momentów, kiedy da się rozpoznać w tym chaosie rękę człowieka, który stworzył "Mad Men". Wybaczam, nic nie mówię, nie rozdaję kitów co tydzień. Reszta redakcji już się poddała i ich rozumiem.
Ja zresztą też mam ochotę powiedzieć "dość" po odcinku "Bright and High Circle", z którego dowiedzieliśmy się, jak może zniszczyć człowieka choćby cień podejrzenia o molestowanie seksualne. Matthew Weiner, za którym ciągnie się sprawa scenarzystki Kater Gordon, oskarżającej go o to, że kiedyś polecił jej się rozebrać w ramach wdzięczności za pracę, pokazał perspektywę człowieka, będącego w jakimś stopniu ofiarą ruchu #MeToo. I mocno przy tym pobłądził.
Przez godzinę oglądamy, jak narasta atmosfera podejrzeń wobec uwielbianego przez dzieci i rodziców nauczyciela muzyki o imieniu David (Andrew Rannells), oskarżonego o jakiś tajemniczy incydent z udziałem kogoś z uczniów. Co zrobił, czego nie zrobił, czy jest przestępcą seksualnym, czy przekracza jakieś granice? W końcu dowiadujemy się, że to nie było jednak to, o czym myśleliśmy. David nikogo nie zgwałcił, tylko pomógł zdobyć alkohol 15-latkowi. Ale ci, którzy wiedzą, że policja czegoś tutaj szukała, już patrzą na niego inaczej. Biedny David.
Wyraźnie widać, po czyjej stronie jest twórca "The Romanoffs" i to mimo że w trakcie odcinka wychodzi na jaw tona niepokojących faktów na temat Davida. Głupie kłamstwa jak z "American Crime Story: Versace", wchodzenie do domów klientów pod ich nieobecność no i wreszcie fakt, że jest nauczycielem i kupił uczniowi alkohol — to naprawdę powinno wystarczyć, żeby faceta zwolnić, nieważne, jaki on jest utalentowany, kochany i skomplikowany emocjonalnie.
A jednak kiedy David zaczyna kolejną lekcję i kładzie rękę za plecami dziecka Katherine (Diane Lane), kobiety, która całe zamieszanie nakręciła, ta decyduje się mu zaufać, przestać podejrzliwie na niego patrzeć i jeszcze demonstracyjnie zamyka drzwi do pokoju. Chętnie bym usłyszała, co twórca chciał powiedzieć, idąc taką, a nie inną drogą. Przydałby się też komentarz Amazona, czemu w ogóle ten odcinek ujrzał światło dzienne. Kiedy współpracujesz z twórcą, oskarżonym o molestowanie seksualne, lepiej na takie rzeczy uważać. Bo to wygląda jakby Weiner wykorzystał Amazon jako platformę do przedstawienia swojej sprawy — człowieka, który uważa, że może i coś tam ma za uszami, ale generalnie został potraktowany zbyt surowo przez opinię publiczną.
Gdyby "The Romanoffs" nie było aż tak nijakim serialem, pewnie o tym odcinku byłoby głośno. A tak zostanie zapomniany, jak całe to dzieło. Szkoda tylko aktorów, na czele z Rannellsem i Lane. Nie tylko nie mieli szansy zagrać ciekawych postaci, ale też zostali wykorzystani do przekazania komunikatu, który chyba niekoniecznie chcieli przekazać. [Marta Wawrzyn]
KIT TYGODNIA: "Lekkie jak piórko", czyli jak nie straszyć w serialu młodzieżowym
Dla wszystkich widzów, którzy w długie jesienne wieczory nabierają szczególnej ochoty na odcinkowe historie z dreszczykiem, tegoroczny październik obfitował w serialowe horrory godne polecenia. Niestety, na każdy nasz zachwyt nad "Nawiedzonym domem na wzgórzu" czy "Chilling Adventures of Sabrina" przypada tytuł, który radzimy omijać jak najszerszym łukiem. Dostępne na HBO Go "Lekkie jak piórko" to właśnie przykład tej drugiej kategorii seriali, czyli produkcja, która ani szczególnie nie wciąga, ani nawet porządnie nie straszy.
Celujący w klimat paranormalnego horroru serial to przede wszystkim kolejny, niewyróżniający się niczym specjalnym licealny dramat. Cztery przyjaciółki w centrum tej historii spotykamy po raz pierwszy w Halloween, kiedy wraz z nową, tajemniczą znajomą Violet (Haley Ramm) grają w znaną wszystkim amerykańskim dzieciakom grę "Light as a feather, stiff as a board". Violet przepowiada dziewczynom historie, w jakie stracą życie i nie trzeba czekać długo, kiedy jedna z nich umiera w dokładnie taki sposób. Pozostałe dziewczyny będą musiały rozszyfrować sekret niepokojącej Violet, zanim spełnią się następne przepowiednie z morderczej gry.
W zależności od waszej tolerancji na różne fabularne twisty, kolejne odkrycia przyjaciółek będą albo zwyczajnie nudzić, albo wręcz śmieszyć. Ciężko tu o wyraźny, wciągający klimat, a różne sposoby, jakimi serial próbuje wystraszyć swoich widzów, wzbudzają raczej uczucie zażenowania niż autentycznego strachu. "Lekkie jak piórko" nie wyróżniają się więc ani jako serial młodzieżowy, ani tym bardziej jako idealna opcja na seans z halloweenowym akcentem. Niech więc was nie zwiedzie krótki sezon i zaledwie dwudziestominutowe odcinki — fani horrorów i dobrych licealnych dramatów przy "Lekkich jak piórko" tylko zmarnują swój czas. [Michał Paszkowski]
KIT TYGODNIA: Żegnamy "House of Cards" — nie będziemy tęsknić
Finałowy sezon "House of Cards" przyszło nam niestety oceniać w dwóch częściach, bo Netflix nie udostępnił dziennikarzom przedpremierowo całości. Jak wszyscy krytycy, dostaliśmy pięć odcinków z ośmiu i napisaliśmy, że nie jest aż tak źle. Bo nie było aż tak źle — Robin Wright rządziła i dzieliła, jej przeciwnicy w postaci rodziny Shepherdów okazali się całkiem wyraziści, można było zobaczyć, co się dzieje, kiedy wypaczone zostają ważne idee, w tym także feminizm. Tak, było sporo banałów, zwykłej nudy, niepotrzebnych morderstw i zmartwychwstań, ale wydawało się, że dokądś to zmierza.
Finał pokazał niestety, że zmierzało to w najgorszym, najbardziej bzdurnym kierunku z możliwych. Po sezonie wypchanym absurdalnymi intrygami, morderstwami rodem z Rosji Putina, aborcjami, ciążami, groźbami wojny atomowej itp., itd. finałowa rozgrywka sprowadziła się do Claire Underwood, Douga Stampera i tego, co się stało z Frankiem Underwoodem. Tajemnica jego śmierci okazała się dość kuriozalna, zakończenie mało satysfakcjonujące i po całym seansie pozostał tylko kac.
Bzdurne intrygi polityczne, przewidywalne twisty jak z taniego melodramatu, długie godziny śmiertelnej nudy, banalne rozmowy pomiędzy drugoplanowymi bohaterami, których imion nikt nie pamięta, i jeszcze ten kuriozalny ostatni akt. Nie będziemy dobrze wspominać finałowego sezonu morderczej opery mydlanej zwanej "House of Cards". Ten serial to relikt poprzedniej epoki — i Netflix, i widzowie zasługują już na to, żeby zostawić to za sobą i dla odmiany zająć się rzeczami nowymi i świeżymi. [Marta Wawrzyn]