"House of Cards" próbuje wyjść z cienia Franka Underwooda — recenzja finałowego sezonu
Michał Kolanko
1 listopada 2018, 22:02
"House of Cards" (Fot. Netflix)
Czy "House of Cards" ma rację bytu bez głównego bohatera? Ostatni sezon pokazuje, że tak. Ale to w zasadzie jedyna dobra wiadomość. Niewielkie spoilery.
Czy "House of Cards" ma rację bytu bez głównego bohatera? Ostatni sezon pokazuje, że tak. Ale to w zasadzie jedyna dobra wiadomość. Niewielkie spoilery.
"House of Cards" przeżywało swoje wzloty i upadki. Ostatnio głównie upadki. Serial w kolejnych sezonach zbierał coraz gorsze recenzje, a z każdym nowym sezonem mówiło się o nim coraz mniej. W końcu wybuchł skandal wokół Kevina Spaceya, a Netflix zdecydował o dokończeniu opowieści bez niego. Z Claire Underwood (doskonała jak zwykle Robin Wright) w centrum. Czy to była dobra decyzja? Wydaje się, że tak. Pożegnanie z serialem jest na pewno godne. Ale nic więcej.
Frank Underwood nie żyje. To w oczywisty sposób ustawia cały ostatni sezon serialu zdominowanego przez tę postać. Claire Underwood jest prezydentem, ze wszystkim tego konsekwencjami. "Teraz będzie inaczej niż z Frankiem. Będę mówić prawdę" — zapewnia widza w pierwszym odcinku. Rzeczywiście jest inaczej. Najlepszym punktem całego sezonu — którego pięć odcinków z ośmiu już widzieliśmy — jest to, jak perspektywa kobiety-polityka zmienia sposób, w jaki Claire sprawuje władzę. Może wreszcie realizować swoje własne pomysły bez oglądania się na Franka. I grubą kreską próbuje oddzielić swoje rządy od rządów zmarłego męża, chociaż — jak sama w pewnym momencie przyznaje — jej metody czasami nie różnią się od jego sposobów na "przekonywanie" politycznych przeciwników.
Feminizująca perspektywa "House of Cards" sprawia, że w tym aspekcie ten sezon jest najbardziej świeży i aktualny. Bo zarówno w Polsce, jak i w Stanach Zjednoczonych reakcją na populistyczne i prawicowe rządy jest polityczny ruch kobiet, które biorą sprawy we własne ręce w sferze publicznej. Czasami dlatego, że nie ma innego wyjścia, by bronić swoich praw. "Rządy białych facetów się skończyły" — taka deklaracja pada z ust Claire w pewnej chwili na starcie serialu. I tak powoli dzieje się w rzeczywistości, chociaż sam serial pokazuje, jak dalekie w istocie są ograniczenia dla takich deklaracji. Bo Claire musi stawić czoło potężnym przeciwnikom. Warto podkreślić, że są oni tym razem dość wyraziści.
Ale to nie wystarczy, by stwierdzić że "House of Cards" odradza się w swoim ostatnim sezonie. Pożegnanie z widzami bywa niezwykle męczące, momentami wręcz nudne. Chociaż w serialu pojawia się wiele rzeczy, które próbują ten obraz zmienić, to nadal najgorsze cechy poprzednich — bzdurna geopolityka, długie rozmowy w zasadzie o niczym, polityczne i medialne rozważania o banalnym charakterze pomiędzy postaciami, które średnio obchodzą widza — pozostały na swoim miejscu.
Silną stroną sezonu są nowe postacie, przede wszystkim oligarchowie Annette i Bill Shepherdowie (Diane Lane i Greg Kinnear). Niczym istniejący w rzeczywistości miliarderzy, bracia Koch, mają ogromny wpływ na politykę. Ich starcie z prezydent Claire Underwood jest centralną osią sezonu. Częścią rodziny jest też Duncan Shephard — w tej roli Cody Fern, znany z "American Horror Story: "Apokalipsa". Ta rodzina dużo wnosi do serialu, chociaż oczywiście trudno uznać pojawienie się tematu zagrożeń związanych z przejmowaniem państwa przez oligarchów za szczególnie oryginalne.
Nie ma też nic specjalnie oryginalnego w powrocie do waszyngtońskiej gry Douga Stampera. Jego wątek związany z lojalnością wobec Franka Underwooda "poza grobową deskę" jest nie tylko mało przekonywujący, ale i po prostu nużący. Tak samo jak polityczne machinacje wokół kolejnych ustaw, nominacji do Sądu Najwyższego i tak dalej. To, co kiedyś było jedną z mocniejszych stron serialu, teraz zmienia się w wypełniacz czasu. Ale od chwil, gdy emocjonowaliśmy się politycznymi wątkami w "House of Cards" czy analizowaliśmy ich realizm, minęła cała epoka. Tu najbardziej widać, jak bardzo ten sposób pokazywania polityki na ekranie się zestarzał. Tak samo jak coraz bardziej absurdalne intrygi łączące się z kolejnymi morderstwami na zlecenie. Od dawna ten świat jest już tylko umowny.
Co ciekawe, "House of Cards" próbuje iść z duchem czasów, pokazując też zagrożenia związane z cyberbezpieczeństwem. Szkoda, że w sposób nie tylko nieoryginalny, ale i bardzo mało realny. Już w poprzednich sezonach wątki tego typu były mocno przerysowane. Teraz kwestia szpiegującej obywateli aplikacji jawi się jako dość mało wyrafinowana próba wskoczenia na falę bieżących zagrożeń. Tak samo jak zarysowane w tle zagrożenia dla wolności mediów ze strony wielkiego biznesu przejmującego i wykorzystującego media nie tylko ogólnokrajowe, ale i lokalne. To też nic nowego.
Finałowy sezon cały czas próbuje uciec z cienia, w którym znajduje się po odejściu Franka Underwooda. Ale im mocniejsze stają się zapewnienia, że o niego nie chodzi, tym silniejsze wrażenie, że z tego cienia wyjść się nie da. Mimo wsszystko, dobre kreacje aktorów, kilka nowych postaci i idei sprawiają, że można przełknąć kolejne bezsensy fabuły. Żegnamy jednak ten serial bez żalu. Tak samo jak samego Franka Underwooda. Podobnie jak on, cały projekt stał się już tylko dinozaurem z innej epoki.
6. sezon "House of Cards" pojawi się 2 listopada w serwisie Netflix.