Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
21 października 2018, 22:03
"Kroniki Times Square" (Fot. HBO)
Powrót "Daredevila" do dobrej formy, wizyta w Murder House w "American Horror Story", pożegnanie Iana w "Shameless", filmowa partyzantka w "Kronikach Times Square". Za nami naprawdę fajny tydzień w serialach!
Powrót "Daredevila" do dobrej formy, wizyta w Murder House w "American Horror Story", pożegnanie Iana w "Shameless", filmowa partyzantka w "Kronikach Times Square". Za nami naprawdę fajny tydzień w serialach!
HIT TYGODNIA: "Daredevil" wrócił w dobrej formie
"Jessica Jones" ze słabszym sezonem. "Luke Cage" skasowany. "Iron Fist" również (to akurat dobra wiadomość). Trzeba przyznać, że seriale Marvela na Netfliksie nie miały ostatnio dobrej passy. Idąc tym tropem, byliśmy pełni obaw, co też zafundują nam twórcy "Daredevila". Ci na szczęście sprostali wyzwaniu, stawiając w 3. sezonie na to, co w serialu najlepsze.
Oczywiście nie mogło się przy tym obyć bez cierpiącego Matta Murdocka (Charlie Cox), zatem trochę czasu poświęca się tu jak do tej pory największemu kryzysowi (fizycznemu i duchowemu) naszego bohatera. Ale po pierwsze, jego reakcja nie jest całkowicie bierna, a po drugie, fabuła nie skupia się wyłącznie na niej. Wręcz przeciwnie, w równie dużej mierze kieruje się naszą uwagę czy to na dotychczas stanowiących tło Karen (Deborah Ann Woll) i Foggy'ego (Elden Henson), czy czarne charaktery w osobie Benjamina Poindextera (Wilson Bethel) i Kingpina (Vincent D'Onofrio).
Zwłaszcza powrót tego ostatniego na pełen etat wychodzi serialowi na dobre. Wilson Fisk i Daredevil są na siebie skazani i dobrze, że twórcy przyjęli to do wiadomości. Lepszej pary przeciwników w telewizyjnej adaptacji komiksów po prostu nie znajdziecie, co tutaj czuć od pierwszego pojawienia się władcy przestępczego Nowego Jorku na ekranie. D'Onofrio wystarcza kilka słów, by zawładnąć otoczeniem i wzbudzić w nas dreszcz, a to przecież dopiero początek.
Naprawdę dobrze zaczyna się robić dopiero nieco później, gdy akcja przyspiesza, na scenę w większym wymiarze czasu wkracza Bullseye, a sprawy obierają bardziej dramatyczny obrót. Nie jest to wszystko pozbawione fabularnych mielizn i słabszych momentów, ale o tych szybko się zapomina, gdy serial serwuje nam jedną ze swoich popisowych scen akcji. O tym wszystkim będziemy jeszcze pisać w spoilerowej recenzji sezonu – na razie wystarczy powiedzieć tyle, że powrót "Daredevila" to naprawdę dobra wiadomość. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Shameless" i idealne zakończenie dla Iana
"Shameless" bez Fiony i Iana? Nie wiemy, jak twórcy to sobie wyobrażają, ale jedno musimy przyznać. Zakończenie wątku bohatera granego przez Camerona Monaghana wyszło idealnie. Zwłaszcza że było totalną niespodzianką. Większość odcinka "Face It, You're Gorgeous" spędziliśmy, szykując się na koniec z gatunku nie najweselszych. Ian, który dzielnie postanowił zmierzyć się z konsekwencjami swoich szalonych akcji, wyglądał na mocno wystraszonego, szykując się do więzienia, gdzie ma spędzić dwa lata. I wydawało się, że nic lepszego niż emocjonalne pożegnanie z rodziną go nie spotka.
A jednak! Dwa lata więzienia stały się wręcz definicją happy endu, kiedy okazało się, że na byłego już na szczęście "gejowskiego Jezusa" czeka w celi niewidziany od 7. sezonu Mickey (Noel Fisher). Jedno spojrzenie i wszystko jasne — żaden z chłopaków nie zapomniał o tym drugim. To była i jest wielka miłość.
Jak na happy end, jest to oczywiście dość pokręcone. Chłopcy nie stanęli na ślubnym kobiercu, nie zamieszkali razem w "prawdziwym" świecie, nie założyli rodziny. Są w więzieniu i będą tam jeszcze przez co najmniej dwa lata. A jednak emocje, związane z tą słodko-gorzką niespodzianką, były przeogromne. I trudno sobie wymarzyć lepsze zakończenie dla Iana w takim momencie. [Marta Wawrzyn]
Locked up with our hearts on lock. #Shameless-ly gave this #Gallavich video a little edit… pic.twitter.com/E6noPHveV9
— Shameless (@SHO_Shameless) 15 października 2018
HIT TYGODNIA: Geneza Supermana, czyli "This Is Us" w Wietnamie
"This Is Us" zaliczyło średni początek sezonu, ale już zeszłotygodniowy odcinek zapowiadał powrót do formy. Dostaliśmy wciągające początki romansu Rebeki i Jacka oraz przekonujące relacje między ich dorosłymi dziećmi. Niepotrzebnie jednak zafundowano nam w "Katie Girls" kiczowate wizje Kate, na siłę przywołując postać ojca jako niezawodnego opiekuna. "Vietnam" natomiast to już od początku do końca przemyślana opowieść właśnie o Jacku, wykorzystująca chwyty, za które pokochaliśmy "This Is Us" od pierwszego odcinka.
Największe uznanie należy się twórcom za konstrukcję odcinka. Zaczynamy długą sekwencją wydarzeń w Wietnamie i chociaż pewnie niejeden tego typu wojenny film widzieliśmy, to tu poza świetną realizacją techniczną dostajemy także szansę uzupełnienie luk w wiedzy o kluczowej dla serialu postaci, której towarzyszymy trzeci sezon. I możemy usłyszeć pogłębiające wizerunek nieustraszonego Jacka Pearsona wyznanie, że on całe życie udaje, że się nie boi, więc już po prostu inaczej nie umie.
Twórcy "This Is Us" na szczęście nie poprzestają na wojennej opowieści o walce z wrogiem i z samym sobą czy o poszukiwaniu brata. "Vietnam", zamiast wykonać banalny skok w przyszłość i pokazać nam od razu, jak poszukujący informacji o ojcu Kevin radzi sobie ze zdobytą wiedzą, przenosi się coraz głębiej w przeszłość. I po drodze odsłania nam relacje między Jackiem i Nickym (Michael Angarano, "The Knick"), gdzie na pewnym etapie dorosłości nie da się już utrzymać sytuacji, że jeden brat wiecznie ratuje drugiego.
Jack nie zamierza się jednak w tym ratowaniu poddawać. Widzimy, jak zaciąga się do wojska w czasach, gdy wszyscy próbują uniknąć poboru, a wcześniej próbował ocalić brata przed Wietnamem, wywożąc go do Kanady. I już w dzieciństwie zawsze był tym, który stawał między ojcem a Nickym. "Osobistym Supermanem" – jak powie gorzko młodszy brat po latach.
W najnowszym odcinku "This Is Us", przy pomysłowym odwróceniu chronologii, pokazuje, jak kształtują się role, które ludzie grają potem przez resztę życia. A równocześnie podsuwa nienachalny antywojenny przekaz. I zgodnie ze swoim zwyczajem jeszcze na koniec funduje widzom emocjonalny cios, bo dzięki temu wszystkiemu, co widzieliśmy wcześniej, doceniamy ironię losu, gdy mowa o "szczęśliwej" dacie urodzenia młodszego brata Jacka i innych dzieci, niewinnie leżących w łóżeczkach. Niemających pojęcia, że kiedyś o ich losie zadecyduje bezduszna polityczna loteria. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: Filmowa partyzantka w "Kronikach Times Square"
"Kroniki Times Square" mają swoje cięższe i lżejsze momenty, ale dawno żaden odcinek serialu Davida Simona nie sprawił mi tyle frajdy co "We're All Beasts". Oczywiście, ciężar i brud tego świata było czuć, bo nie da się tego uniknąć. Ale przede wszystkim obserwowanie ekipy Candy (Maggie Gyllenhaal), biegającej z kamerami po mieście za Czerwonym Kapturkiem i Wilkiem, było po prostu fajne. I wyglądało to autentycznie, bo przerobiliśmy mnóstwo problemów, z którymi zmagają się filmowcy, od problemów finansowych, przez wycofujących się aktorów, aż po pytanie, czy jeden z głównych bohaterów może wyglądać inaczej niż potencjalni widzowie (czyli w tym przypadku — być czarnoskóry).
W tej pełnej uroku bieganinie znalazło się wiele cudownych, zabawnych momentów, jak scena z policją zajeżdżającą na zaimprowizowany plan i dającą się bardzo łatwo przekupić ("Kocham to p***one miasto!", jak to ujęła Candy) czy kręcenie porno w metrze w środku nocy. Samo życie, nie? Ciekawie też będzie, kiedy okaże się, że "Red Hot" zostanie hitem (myślę, że tak właśnie będzie), a jego autorka wiele na nim nie zarobi, bo trzeba będzie nakarmić wszystkich inwestorów, włącznie z mafią. Nie ma jak show biznes!
W "We're All Beasts" była jeszcze jedna świetna rzecz, a mianowicie znów mogliśmy się przekonać, że cały świat "Kronik Times Square" to naczynia połączone, a bohaterowie mają świetną pamięć. Nasz dobry znajomy Rudy znalazł się więc na planie filmu Candy, przyprowadzony przez Frankie'ego, i oglądał, jak policja ściga Larry'ego aka Wilka. Candy przypomniała Lori jej początki w Nowym Jorku, czyli sceny z pilota. Zaś Gene — polityk z rodziną jak z obrazka — okazał się gejem i tym samym serial powrócił do burmistrza Kocha, o którego homoseksualizmie bohaterowie jakiś czas temu rozmawiali.
Pewnie się powtarzam, ale napiszę to jeszcze raz: nigdzie nie zobaczycie tak bogatego, skomplikowanego i poplątanego pod każdym względem świata jak w "Kronikach Times Square". To barwny reportaż o Nowym Jorku z lat 70., tyle że obracający się wokół porno. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Kolejny reset w "The Good Place" – tak jakby
Zapędzić się w kozi róg potrafi wielu scenarzystów, ale z gracją z niego wyjść to już znacznie trudniejsza sprawa. Twórcy "The Good Place" opanowali tę umiejętność do perfekcji, co potwierdzili w kolejnym odcinku. Zamiast więc pobawić się trochę pomysłem z Michael i Janet jako agentami FBI (na pewno miałoby to swój urok), wybrali trudniejszą drogę i stawili czoła konsekwencjom.
A te były poważne, w końcu nie na co dzień dowiadujesz się, że jesteś skazany na wieczne potępienie. Taka wiadomość bez wątpienia może podłamać, dlatego też trudno się dziwić gwałtownym reakcjom naszych bohaterów. No dobra, Chidiego straszącego dilerów, robiącego dziwne zakupy bez koszulki i gotującego chili z piankami w ramach totalnego nihilizmu, się nie spodziewaliśmy. Ale już wredna Eleanor wlewająca w siebie darmowe margarity czy Tahani i Jason rozdający pieniądze na ulicy ("Proszę, to na większą gitarę podbródkową!"), to całkiem zrozumiałe obrazki. I choć było to wszystko absolutnie urocze, nie mogło potrwać zbyt długo. Nie w tym serialu.
Tutaj wszak nic nie dzieje się bez powodu, więc po serii absurdalnych, ale też podszytych melancholią scen, dotarliśmy do sedna. To znaczy filozoficznych lekcji Chidiego, w które on sam mógł stracić wiarę, ale od czego ma się Eleanor? Ta, zainspirowana odrobiną dobra, jakie wróciło do niej w postaci ojca cieszącego się z dziecięcego rysunku, zdołała odzyskać poczucie sensu, nadając go jednocześnie całej reszcie. No i serialowi, przynajmniej do następnego twistu.
A ten przyjdzie z pewnością niedługo, w końcu czas w "The Good Place" jest jak "Jeremy Bearimy" i nigdy nie wiadomo czy kropka nad "i" oznacza akurat wtorek, lipiec czy nigdy. Nie rozumiecie? Bez obaw, my też nie. Wiemy za to, że dostaliśmy kolejny odcinek tak wypełniony cudownościami, że nawet ślub Tahani z osobnikiem, który jawnie ignoruje zasadę "jeden lizak na klienta" (reakcja Janet na tę wiadomość!), przeszedł bez szczególnego echa. Biedny Larry Hemsworth. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Kidding", czyli skecz z papugą będzie – i jeszcze dużo więcej
"Kidding" Dave'a Holsteina stało się chyba na Serialowej ofiarą własnej wspaniałości. Już pierwsze odcinki nauczyły nas, że co tydzień możemy się spodziewać opowieści zupełnie innej niż te, do której jesteśmy przyzwyczajeni, więc kolejne odsłony losów Jeffa "Picklesa" Piccirillo traktujemy jako propozycję w oczywisty sposób wyjątkową. Czasem jednak ten serial robi coś niesamowitego nawet jak na swoją stałą niesamowitość. Tak było z "Bye, Mom". I tak jest z "The Cookie".
Chyba najlepsze są po prostu te odcinki "Kidding", w których Jim Carrey dostaje szanse pokazania różnych oblicz Jeffa. Pozornie najmilszy facet na świecie, o czym wiemy już z kilku wcześniejszych mrocznych scen, pełen jest tłumionego gniewu po śmierci syna i rozpadzie małżeństwa. Tak, to wciąż człowiek, który potrafi przygotować przedstawienie specjalnie dla Vivian, by przekonać ją do dalszego leczenia. I bardzo łatwo dać się uwieść tej kukiełkowej bajce o sensie życia. Chyba dopiero w tym odcinku twórcy tak naprawdę pokazują, z czego wynika fenomen "Mr. Pickles' Puppet Time".
Ale przecież Jeff w "The Cookie" z premedytacją zabija papugę, która nie jest winna temu, jakich słów ją nauczono. I jakkolwiek bohater kierował się słusznym odruchem pomocy Tarze, prześladowanej siostrze łyżwiarskiej celebrytki Sary, to jego metoda mrozi krew w żyłach. Wściekłość Jeffa na cały świat znajduje ujście w coraz bardziej nieprzewidywalny, okrutny sposób. A jeszcze trzeba do tego dodać pośmiertne losy papugi…
Do decydującej o wielkości odcinka walki rozgrywającej się między Jeffem Picklesem i Jeffem Piccirillo dodać trzeba mniejsze wspaniałości. Jak zawsze w "Kidding" mamy fenomenalne surrealistyczne drobiazgi, na przykład scenę z Jeffem i wielką głową na lodowisku. Plus dziewczynkę tłumaczącą, że jej inteligencja jest przeciętna. Fakt, że dom jednak nie wybuchł, chociaż straszono nas tym od kilku odcinków. I to, że poznaliśmy lepiej dzieciństwo Jeffa i Deirdre, a dzięki jednej małej sukience dla lalek zobaczyliśmy, jak cierpiał po odejściu żony Seb, pozornie nieulegający uczuciom.
Wszystko razem sprawiło, że "The Cookie" to obok "Bye, Mom" najlepszy dotychczas odcinek "Kidding". Serialu, który nierespektowaniem praw telewizji/logiki/decorum niektórych pewnie odrzuca, ale dla nas jest jednym z najmocniejszych (i najsłodszych, i najmroczniejszych) punktów tej jesieni. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: Powrót do Murder House w "American Horror Story"
Ależ to jest rewelacyjny sezon "American Horror Story"! Taki, jakiego chyba nikt z nas nie wymarzył przed premierą, bo baliśmy się, że to marzenie nie do spełnienia. Oczywiście, połączenie dwóch najlepszych sezonów serialu w apokaliptycznym klimacie brzmiało dobrze. Podobnie jak powroty naszych ulubionych postaci. W praktyce jednak taki kolos wydawał się nie do ogarnięcia — a przynajmniej nie z sensem.
"Return to Murder House" udowodnił, że Ryan Murphy jednak miał plan na wszystko. Wyjaśnione zostało na przykład to, co wielu widzów dziwiło od początku, a mianowicie, że nie zgadzał się wiek Michaela Langdona (Cody Fern), który powinien jeszcze chodzić do podstawówki. Murphy załatwił sprawę szybko i prosto — antychryst o anielskiej twarzyczce postarzał się o dekadę w ciągu jednej nocy. A wcześniej i później zdążył wymordować wszystko, co mu wpadło w ręce.
Fantastycznym duetem okazali się Madison (Emma Roberts) i Behold (Billy Porter), najzabawniejsze możliwe wersje Heidi Klum i Seala. A ich wizyta w Murder House była jeszcze bardziej owocna, niż ktokolwiek z nas mógł przypuszczać. W końcu nie tylko poznaliśmy dokładnie historię Michaela, ale też zobaczyliśmy starych znajomych i przekonaliśmy się, że nawet w tym świecie jakieś szczęśliwe zakończenia mogą się zdarzyć. Ostatnia scena, z Violet i Tate'em, była naprawdę piękna, swój specyficzny happy end dostała także Moira, a Constance opowiedziała nam całą historię ze swojej perspektywy.
Brawa dla scenarzystki Crystal Liu, której przypadło w udziale ogarnięcie prawdziwego giganta i która zrobiła to bezbłędnie, a także dla reżyserki Sarah Paulson, która dostała w swoje ręce tuzin gwiazd i jeszcze więcej postaci, pochodzących z różnych światów (a do tego jeszcze sama pojawiła się przed kamerą jako Billie Dean). Ryan Murphy zapowiadał ten odcinek jako jeden z najlepszych i pozostaje tylko z nim się zgodzić. Więcej takich powrotów! [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "The Kids Are Alright", czyli wreszcie miłe zaskoczenie
Słabe lub najwyżej średnie piloty, przez które trzeba się przebić co roku w jesiennych okolicznościach przyrody, mogą wyrobić w recenzencie nawyk spisywania na straty tych wszystkich wtórnie wyglądających policyjnych procedurali i rodzinnych sitcomów ogólnodostępnych stacji. I prawie zawsze okazuje się, że to nawyk słuszny, bo jeśli nawet którąś schematycznie brzmiącą nowość da się oglądać (tu choćby "Single Parents"), to raczej broni się wyłącznie na tle słabej reszty. Tym bardziej cenimy sobie, gdy coś nas pozytywnie zaskoczy.
Serial "The Kids Are Alright" Tima Doyle'a nie zmieni telewizji na zawsze i może za jakiś czas sami uznamy, że nie potrzebujemy w tygodniowym grafiku tego sitcomu retro o rodzinie irlandzkich katolików składającej się z rodziców i ośmiu synków. Ale póki co pilotowy odcinek losów Clearych ujął nas tak, że zasłużył chociaż na mały hit.
Owszem, to kolejna komediowa opowieść o rodzinie w innej dekadzie (tu lata 70.), na pierwszy rzut oka wyróżniająca się tylko wyznaniem bohaterów oraz tym, że jest ich aż tylu. Ale po paru minutach zagubienia w licznej gromadce można odkryć, że twórcy "The Kids Are Alright" przemyśleli każdą postać, a aktorzy radzą sobie świetnie i nie potrzebują czasu na wzajemne "dotarcie się" z resztą ekipy. Nie tylko grani przez znanych aktorów rodzice, Peggy (Mary McCormack) i Mike (Michael Cudlitz), lecz także synowie, Lawrence (Sam Straley), Eddie (Caleb Foote), Frank (Sawyer Barth), Joey (Christoper Paul Richards, Timmy (Jack Gore) – narrator całej opowieści, William (Andy Walken) i Pat (Santino Barnard), szybko stają się dla widza ludźmi z indywidualnymi cechami i problemami, a nie tylko środkiem do tworzenia sitcomowych gagów.
Jednak komediowa warstwa "The Kids Are Alright" też jest udana i chociaż kilka żartów można uznać za ryzykowne, to przez większość pilotowego odcinka mamy do czynienia z ironicznym, ale podszytym prawdziwym ciepłem humorem. Na dodatek bohaterowie ze sobą rozmawiają i próbują się jakoś porozumieć, więc nawet typowe wątki twórcy mogą tu rozegrać z chociaż lekkim odstępstwem od banalnych rozwiązań. A przede wszystkim dostajemy rzadki dziś przypadek, kiedy sitcom od pierwszego odcinka wciąga widza w swój świat i każe jakoś nadążać, zamiast powoli i nudno wprowadzać odbiorcę w serialowe realia. [Kamila Czaja]
KIT TYGODNIA: "Camping", czyli koszmarna wycieczka w świetnej obsadzie
Przyznajemy – nie spodziewaliśmy się po "Campingu" cudów. Komedia HBO wyglądała raczej na banalną historyjkę, niż serial, którym będziemy się co tydzień zachwycać. Nie zmienia to faktu, że liczyliśmy na coś przynajmniej niezłego, w końcu twórczynie "Dziewczyn" za sterami, a przede wszystkim obsada z Jennifer Garner, Davidem Tennantem czy Juliette Lewis, powinny być gwarantem tego, że poniżej pewnego poziomu się nie zejdzie.
Niestety, w tym przypadku nic z tego nie wyszło. "Camping" okazał się trudny do wytrzymania nawet w małej dawce, nie będąc ani zabawny, ani odkrywczy. Zamiast tego dostaliśmy męczącą i potwornie irytującą niby komedię, która dokonała małego cudu, zamieniając Jennifer Garner – aktorkę, której nie da się nie lubić – w wręcz niewiarygodną ekranową zołzę. I nie, nie piszę tego z przymrużeniem oka. Niejaka Kathryn McSorley-Jodell to najbardziej antypatyczna postać, jaką ostatnio widziałem, a każda chwila w jej towarzystwie jest istnym koszmarem.
Na nieszczęście serialu, jest tych chwil sporo, a cała reszta w żaden sposób ich nie rekompensuje. "Camping" do zaoferowania ma bowiem bardzo niewiele – prostą jak konstrukcję cepa fabułę o zamieniającym się w piekło rodzinnym wypadzie na łono na natury; zestaw schematycznych postaci i sporo tekstów o histerektomii. Zabawne, prawda? Mniej więcej w takim stopniu, jak oglądanie Davida Tennanta, który nie ma tu kompletnie nic do roboty, przez co wygląda na równie zniechęconego jak my.
Dorzućcie do tego zestawu masę standardowych żartów, banalne konflikty i ledwie zarysowanych bohaterów (na nikogo nie ma czasu, bo poświęca się go głównie Kathryn), a otrzymacie serial, którego niespełna 30 minut będzie poważnym testem Waszej cierpliwości. [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: "Charmed", czyli manifest polityczny w archaicznym wydaniu
Nowe "Charmed", czyli dobrze nam znane "Czarodziejki", to serial, który na dzień dobry miał utrudnioną sprawę, bo musiał zmierzyć się z kultowym poprzednikiem. Czegokolwiek by nie zrobiły twórczynie, zagorzali fani oryginału mieliby z tym problem. Takie rebooty po prostu nie powinny powstawać i tyle. A już nie powinny przybierać takiej formy jak ta.
Autorki nowych "Czarodziejek", Jessica O'Toole, Amy Rardin i Jennie Snyder Urman — wcześniej scenarzystki "Jane the Vigin" — za główny cel obrały sobie przeniesienie serialu do współczesnych czasów i dodanie wątków #MeToo. Tyle że mocno z tym przedobrzyły, bo temat przewijał się przez 40 minut, wałkowany na tysiąc różnych sposobów, a na koniec jeszcze okazało się, że seksistowski profesor to tak naprawdę… demon. Serio?
Tę łopatologię pewnie jeszcze dałoby się wybaczyć, bo nowe siostry — Mel (Melonie Diaz), Maggie (Sarah Jeffery) i Macy (Madeleine Mantock) — mają bardzo dużo uroku, a to, że są feministkami, wydaje się logiczne. W końcu to młode, niezależne kobiety, które pracują albo studiują na lokalnej uczelni. Między dziewczynami jest fajna chemia, w dialogach nie brakuje humoru i pewnie dałoby się to oglądać, gdyby nie dwie rzeczy.
Po pierwsze, wielu z nas wciąż pamięta oryginał, do którego nowe "Czarodziejki" są i zawsze będą porównywane i przy którym wypadają w najlepszym razie tak sobie. Po drugie, fatalnie wypada wszystko, co jest związane z czarami i magią. Tanie efekty specjalne zabijają te sceny, sprawiając, że serial wygląda bardziej archaicznie, niż powinien. Oglądając to, można odnieść wrażenie, że teleportowaliśmy się 20 lat w przeszłość i tylko główne bohaterki jakby nie te. Szkoda. [Marta Wawrzyn]