"Titans", czyli młodzi, gniewni i nadąsani. Recenzja serialu na podstawie komiksów DC
Mateusz Piesowicz
14 października 2018, 19:02
"Titans" (Fot. DC Universe)
Poważne superbohaterstwo nadal w cenie – musieli myśleć twórcy "Titans". No i stworzyli mroczny serial, zapominając przy tym o praktycznie całej reszcie. Drobne spoilery z pierwszego odcinka.
Poważne superbohaterstwo nadal w cenie – musieli myśleć twórcy "Titans". No i stworzyli mroczny serial, zapominając przy tym o praktycznie całej reszcie. Drobne spoilery z pierwszego odcinka.
Nikt ostatnimi czasy nie rozplenił się w kulturze popularnej bardziej od superbohaterów. Gdzie się nie obejrzymy, wyskakują na nas wszelkiego rodzaju herosi – zamaskowani lub nie, dojrzali albo nieletni, traktujący się śmiertelnie poważnie i mający do siebie ogromny dystans. W tym ogromie treści coraz trudniej jest twórcom znaleźć niszę, której nikt wcześniej nie zdążyłby umiejętnie zagospodarować. Odpowiedzialni za "Titans" Akiva Goldsman, Geoff Johns i Greg Berlanti wpadli więc na pomysł zmiksowania dwóch koncepcji: serialu młodzieżowego z mrocznym widowiskiem à la filmowe uniwersum DC. Wyszło dość pokracznie.
Serial, będący pierwszą produkcją przygotowaną specjalnie z myślą o streamingowej platformie DC Universe (w Polsce "Titans" będzie można oglądać na Netfliksie, nie ma jeszcze daty premiery), stoi bowiem w rozkroku pomiędzy dwoma ścieżkami, nie bardzo potrafiąc je ze sobą połączyć. Co więcej, bardzo wyraźnie skłania się ku jednej z nich, ale z jakiegoś powodu nie chce całkiem porzucać tej drugiej. Skutkiem jest towarzysząca oglądaniu lekka konfuzja, która z kolei sprawia, że w "Titans" trudno się mocniej zaangażować. A to już poważny problem, bo jestem przekonany, że o taki właśnie efekt chodziło twórcom, gdy planowali swój serial.
Widać to jak na dłoni w premierowym odcinku, który przedstawia nam czwórkę głównych bohaterów, czyli tytułowych "Tytanów". Choć uczciwie będzie powiedzieć, że przedstawia troje z nich, z czego tylko parę nieco dokładniej. Nie wiem za bardzo, czemu miały służyć te dziwne proporcje i dlaczego choćby z wprowadzeniem Beast Boya (Ryan Potter) nie można było z tydzień poczekać, zamiast dawać mu dwie minuty czasu ekranowego, ale mniejsza z tym. Pokazał się, było tanie CGI, fani zadowoleni, prawda?
Nie mogę tego wykluczyć, zwłaszcza że odniosłem wrażenie, jakby wiele rzeczy tutaj było obliczonych na wzbudzenie fanowskiego zachwytu. W czym nie ma oczywiście nic złego, o ile tylko dokądś to prowadzi. Obawiam się jednak, że w "Titans" mamy do czynienia z działaniem na krótką metę, które szybko stanie się nużące. No chyba, że twórcy mnie zaskoczą, przekonując, że ich zamysł to nie tylko oznajmianie wszem i wobec: "patrzcie, nasi bohaterowie są tacy mroczni".
Tak drodzy państwo, zrozumiałem to już przy pierwszej sekwencji, gdy zabraliście nas do cyrku rodem z rodzinnego koszmaru. I w kolejnej, gdy przenieśliśmy się do ponurego jak jesienne wieczory Detroit, po drodze przeżywając jeszcze kilka nastoletnich koszmarów. W sumie więc Robin (drętwy Brenton Thwaites) zupełnie niepotrzebnie masakrował kilku typków spod ciemnej gwiazdy, a już z całą pewnością zbędne było rzucanie mięsem w kierunku Bogu ducha winnego Batmana w kwestii, która miała chyba wzbudzać dreszcze, a mnie mocno rozbawiła. No ale dobrze, wiem, Robin jest niegrzeczny. I wulgarny. I brutalny. I ma problemy. Który nastolatek ich nie ma?
A no tak, w tej wersji akurat Robin, czy jak wolicie Dick Grayson, nastolatkiem nie jest – to dorosły facet, w dodatku na co dzień poważny detektyw, który wieczorami wskakuje w kostium, by rozsmarować twarze oprychów na ścianie (albo gorzej). Wszystko w imię wyjścia z cienia swojego zamaskowanego mentora i pokazania, że nie jest się niczyim pomocnikiem w fikuśnym wdzianku, ale mrocznym mścicielem pełną gębą. Szokujące? Dla niektórych być może. Dla mnie to jednak nic innego, jak kolejny przykład na powielanie jednego z popularnych komiksowych motywów. W końcu brutalność i specyficznie rozumiana powaga to nic nowego – ani na papierze, ani na ekranie.
W "Titans" natomiast twórcy nie dodają do niej niczego odkrywczego, wciskając po prostu bohaterów w konwencję "na serio". Oprócz Robina dotyczy to przede wszystkim Raven (pasująca do roli, ale przegrywająca nierówną walkę z kiepsko napisaną postacią Teagan Croft), nastolatki obdarzonej tajemniczymi mocami, której losy są w jakiś sposób związane z Graysonem. Na tej dwójce skupiamy się w premierowym odcinku, szybciutko przerabiając najważniejsze punkty fabuły, by w 50 minutach zmieściła się odpowiednia porcja makabry. A nie można było choćby wykorzystać nieco lepiej Sherilyn Fenn z "Twin Peaks", skoro już znalazło się tu dla niej miejsce?
Pewnie nie i wcale nie wykluczam, że ma to sens. Obserwując reakcje fanów, widać bowiem, że wielu kupiło "dorosłe" podejście twórców. Nie wiem, może to zmęczenie produkcjami od CW? Bo choć nie powiem, że oglądając "Titans" niemiłosiernie cierpiałem, trudno mi znaleźć cokolwiek, co wynosiłoby serial ponad przeciętność. Pewne nadzieje wzbudza postać Starfire (dobra, choć krzywdzona przez paskudne komputerowe efekty Anna Diop), bo jej wątek był jedynym, w którym pojawiło się nieco luzu. Obawiam się jednak, że to tylko stan przejściowy i lada moment panna Anders doszlusuje do reszty. A tam już czeka mrok, poważne decyzje i wszystkie te średnio ciekawe sprawy.
Prawdziwy test czeka więc "Titans" za kilka odcinków, gdy przekonamy się, czy wyrazista przemoc, krew i rzucanie od czasu do czasu słowem na "F" to tylko jeden z elementów długofalowego planu, czy raczej próba zszokowania widzów, która ma krótki termin ważności. Jeśli spełni się ta druga wersja, uwaga oglądających może szybko skierować się w stronę fabuły i bohaterów. To zaś kiepska wiadomość dla twórców, bo w tych kwestiach w serialu póki co rażą miałkość i schematyczność, a momentami bywa nawet niezamierzenie zabawnie (wątek pracy Robina w policji już zdążył stać się kompletnie idiotyczny).
Do tego dochodzi wspominana już chęć zestawienia dwóch serialowych konwencji, dzięki której wątek nastolatki z problemami momentalnie przechodzi w coś na kształt mrocznego jak diabli dramatu obyczajowego. Ani to przekonujące, ani dobrze zagrane, ani angażujące. Za to wypchane takimi banałami, że głowa mała. To naprawdę nie jest przypadek, że najciekawsza w tym odcinku była historia tej bohaterki, która w dużej mierze pozostała tajemnicą. Strach pomyśleć, co będzie, gdy twórcy skończą już z introdukcją całej czwórki i Tytani zajmą się zwykłą, superbohaterską robotą. Przeczuwam istny atak klisz.
Mogę się rzecz jasna mylić, jednak widząc, jak bardzo "Titans" jest nastawione na bycie cool i domaganie się poważnego traktowania, trudno mi być dobrej myśli. Nie jest to wprawdzie rzecz ostentacyjnie zła, a patrząc tylko przez pryzmat produkcji DC to wręcz wyższa półka (nie, to nie jest komplement), ale zarówno w kategorii superbohaterskich historii zrobionych na serio, jak i w młodzieżowym wydaniu, znajdą się od niego seriale o klasę lepsze. A skoro tak, to polecać produkcję DC mogę ewentualnie tylko wielkim fanom Robina. O ile tacy istnieją.