Zwycięzca wziął wszystko. "Better Call Saul" – recenzja finału 4. sezonu
Mateusz Piesowicz
10 października 2018, 22:33
"Better Call Saul" (Fot. AMC)
Finał 4. sezonu "Better Call Saul" upłynął pod znakiem przekraczania granic, których przekraczać się nie powinno. Teraz zostaje już tylko czekać na konsekwencje. Uwaga na spoilery!
Finał 4. sezonu "Better Call Saul" upłynął pod znakiem przekraczania granic, których przekraczać się nie powinno. Teraz zostaje już tylko czekać na konsekwencje. Uwaga na spoilery!
Oto i on proszę państwa. Saul Goodman w całej swojej szelmowskiej krasie. Wprawdzie w ostatniej scenie finałowego odcinka 4. sezonu "Better Call Saul" brakowało mu jeszcze jednego ze swoich szałowych garniturów, ale wszystko w swoim czasie. Przyklejony do twarzy uśmiech, hasło "It's all good, man", a przede wszystkim to, co zobaczyliśmy chwilę wcześniej, i tak nie pozostawiły żadnych wątpliwości. Jimmy McGill, którego znaliśmy, poszedł w odstawkę.
I dokładnie tak, jak można się było spodziewać, nie był to ładny widok. Przynajmniej dla tych, którzy zdążyli tego bohatera polubić, a zakładam, że to zdecydowana większość z Was, jeśli nie wszyscy. Oglądając zatem, jak nasz sympatyczny Jimmy po zafundowaniu członkom Rady Adwokackiej poruszającego występu, błyskawicznie zerwał z twarzy maskę, stając się oślizgłym Saulem, mogliśmy świetnie zrozumieć, co czuła stojąca jak słup soli Kim (Rhea Seehorn). O ile bowiem do tego momentu istniały jeszcze uzasadnione wątpliwości, w tej właśnie chwili wszystkie zniknęły. Choć ledwie przed sekundą Jimmy zapewniał, że będzie najlepszą wersją siebie, wybrał najgorszą.
My natomiast dobrze wiedzieliśmy, że tak będzie. Byliśmy świadomi kierunku, jaki obierze nasz bohater, bo już go widzieliśmy. A mimo tego jestem przekonany, że każdy z Was oglądał go triumfującego nad "frajerami" z komisji z niemym przerażeniem. Czy to naprawdę Jimmy? Ten, wprawdzie pełen wad, ale fundamentalnie przyzwoity facet, któremu zawsze życzyliśmy jak najlepiej? Ten sam człowiek, który pomimo wybuchu w poprzednim odcinku, zdołał się przyznać do błędu i robił wszystko, by go naprawić? Ten facet, który opowiadając o swoim zmarłym bracie, był tak przekonujący, że doprowadzał do łez?
Jasne, wszystko było częścią gry. Przemyślanego w najdrobniejszych elementach planu, który Jimmy opracował wraz z Kim, na koniec dodając do niego jeszcze swoistą wisienkę na torcie. Ale nawet wiedząc, że cała sprawa z czytelnią, stypendiami i listem miała konkretny cel, trudno było spodziewać się, że główny zainteresowany podejdzie do niej aż tak cynicznie. Widzieliśmy już wszak niejeden przekręt w jego wykonaniu. Ten był bardziej skomplikowany i kosztowniejszy, do tego nie gwarantował powodzenia, ale poza tym nie wydawał się szczególnie różnić od pozostałych. Liczył się efekt. Efekt, który Jimmy osiągnął, więc o co właściwie cała afera? Ano o to, że po raz pierwszy sięgnął po metody, które trzeba nazwać dogłębnie paskudnymi.
Znów jednak: mogliśmy to przewidzieć. Wystarczyło popatrzeć na oburzenie bohatera, gdy poprzednim razem zarzucono mu "nieszczerość". Dla kłamcy nie może być większej obelgi, w końcu podważa ona cały trud, jaki ten włożył w przygotowanie swojej szopki. Gdy więc Jimmy usłyszał prosto w twarz to, co tak starannie ukrywał, coś w nim pękło. Z dymem poszły ostatnie bariery, a użytą z wyrachowaniem bronią stały się niesamowicie intymne emocje – czy raczej "emocje", bo jak mieliśmy zobaczyć, żadne z pięknych słów na temat Chucka (Michael McKean) nie miało nic wspólnego z rzeczywistością.
Ale cofnijmy się jeszcze dalej. Wróćmy do początków tego sezonu i żałoby po starszym bracie, którą Jimmy odbył w wersji błyskawicznej, szybko odkładając na bok towarzyszące mu w tej sprawie uczucia i ewentualne wątpliwości. Pisząc o premierowym odcinku, zastanawiałem się, czy przekroczyliśmy tam granicę oddzielającą Jimmy'ego od Saula. Problem polega na tym, że do tej kwestii w ogóle nie powinno się podchodzić na zasadzie momentu, w którym dokonała się przemiana.
Tak, wówczas Jimmy wykonał znaczący krok w kierunku swej mrocznej strony. Podobnie jak w finale poprzedniego sezonu, gdy usłyszał bolesne słowa od Chucka. I tydzień temu, gdy urządzał Kim awanturę na dachu parkingu. I jeszcze w wielu innych, nie tak pamiętnych, ale równie znaczących chwilach. Wszystkie one stanowiły jednak tylko części większej całości, mającej nas doprowadzić tu, gdzie znajdujemy się teraz: do miejsca, w którym w osłupieniu patrzymy na dobrze znanego człowieka, jakbyśmy go widzieli po raz pierwszy w życiu.
Nie jest przy tym powiedziane, że to ostatni szok, jaki nas czeka. Owszem, jestem przekonany, że możemy już otwarcie mówić o Saulu Goodmanie, ale do jego wersji z "Breaking Bad" wciąż daleka droga. A "Better Call Saul" zdążyło już dobitnie udowodnić, że nie ma takiego miejsca, w którym nie da się nas zaskoczyć. Nawet gdy mowa o łatwym do przewidzenia finale sezonu w serialu, o którym doskonale wiemy, do czego musi doprowadzić.
Twórcy "Better Call Saul" wydają się jednak w ogóle nie zwracać uwagi na takie szczegóły, co rusz dokładając kolejne cegiełki do emocjonalnej konstrukcji, jaką ułożyli na przestrzeni kilku lat. Myśleliście, że o Chucku i Jimmym wiecie już wszystko? No to proszę bardzo, macie retrospekcję z najbardziej niespodziewanym duetem wykonawców ABBY w historii. Sekwencję zaskakującą pod kilkoma względami, i wcale nie mam tu na myśli niesamowitego wokalu Michaela McKeana (zainteresowanych odsyłam do filmu "This Is Spinal Tap"). Bardziej fakt, że para bohaterów, których braterską więź mogliśmy dotąd opisywać jako dyskretną albo jednostronną, nagle pokazała się z innej strony.
Oto Chuck, ten poważny, pełen dystansu i emocjonalnego chłodu Chuck, z oporami, ale jednak wychodzi na scenę, rozluźnia się, cieszy z sukcesu brata. Sukcesu, wobec którego sam miał wątpliwości, ale potrafił je w sobie zdusić, bo wiedział, że Jimmy potrzebował chociaż odrobiny jego uznania. Czy mógł dać mu więcej? Pewnie. Być może gdyby to zrobił, wszystko potoczyłoby się inaczej, a Hamlin Hamlin McGill zyskałoby dodatkowe M w skrócie. Być może, gdyby potrafił na co dzień okazać troskę taką jak wówczas, gdy pomagał pijanemu bratu dostać się do łóżka, albo bliskość podobną do tej podczas wspólnego śpiewania, "Śliski Jimmy" zniknąłby na dobre. To jednak były tylko krótkie chwile. Uświadamianie nas o nich właśnie teraz, gdy Jimmy z wyrachowaniem wykorzystał pamięć o bracie do własnych celów, było ze strony twórców okrutne. I bardzo skuteczne.
Dzięki temu mogliśmy bowiem w pełnej krasie zobaczyć, z jak tragiczną historią mamy do czynienia. To nie jest opowieść o prostym cwaniaku stającym się barwnym prawnikiem. To historia upadku człowieka, który miał w sobie dobro, ale nie potrafił przekonać reszty świata o swojej wartości. Historia mężczyzny, którego wszyscy zdefiniowali przez błędy popełniane przez niego w przeszłości, z czym walczył tak długo, jak tylko miał siłę. W końcu jednak się poddał, wybierając drogę na skróty i paradoksalnie dopasowując się tym samym do powszechnej opinii na swój temat. Można gorzko zapłakać nad własnym losem, ale można też wziąć się w garść i powiedzieć, że zwycięzca bierze wszystko. Jimmy przerobił każdą opcję.
A my razem z nim i choć czasem odnosiłem wrażenie, że twórcy są nazbyt dosłowni (chyba że historia niejakiej Kristy jeszcze do nas wróci, czego wcale nie wykluczam), kupiłem ich wizję w stu procentach. Zwłaszcza gdy doprawili ją jeszcze przesłuchaniem Jimmy'ego, prawdziwym (którym to już?) popisem w wykonaniu Boba Odenkirka i subtelnymi, ale doskonale tu pasującymi wstawkami w wykonaniu Rhei Seehorn. Nie wiem, czy w którymś momencie uwierzyliście w przemowę Jimmy'ego, ale w reakcję Kim z całą pewnością. To ona była w tej scenie kluczowa, ona też sprawiła, że końcówka pozostawiała w tak głębokim szoku.
Tak dużym, że dosłownie w sekundzie zapominało się o całej reszcie odcinka – a tam przecież działy się rzeczy nie mniej istotne. Bo nie tylko Jimmy przekroczył tu granicę, od jakiej dotąd trzymał się z dala. To samo tyczy się Mike'a (Jonathan Banks), który z impetem wkroczył w kryminalny świat, stając się w stu procentach człowiekiem Gusa Fringa (Giancarlo Esposito). Także tym od spraw wykraczających daleko poza pilnowanie kilku niemieckich robotników.
Można było do tej pory lekko narzekać na ten wątek w serialu, bo nie wydawał się on prowadzić do niczego konkretnego, poza zbliżaniem dwóch serialowych światów. Ale pora na narzekania skończyła się z chwilą, gdy Mike nacisnął spust. Albo i kilkanaście sekund wcześniej, gdy świadom sytuacji Werner (Rainer Bock) w ostatniej rozmowie z żoną musiał na nią nakrzyczeć. Rany, mowa o postaciach, których nie znamy wcale albo ledwo, a emocji w tych kilku chwilach było tyle, jakbyśmy się żegnali z kimś bliskim. Takie rzeczy tylko tutaj.
Najlepsze w tym wszystkim jest natomiast to, że ciągle daleko nam do zakończenia. Jasne, Jimmy jest na prostej drodze do zostania największym sprzymierzeńcem całego podziemnego Albuquerque, a Mike lada moment ugruntuje swoją pozycję jako prawa ręka "pana od kurczaków". Ale tak jak nadspodziewanie długą drogę przebyliśmy do tego miejsca, tak trudno przewidzieć, ile potrwa to, co jeszcze przed nami. Nie będę więc zgadywał, czekając po prostu cierpliwie na to, co Vince Gilligan i Peter Gould przyszykują nam dalej. A jestem pewien, że będzie to równie satysfakcjonujące, co piekielnie gorzkie. W końcu dobrze wiemy, że nie ma innego wyjścia.
Wszystkie sezony "Better Call Saul" są dostępne w Netfliksie.