"Nawiedzony dom na wzgórzu" to bomba emocjonalna i klasyczny horror w jednym — recenzja serialu Netfliksa
Marta Wawrzyn
11 października 2018, 22:32
"Nawiedzony dom na wzgórzu" (Fot. Netflix)
Na Netfliksie pojawi się za chwilę jedna z najlepszych tegorocznych niespodzianek tej platformy. Recenzujemy "Nawiedzony dom na wzgórzu" — klimatyczny serialowy horror Mike'a Flanagana.
Na Netfliksie pojawi się za chwilę jedna z najlepszych tegorocznych niespodzianek tej platformy. Recenzujemy "Nawiedzony dom na wzgórzu" — klimatyczny serialowy horror Mike'a Flanagana.
W morzu produkcji Netfliksa coraz łatwiej się pogubić, ale czasem też można niespodziewanie znaleźć perełkę. Zwykle są to tytuły słabiej promowane, pojawiające się trochę znikąd, bez pierwszoligowych gwiazd w obsadzie. Tak było z "Dark", "American Vandal" czy "The End of the F***ing World". Nie mam pojęcia, czy "Nawiedzony dom na wzgórzu" powtórzy sukces któregoś z nich, ale mogę powiedzieć, że dla mnie (widziałam już wszystkie 10 odcinków) to było ogromne zaskoczenie. I to właściwie od pierwszych sekund, kiedy narrator wprowadza nas niczym staroświecki powieściopisarz w historię pewnej starej rezydencji, która stała się jednym z najsłynniejszych nawiedzonych domów w Ameryce. Jest klimat!
Chwilę potem dowiadujemy się, że męski głos, który do nas przemawia, nie jest przypadkowy. To Steven Crain (Michiel Huisman z "Treme" i "Gry o tron"), autor powieściowych horrorów, który tym się wyróżnia spośród tysięcy fikcyjnych pisarzy, że opiera swoje książki na faktach — czy też własnym wyobrażeniu na temat faktów. Steven jest jednym z piątki rodzeństwa, które wychowało się w tytułowym domu na wzgórzu, przeżyło rodzinną tragedię i rozjechało się po całej Ameryce, uciekając przed marami przeszłości i zainteresowaniem tabloidów.
To właśnie o nich jest ta historia — a także o ich matce, ojcu i, powiedzmy, przyjaciołach rodziny, pomagających im w opiece nad niezwykłą posiadłością, którą kupili dwie dekady temu w zrujnowanym stanie z zamiarem wykonania remontu, a następnie sprzedania z zyskiem. Problem w tym, że dom nie zgadza się na ich plany i zaczyna o tym głośno dawać znać. Serial ani przez moment nie pozostawia wątpliwości, że faktycznie mamy tutaj do czynienia z miejscem, gdzie straszy. To ta sama rezydencja, którą znają czytelnicy klasycznego horroru Shirley Jackson z 1953 roku. Ogromna, mroczna, żądna ofiar i przerażająca jak diabli.
Serial Netfliksa w tej warstwie, która jest mniej lub bardziej bezpośrednią adaptacją książki Jackson, pozostaje wierny oryginałowi — a także powracającemu cytatowi z "Hamleta", mówiącemu, że "więcej jest rzeczy na ziemi i w niebie, niż się ich śniło waszym filozofom". Widać wyraźnie rękę twórcy, Mike'a Flanagana, autora takich filmowych horrorów jak "Hush" i "Oculus", który wyreżyserował wszystkie dziesięć odcinków. "Nawiedzony dom na wzgórzu" potrafi porządnie nastraszyć, do tego stopnia, że ostatnie odcinki oglądałam już wyłącznie w środku dnia. Serialowe duchy to nie tylko metafora — są one jak najbardziej namacalne, ale w żadnym razie nie oznacza to tandetnych rozwiązań. W jednej chwili wyskoczy na Was jakaś zjawa, w drugiej będziecie zaskoczeni, jak głębokim studium rodzinnych traum potrafi być ten serial i jak bardzo jedno z drugim jest połączone.
I na tym właśnie polega jego siła: to coś więcej niż gotycki horror o strasznym gmaszysku. To prowadzona jednocześnie na kilku płaszczyznach czasowych, nielinearna, świetnie napisana i wspaniale zrealizowana opowieść o rodzinie, która przeszła przez piekło i do dziś nie wie, gdzie się podziać. Portrety psychologiczne siódemki głównych bohaterów zaskakują swoim skomplikowaniem i dogłębnością. To ludzie z krwi i kości, którzy są mocno potłuczeni przez życie i mają tysiące problemów osobistych. I, tak się składa, egzystują w ramach klasycznego horroru. Nie wszyscy od pierwszej chwili dają się tak po prostu lubić, bo przeżyte koszmary, poukrywane traumy i sposoby, w jakie sobie z nimi przez lata radzili, niekoniecznie czynią ich najsympatyczniejszymi bohaterami świata. Ale gwarantuję Wam, że prędzej czy później będziecie mocno ściskać kciuki za nich wszystkich razem i każdego z osobna.
Cała historia zaczyna się od Stevena, który w pierwszym odcinku staje się naszym pierwszym przewodnikiem po różnych zakamarkach nawiedzonego gmachu, w każdym możliwym sensie. To młody, ale już uznany pisarz, którego kariera rozpoczęła się od książki o domu, gdzie się wychował. Książki znienawidzonej przez rodzeństwo, bo ponoć pełnej przekłamań sprzedanych jako fakty. Bo widzicie, Steven, choć teoretycznie przeszedł przez to samo co oni, nie wierzy w żadne czary mary i żyje w przekonaniu, że wszystko da się racjonalnie wyjaśnić, na przykład chorobami psychicznymi. Reszta rodziny uważa go za aroganta i ma ku temu liczne powody.
Jego siostry, Shirley (Elizabeth Reaser, "Żona idealna") i Theo (Kate Siegel, "Hush"), radzą sobie zupełnie inaczej z przeżyciami z dzieciństwa. Ta pierwsza oswaja śmierć, prowadząc zakład pogrzebowy, który dodaje nutkę "Six Feet Under" do i tak już szerokiego spektrum tematycznego serialu Netfliksa. Druga pomaga dzieciom w ramach opieki społecznej, a jej wrażliwość i łatwość, z jaką jest w stanie zrozumieć odczucia drugiej osoby, jest wręcz zadziwiająca. Prawie jakby to był jakiś dar nadprzyrodzony. Kontrastuje z tym jej życie prywatne, tak niepoukładane i dalekie od szczęśliwego, jak to tylko możliwe.
Są jeszcze bliźniaki, Nell (Victoria Pedretti) i Luke (Oliver Jackson-Cohen, "Emerald City"), najmłodsi i najbardziej poturbowani z całej piątki. Ona nie sypia normalnie, przeżywając w dorosłym życiu koszmary z domu na wzgórzu wciąż na nowo. On stara się przetrwać od odwyku do odwyku, co jakiś czas próbując wyciągnąć "brudne pieniądze" od Stevena. To rodzinne pomieszanie z poplątaniem nie sposób opisać w paru zdaniach, zwłaszcza że toczy się jednocześnie na kilku płaszczyznach czasowych (głównie dwóch, ale jest sporo rozmaitych przeskoków, które serial wykonuje z zadziwiającą naturalnością). Dość powiedzieć, że Crainowie dorównują Fisherom z "Six Feet Under" pod względem emocjonalnego popaprania. I też robią, co mogą, żeby oswoić śmierć i to, co czeka nas już poza jej granicami.
Znakomitą obsadę dopełniają jeszcze Carla Gugino ("Californication") w roli matki pechowego rodzeństwa, Timothy Hutton ("American Crime") i Henry Thomas ("E.T.") jako ich ojciec — w dwóch różnych okresach swojego życia — a także fantastyczne dzieciaki, grające młodsze wersje naszych bohaterów. W najmłodszej części ekipy w szczególności wyróżniają się Lulu Wilson ("Sharp Objects") i McKenna Grace ("Designated Survivor") jako młodsze wersje Shirley i Theo.
Jak na porządny horror przystało, serial rozwija się dość wolno, stopniowo odsłaniając największe tajemnice (jak pytanie, kim jest dama ze złamanym karkiem, co się znajduje za czerwonymi drzwiami albo co właściwie wydarzyło się w tę feralną noc, kiedy tata spakował dzieciaki do auta i je stamtąd wywiózł) i skupiając się na budowaniu napięcia także w tej warstwie, która jest czystym dramatem rodzinnym. Koszmarna noc sprzed lat poskutkowała w ich przypadku rozluźnieniem rodzinnych więzów i to właśnie pytanie, czy uda się je naprawić, przewija się przez cały sezon. Duchy to w ich przypadku metafora nie tylko traum z przeszłości, ale także zniszczonych relacji, samotności, żałoby i ogólnego zagubienia życiowego.
Po latach od wyprowadzki z domu na wzgórzu Crainów łączy kolejna tragedia, która dotyka ich w teraźniejszości i sprawia, że wszyscy spotykają się ponownie, tym razem w zakładzie pogrzebowym. Punkt zwrotny stanowi absolutnie doskonały, wypełniony emocjonalnymi eksplozjami szósty odcinek. To prawdziwy teatr z rodziną na krawędzi załamania w centrum uwagi, i to taki, który zachwyca, zanim jeszcze wydarzy się cokolwiek przełomowego. Zwróćcie uwagę na, jak nakręcone zostały wejścia kolejnych członków rodziny do przybytku Shirley, bo te starannie przećwiczone, bezbłędnie wyreżyserowane sceny to czysty majstersztyk. I zarazem dowód na to, jak wiele potrafią wnieść do seriali filmowi twórcy, mający doświadczenie w konkretnym gatunku, jak Mike Flanagan.
Niesamowity klimat z wyraźną nutką grozy towarzyszy nam jednak praktycznie przez cały czas, i to nie tylko w tej części, która dzieje się bezpośrednio w strasznym domu, będącym zresztą dodatkowym bohaterem serialu. Widać, że "Nawiedzony dom na wzgórzu" jest z jednej strony serialem autorskim, współczesnym i nowoczesnym, a z drugiej, adaptacją literackiej klasyki. Choć z dzieła Shirley Jackson zostały głównie ramy, bo większość historii członków rodziny Crainów dopisano, atmosferę gotyckiej powieści sprzed lat widać, słychać i czuć.
A przy tym to opowieść, którą można interpretować bez końca, jako że dotyka kwestii wiary i racjonalnego myślenia, problemów psychicznych, samotności i opartej na bolesnych podstawach wspólnoty, budowania emocjonalnych murów w ramach radzenia sobie z traumą itp., itd. Żeby w ogóle mieć szanse w starciu z koszmarami z przeszłości, Crainowie będą musieli wiele sobie wybaczyć, ale też przestać wierzyć w wygodne kłamstwa, które każde z nich powtarzało sobie przez lata. Każde z piątki rodzeństwa czeka długa emocjonalna droga, której śledzenie to spore wyzwanie psychiczne, ale i czysta przyjemność, bo tak dobrze napisanych postaci po prostu nie ma w serialach za dużo.
I właśnie to wszystko razem wzięte sprawia, że serial Netfliksa aż chce się obejrzeć jednym ciągiem (byle nie nocą!). "Nawiedzony dom na wzgórzu" wygląda wspaniale, wie, co chce powiedzieć, ma bohaterów, których losy szybko zaczynają widza obchodzić, i potrafi straszyć bardziej niż cokolwiek teraz w telewizji. Jako serialowy horror wydaje się wręcz być rodzynkiem na tle gatunku mocno zaniedbanego przez twórców z małego ekranu. Choć poszczególne jego elementy same w sobie do najoryginalniejszych nie należą — widywaliśmy już na różnych ekranach i domy, w których straszy, i poplątane relacje rodzinne — połączone ze sobą i przebrane w klimatyczne piórka stanowią miks, któremu nie sposób się oprzeć.
Niespodziewanie Netflix dał nam serial, na jaki prawdopodobnie nawet nie liczyliśmy, a teraz pytanie brzmi co dalej. Pierwszy sezon stanowi zamkniętą całość, ale nie bez pozostawionych furtek. Łatwo sobie wyobrazić kontynuację zarówno z rodziną Crainów, jak i w formie antologii, być może ze Stevenem (to naprawdę świetna rola Michiela Huismana) jako narratorem swoich książek i zarazem elementem łączącym różne straszne historie. Czegokolwiek Netflix nie zrobi, będę na tak, bo w natłoku produkcji młodzieżowych i superbohaterskich dobrze jest czasem zobaczyć solidny serial dramatyczny, skierowany do dorosłego widza i mający niebanalną oprawę.
"Nawiedzony dom na wzgórzu" pojawi się w serwisie Netflix 12 października.