"The Walking Dead" otwiera nowy, obiecujący rozdział. Recenzja pierwszych odcinków 9. sezonu
Mateusz Piesowicz
7 października 2018, 20:02
"The Walking Dead" (Fot. AMC)
Przed premierą tyle mówiło się o zmianach w "The Walking Dead", że zacząłem mieć wobec 9. sezonu spore oczekiwania. Po obejrzeniu trzech odcinków mogę powiedzieć, że się nie zawiodłem.
Przed premierą tyle mówiło się o zmianach w "The Walking Dead", że zacząłem mieć wobec 9. sezonu spore oczekiwania. Po obejrzeniu trzech odcinków mogę powiedzieć, że się nie zawiodłem.
A jeśli nie wiecie, to spieszę donieść, że w przypadku "The Walking Dead" jest to stan, jakiego nie uświadczyłem od kilku dobrych lat. Serialowi AMC wprawdzie zdarzało się już podnosić poprzeczkę oczekiwań, ale zwykle szybko opadała ona, jeśli nie na samo dno, to w jego bliskie okolice. Tym razem nic takiego nie miało miejsca – przynajmniej w trzech odcinkach, które już widziałem. Ba, po ich obejrzeniu mogę nawet stwierdzić, że z umiarkowanym optymizmem czekam na ciąg dalszy.
Rzecz jeszcze niedawno kompletnie nie do pomyślenia nie tylko dla mnie, ale i dla wielu innych widzów, którzy na przestrzeni dwóch poprzednich sezonów zaczęli się masowo odwracać od "The Walking Dead". Spadająca oglądalność nie mogła jednak dziwić. Była po prostu logiczną konsekwencją największego w historii serialu kryzysu, w jaki ten wpadł podczas prawdopodobnie najnudniejszej wojny totalnej, jaka kiedykolwiek miała miejsce na ekranie i poza nim.
Na szczęście te czasy już za nami, a twórcy, na czele z nową shworunnerką Angelą Kang, wzięli sobie za punkt honoru wyraźnie się od nich odciąć. Co bynajmniej nie równa się zapomnieniu, ale o tym za chwilę. Zacznijmy od faktu, że gdy ponownie spotykamy serialowych bohaterów, w ich świecie zdążyło minąć dokładnie półtora roku. Dość czasu, by całe społeczności zdążyły się odbudować po traumatycznych wydarzeniach, a także by rzeczywistość dookoła nich uległa wyraźnym zmianom. Tak też dzieje się tutaj, bo Aleksandria, Wzgórze czy Królestwo prosperują lepiej niż kiedykolwiek, podczas gdy ich mieszkańcy żyją w zgodzie.
Przynajmniej co do fundamentalnych spraw, takich jak współpraca przy budowie nowego świata. I nie jest to tylko szumnie brzmiące hasło. Od wybuchu apokalipsy zombie w serialu minęło wszak trochę czasu i najwyższa pora zobaczyć tego skutki. Choćby takie jak niszczejące drogi i mosty albo brak benzyny oraz innych zasobów, które dotąd bohaterowie wydawali się czerpać nie wiadomo skąd. W tym sezonie źródełko w końcu wyschło, a to oznacza, że konie zastąpiły samochody (ostał się tylko wiadomy motocykl, pewnych rzeczy się nie rusza), broni palnej jest zdecydowanie mniej, a bohaterowie zamiast na toczeniu wojen skupiają się choćby na kwestii pewnego pługa.
Brzmi średnio ekscytująco, wiem. Ale uwierzcie mi, że nic lepszego od normalności nie mogło "The Walking Dead" spotkać. Po sezonach przesyconych walkami, ciągłymi niebezpieczeństwami i stawianiu czoła różnego rodzaju zagrożeniom, naprawdę miło jest zobaczyć znajome postaci w tak "zwykłych" okolicznościach. Jasne, to ciągle jest ten sam serial, który nadal stosuje te same sztuczki z truposzami wyskakującymi znienacka na czele. Jednak przybranie ich (sztuczek, nie trupów) w swego rodzaju "pionierskie" szaty zdziałało cuda. Twórcy zresztą doskonale zdają sobie z tego sprawę, trafia się tu nawet scena z westernowym podkładem muzycznym. Jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało, ta historia nagle stała się… fajna.
Na samej otoczce daleko się jednak nie zajedzie, nieważne jak udana by była. Potrzeba więc "The Walking Dead" solidnej scenariuszowej podstawy, która sprawiłaby, że znów chciałoby się ten serial oglądać. Za wcześnie jeszcze by powiedzieć z pełnym przekonaniem, że 9. sezon ją ma, ale punkt wyjścia wygląda naprawdę nieźle. W końcu co napędza fabułę lepiej niż konflikt, zwłaszcza pomiędzy głównymi bohaterami?
Ten oczywiście nie jest niczym zaskakującym – wszak o tym, że decyzja Ricka (Andrew Lincoln) o oszczędzeniu Negana (Jeffrey Dean Morgan) nie spodobała się wszystkim jednakowo, wiedzieliśmy już po finale poprzedniego sezonu. Całkiem uzasadnione były jednak obawy o to, jak twórcy zamierzają się z tą sprawą uporać. Nietrudno było sobie przecież wyobrazić, jak oszalała z wściekłości Maggie (Lauren Cohan) zmienia się w groteskowy czarny charakter, widzieliśmy już tu bohaterów zachowujących się w głupszy sposób. Tym bardziej cieszy więc, że jak na razie serial postawił na umiar i jak najlepsze przedstawienie racji obydwu stron.
Dzięki temu możemy zobaczyć, że ani Rick z jego idealistyczną wizją przyszłości, ani Maggie z całkiem racjonalnymi obawami nie są oderwani od rzeczywistości. Obydwoje mają za sobą solidne argumenty, obydwoje również potrafią je sensownie uzasadnić, nie popadając przy tym w karykaturalną przesadę. Jeśli więc ktoś liczył na gorące kłótnie od samego początku, to może się rozczarować. Co wcale nie oznacza, że będzie nudno. Wręcz przeciwnie, jestem zdania, że równie ciekawie i niejednoznacznie nie było w "The Walking Dead" od bardzo, bardzo dawna. Czasów, gdy nie dało się przewidzieć, dokąd to wszystko zmierza, szczerze powiedziawszy, nie przypominam sobie w ogóle.
A to wciąż nie koniec, bo zarysowałem przed Wami tylko główny wątek, który prawdopodobnie będzie dominował przez pierwszą połowę sezonu. Poza nim mamy jednak sporo innych i co bardzo istotne (oraz rzadko spotykane w tym przypadku), żaden nie wydaje się zbędnym zapychaczem. Bohaterowie, którzy dotąd w najlepszym razie nikogo nie obchodzili, a w najgorszym wszystkich irytowali, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki stali się ciekawsi. Interakcje pomiędzy nimi są bardziej naturalne, okazjonalnie wzbudzają nawet emocje i to wcale nie negatywne. Każdy ma co robić, zamiast plątać się bez sensu i wygłaszać nadęte kwestie. Te w ogóle gdzieś zniknęły, zastąpione przez zgrabnie napisane dialogi, które w każdym przypadku mają konkretny cel.
Mamy kilka scen, które potrafią skutecznie podnieść ciśnienie. Paskudne, monotonne scenerie z zeszłego sezonu stały się bardziej urozmaicone, a kadry potrafią ucieszyć oko, zamiast świadczyć o mocno ograniczonej wyobraźni twórców. Nie ma scen "akcji" tworzonych na zasadzie kopiuj-wklej. Rany, nawet pozbywanie się bezimiennych postaci, czyli rzecz, z której twórcy "The Walking Dead" uczynili swój znak firmowy, jest tu znacznie lepsze, bo uruchamia konkretne fabularne mechanizmy.
Z pochwałami rzecz jasna nie należy przesadzać, bo to nie tak, że twórcy odkryli Amerykę. Skoro jednak dostrzegli własne błędy i potrafili coś z nimi zrobić, trzeba to docenić, bo przez ostatnie lata mieli z tym poważny problem. Wątpię, by całość zasług w tym względzie można przypisać zmianie osoby prowadzącej produkcję, ale… może niech lepiej Scott Gimple (który teraz nadzoruje całe uniwersum z zombie) trzyma się z dala od codziennej pracy na planie.
Biorąc to wszystko pod uwagę, mogę powiedzieć, że operacja przywracania żywego trupa, jakim było "The Walking Dead", do stanu używalności zaczęła się naprawdę pomyślnie. Oczywiście przed twórcami bardzo daleka droga z już widocznymi wybojami (czy bohaterów nie jest za dużo? co zrobić z Neganem?) i wielką przeszkodą w postaci odejścia Andrew Lincolna na horyzoncie. Jak się z nim uporają, i jak serial będzie wyglądał bez Ricka, wciąż trudno mi sobie w tym momencie wyobrazić.
Muszę jednak przyznać, że o ile kilka miesięcy temu nie widziałbym dla niego żadnej nadziei, tak teraz w tunelu zapaliło się światełko. To jednak temat na kolejne tygodnie – na razie mogę z przyjemnością oznajmić, że "The Walking Dead" znów stało się oglądalne. Oby był to stały trend, a nie tylko krótkotrwały wyskok.
Oficjalna premiera 9. sezonu "The Walking Dead" odbędzie się 8 października o godz. 22:00 na kanale FOX Polska. Pierwszy odcinek będzie także można obejrzeć tego samego dnia o 3:30 rano — pół godziny po amerykańskiej premierze.