Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
7 października 2018, 22:00
"Better Call Saul" (Fot. AMC)
Od znakomitego odcinka "Better Call Saul", przez poruszające "Kidding", aż po urokliwą jak zawsze "Księgę czarownic" — hitów dziś u nas pod dostatkiem. A kity idą głównie pod adresem CBS.
Od znakomitego odcinka "Better Call Saul", przez poruszające "Kidding", aż po urokliwą jak zawsze "Księgę czarownic" — hitów dziś u nas pod dostatkiem. A kity idą głównie pod adresem CBS.
HIT TYGODNIA: Demoniczny Adam Scott w "The Good Place"
"The Brainy Bunch" to, jak na standardy "The Good Place", odcinek "tylko" dobry, ale nie mogliśmy go pominąć w hitach tygodnia z prostego powodu. Na imię mu Trevor, ma twarz Adama Scotta i jak zwykle, gdy pojawia się w serialu NBC, robi za jego główną gwiazdę.
Trudno jednak by było inaczej, skoro demon ze Złego Miejsca zjawiający się na Ziemi, by pokrzyżować plany Michaela względem czwórki śmiertelników, kradł tu dosłownie każdą scenę. Wiedzieliśmy, że Scott jako ucieleśnienie zła sprawdza się absolutnie doskonale, ale tu przeszedł samego siebie. Być niesamowicie irytującym w roli nadgorliwego uczestnika badań Chidiego to jedno, ale robić to z przyklejonym do ust cynicznym uśmieszkiem i błyskiem w oku mówiącym, że to wszystko podstęp, to zupełnie inna sprawa.
Scott natomiast połączył jedno z drugim w bez mała genialną kreację. Zarówno w stu procentach złowrogą i obrzydliwą (ten moment, gdy wyjaśnia, co robi w publicznych toaletach… brr), wywołującą zgrzytanie zębami z bezsilnej złości, jak i czerpiącą garściami z naturalnego uroku wykonawcy. Nie przychodzi mi do głowy żaden inny aktor, który będąc tak mocno zaszufladkowanym w rolach miłych gości (których zresztą gra świetnie), potrafiłby równie znakomicie kpić z tego wizerunku.
A Adam Scott robi to tak fantastycznie, że szkoda by było, gdybyśmy mieli go już nie zobaczyć w "The Good Place". Ale przecież Mike Schur by nam tego nie zrobił, prawda? Przecież Michael musi dostać szansę na wymyślenie idealnej riposty do tekstu o Dicku Tracym! [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Sorry for Your Loss" zbliża się ku końcowi z duetem fantastycznych odcinków
Kolejne odcinki skromnego dramatu Facebook Watch raz jeszcze pokazały, jak sprawnie ten serial potrafi wyciskać łzy bez uciekania się do najprostszych chwytów. W "I Hate Chess" nurtujące Leigh pytanie, czy Matt (Mamoudou Athie) zginął przez przypadek czy popełnił samobójstwo, zmusiło ją do poszukiwań w przeszłości człowieka, który choć był najbliższą jej osobą, to pewne sekrety trzymał tylko dla siebie. Pierwsze od pogrzebu Matta spotkanie z jego matką (LisaGay Hamilton) było jedynie pretekstem do próby odpowiedzenia na pytanie, na które Leigh prawdopodobnie nigdy nie będzie w stanie poznać odpowiedzi.
Z kolei ślub i wesele jej najlepszego przyjaciela Drew (Zack Robidas) w "A Widow Walks Into a Wedding" dało okazję do sprawdzenia, jak daleko Leigh zaszła już w przepracowaniu swojej żałoby. W tym miejscu koniecznie trzeba pochwalić Elizabeth Olsen, która w idealny sposób balansuje pomiędzy różnymi emocjami targającymi Leigh. W jednym momencie potrafi sprawiać wrażenie świetnie radzącej sobie ze stratą, tylko po to aby nagle kompletnie poddać się wszechogarniającemu smutkowi, kiedy natłok wspomnień i emocji staje się już nie do zniesienia.
Oczywiście, nie tylko podróż Leigh zasługuje tu na uwagę, gdyż serial jednocześnie coraz mocniej angażuje w historię próbującej pokonać własne demony Jules (Kelly Marie Tran). Także subtelna ewolucja w relacji między Leigh a Dannym (Jovan Adepo) należy do najbardziej udanych i przejmujących wątków serialu. Naprawdę szkoda, że cały sezon dobiegnie końca już za tydzień, ale jeśli dotychczasowe odcinki na coś wskazują, to możemy oczekiwać bardzo satysfakcjonującego finału. [Michał Paszkowski]
HIT TYGODNIA: Czekanie na SMS-a w 4. odcinku "Kidding"
Kiedy "Kidding" debiutowało, pisaliśmy, że to prawdopodobnie najsmutniejsza komedia, jaką widzieliście. I jedna z najbardziej wyjątkowych, o czym najlepiej świadczy 4. odcinek, "Bye, Mom", z którego dowiadujemy się czegoś absolutnie niezwykłego o Jeffie i wypatrujemy z nadzieją, ale wbrew rozsądkowi, cudu w postaci SMS-a. Wszystko dlatego, że główny bohater "Kidding" jest człowiekiem tak dobrym i pięknym, iż łatwo rozpaść się przed ekranem na tysiąc kawałków, widząc, jak rzeczywistość postanawia go jeszcze bardziej dobić.
Informacja, że Jeff opłaca rachunki sprawcy feralnego wypadku, który wjechał w jego rodzinę i zapoczątkował dla nich wszystkich prawdziwy koniec świata, to szok. Szok, na który inaczej reaguje jego syn Will (wspaniała jest ta scena w sklepie z komórkami, kiedy dzieciak podejmuje szybką decyzję, by nie odbierać ojcu złudzeń co do Vivian i "zepsutego" telefonu), a inaczej Jill, była żona.
Tej ostatniej trudno nie rozumieć, bo jej bezlitosna, emocjonalna reakcja jest zupełnie normalna i ludzka. Miała prawo nie wytrzymać, kiedy po największej tragedii, jaka mogła ich spotkać, jej mąż postanowił w pewnym sensie na zawsze związać ich z człowiekiem, przez którego zawaliło się całe ich życie. Wiara, że "świat to perfekcyjne koło nieskończonych możliwości", naprawdę nie wydaje się w tym momencie uzasadniona. I naprawdę trudno się nie wkurzyć na człowieka, wygłaszającego takie rzeczy w obliczu dramatu, który przecież jego też dotknął.
Odcinek wypchany jest po brzegi scenami dojmująco smutnymi, ale jednak też takimi, które sprawiają, że człowiek ma ochotę zaśmiać się przez łzy — albo przynajmniej uśmiechnąć — by chwilę potem wylądować znów w samym dołku. "Młodsza, ma piękny uśmiech, lekarze dają jej sześć tygodni życia" to niewątpliwie dość nietypowy opis nowej dziewczyny. I Jeff tak po prostu, mimochodem go rzuca, gdzieś w przejściu za kulisami programu, budząc zrozumiałe przerażenie producentów. A chwilę potem mamy jeszcze bardziej upiorną scenę, bo oto prawdziwy pan Pickles zakłada głowę swojego kukiełkowego następcy i cichym głosem tłumaczy, co się dzieje z tym światem, kiedy ludzi z krwi i kości, z emocjami, kompasem moralnym i całą tą niewygodną resztą, próbujemy zastąpić robotami.
Całość jest tak wyczerpująca emocjonalnie, że pod koniec odcinka i nas, i Jeffa od totalnego załamania dzieli tylko jeden SMS, który — jak wskazują wszystkie znaki na niebie i ziemi — nigdy nie przyjdzie. I właśnie wtedy staje się cud. Wiadomość od Vivian przychodzi, ku zdziwieniu wszystkich. Nad Jeffem pojawia się promyczek słońca, czyste dobro zalicza kolejne małe zwycięstwo. Uff. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Niepewne" dojrzewają w finale 3. sezonu
"Niepewne" skończyły naprawdę dobry 3. sezon odcinkiem, po którym możemy wreszcie ze względnym optymizmem spojrzeć w przyszłość. Wprawdzie trudno mówić o przełomie, gdy Issa wciąż nie ma stałej pracy, nie udało się jej (jeszcze) zorganizować festiwalu, a jej facet zjawił się ni stąd, ni zowąd po miesiącu nieobecności, ale trudno pozbyć się wrażenia, że coś się zmieniło.
W dniu swoich 30. urodzin nasza bohaterka postanowiła bowiem wziąć sprawy we własne ręce, nie przyjmując Nathana z otwartymi ramionami i wyrzucając Molly kilka ostrych, ale prawdziwych słów prosto w twarz. Właśnie to starcie trzeba uznać za kulminacyjny punkt finału, ponieważ zobaczyliśmy w nim w końcu Issę taką, jaką powinna być. Aktywną, zdecydowaną i pewną siebie, a nie biernie przyjmującą wszystko dookoła. Mała rzecz, ale może mieć ogromne konsekwencje.
Zresztą nie tylko dla Issy, bo Molly wyraźnie wzięła sobie słowa przyjaciółki do serca i wygląda na to, że zaczęło do niej docierać, ze sama może być swoim największym problemem. Długo jej to zajęło, ale w tym momencie zarówno ona, jak Issa czy Lawrence, wydają się świadomi faktu, że na happy end trzeba sobie ciężko zapracować.
Oglądanie, jak twórcy pozwolili swoim bohaterom stopniowo dojść do właściwych wniosków, było zaś o tyle satysfakcjonujące, że po raz kolejny przekonaliśmy się, z jak świetnie napisanymi postaciami mamy do czynienia. To nie papierowe charaktery, ale ludzie z krwi i kości, którzy zaliczają na swojej drodze mnóstwo potknięć. Nie mam jednak wątpliwości, że gdzieś na jej końcu czeka ich coś dobrego. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Najlepsze czasy i najgorsze czasy w "Kronikach Times Square"
Pierwsze słowa z "Opowieści o dwóch miastach" Karola Dickensa to charakterystyczny cytat, który przewija się przez "Kroniki Times Square". Użyłam go już wcześniej w tytule mojej przedpremierowej recenzji 2. sezonu, bo chyba nie ma innych kilku słów, które by tak dobrze opisywały, co się dzieje w tym roku w serialu Davida Simona. A odcinek "What Big Ideas" pokazuje ten dualizm serialowego świata jeszcze lepiej niż dotychczasowe.
Wszystko dlatego, że dochodzi do tragedii, której strząsnąć z siebie nie potrafi nawet Vincent, bardzo głęboko umoczony w całym tym bagnie. Zamordowanie człowieka na jego oczach i koszmarna śmierć nastoletniej dziewczyny, która pracowała u Bobby'ego, to dla niego zdecydowanie za dużo. Coraz poważniejsze problemy ze znoszeniem obciążeń moralnych, związanych z funkcjonowaniem w tym świecie, ma także jego dziewczyna Abby, która w tym odcinku zdaje się mieć poważne wątpliwości co do swojego związku z tym "lepszym" z braci Martino.
Drugi z braci, Frankie, próbuje tymczasem uczciwie zarabiać na życie i przy tym staje się bohaterem iście slapstickowej komedii (kwestia "I have borscht on my tsitsis!" przebiła prawdopodobnie wszystkie sitcomowe one-linery tego tygodnia). Eileen zakłada kapelusz i marynarkę, a następnie bałamuci młodego scenarzystę, który oczywiście nie może oprzeć się jej wizji Czerwonego Kapturka. Lori wydaje się być coraz bliższa zawarcia układu z Kiki, agentką z prawdziwego zdarzenia.
Tymczasem zapomniani przez zmieniającą się rzeczywistość alfonsi szukają miejsca dla siebie i jest to jeden z najzabawniejszych i najbardziej satysfakcjonujących wątków tego sezonu. Zwłaszcza że Simon traktuje ich jednak z pewną pobłażliwością, nie obwiniając ich o całe zło tego świata, w momencie kiedy sytuacja jest naprawdę dużo bardziej skomplikowana. Larry może więc mieć problemy z wykonywaniem poleceń i recytowaniem kwestii w filmie porno, ale i tak zapamiętamy go jako supersamca — ewentualnie nowe wcielenie Burta Reynoldsa. Swoje upokorzenia przeżywa także C.C., który robi co może, żeby zniechęcić do siebie wszystkich i zostać całkiem sam, ewentualnie z manuskryptem "The Life and Times of a Pimp" pod pachą (bardzo Dickensowski pomysł, swoją drogą!).
The Deuce to prawdziwy przedsionek piekła, którym rządzą wewnętrzne sprzeczności. Żeby to zrozumieć, wystarczy tak naprawdę spojrzeć, jak brudnymi ulicami, wypełnionymi górami śmieci, przechadzają się wyelegantowani ludzie w pięknie wyczyszczonych butach. A cała reszta to już samo życie w najlepszej i najgorszej odsłonie. Jak u Dickensa, tylko z orgiami, disco i perwersyjnym Czerwonym Kapturkiem. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Prawdziwe oblicze Jimmy'ego w kolejnym świetnym odcinku "Better Call Saul"
"Czym jest dla pana prawo?" – pyta członkini komisji badającej kwestię uprawnień zawodowych Jimmy'ego, wywołując u naszego bohatera chwilę zawahania. Krótką, bo zaraz po niej nastąpił jeden z jego improwizowanych popisów, który powinien załatwić sprawę. Ale nie tym razem. Tym razem nieszczerość jego wywodu czuć było nazbyt wyraźnie.
A jeśli przez chwilę mieliście co do tego wątpliwości, to awantura jaką Jimmy urządził chwilę potem Kim, powinna Was już w stu procentach przekonać. Kłótnia tych dwojga była nie tylko popisem (kolejnym) Boba Odenkirka i Rhei Seehron, ale i jedną z niewielu naprawdę szczerych rozmów tej pary. Jasne, wściekły jak diabli Jimmy odreagowywał na Kim swoje niepowodzenia, rzucając w jej stronę niesprawiedliwymi oskarżeniami, ale z każdego jego słowa biło coś przerażająco autentycznego.
Może jak się uspokoi, zmieni zdanie. Może przemyśli sprawę i przeprosi. Z pewnością chcielibyśmy w to wierzyć. Zresztą w kolejnej scenie dostaliśmy dowód skruchy. Trudno jednak pozbyć się wrażenia, że to wcześniej na dachu parkingu zobaczyliśmy prawdziwe oblicze Jimmy'ego McGilla. Czy może raczej Saula Goodmana – faceta, który nie pozwoli sobie, by znów znaleźć się na dnie, nieważne jakimi metodami.
Czy to był właśnie ten moment, który zdefiniował śliskiego prawnika, jakiego znamy z "Breaking Bad"? Niekoniecznie. Jak wielokrotnie podkreślali twórcy, proces narodzin Saula był wszak długotrwały i stopniowy. Obserwując go co tydzień, mogę dodać, że jest również piekielnie bolesny. Bo oglądanie, jak stacza się bohater, którego pomimo wszystkich wad zdążyłem mocno polubić, zdecydowanie nie należy do rzeczy przyjemnych. Klasa "Better Call Saul" polega jednak na tym, że trudno oderwać od tej gorzkiej jak diabli historii wzrok. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "The Cry", czyli wiele twarzy Jenny Coleman
Miniseria na podstawie powieści Helen FitzGerald zastąpiła w BBC niespodziewany hit, jakim okazał się "Bodyguard". Stanęła więc przed sporym wyzwaniem, jak dorównać trzymającej w napięciu opowieści Jeda Marcurio. Twórcy "The Cry", Jacquelin Perske ("Seven Types of Ambiguity") i Glendyn Ivin ("Safe Harbour"), nie próbują jednak rywalizować z "Bodyguardem" na pościgi i wybuchy.
To historia Joanny (granej przez Jennę Coleman, gwiazdę "Doctor Who" i "Victorii"), nieradzącej sobie z macierzyństwem. Ewidentnie pogrążona w depresji, której nikt z bliskich, a zwłaszcza mąż Alistair (znany z "Top of the Lake" Ewen Leslie), nie chce zauważyć, porównuje się z innymi i wciąż wydaje się samej sobie fatalną matką dla kilkumiesięcznego Noah. Na dodatek rodzinę czeka wyczerpująca wyprawa do Australii w celu odebrania córki z pierwszego małżeństwa byłej żonie Alistaira.
"The Cry" gra planami czasowymi. Pokazuje widzom początki romansu Joanny i Alistaira oraz wydarzenia związane z Noah. Przeskakuje też do późniejszych rozmów bohaterki z psychiatrą i scen na sali sądowej w ramach wytoczonego Joannie procesu. Krążymy również geograficznie – między Szkocją a Australią. Te kryminalne wątki intrygują, ale najciekawsze są tu nie zwroty akcji, a to, jak zmienia się bohaterka na przestrzeni lat. Coleman błyszczy w tej roli, balansując między niewinnością i sygnałami, że skrywa jakiś mroczny sekret.
Po pierwszym odcinku "The Cry" zapowiada się na pogłębiony psychologicznie thriller, w którym fascynują przede wszystkim zniuansowane portrety postaci i złożone relacje między bohaterami, a śledztwo i proces schodzą na drugi plan. Oby kolejne, trzy zaledwie odcinki upewniły nas, że warto na tę miniserię stawiać. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: "Księga czarownic", czyli urokliwie królestwo eskapizmu
Nie ma lepszego odpoczynku dla zmęczonej mózgownicy niż "Księga czarownic" do sobotniego śniadania. Oczywiście pod warunkiem, że zaakceptujemy brytyjski serial o wampirach i czarownicach, czających się pośród starych ksiąg we wspaniałych bibliotekach, ze wszystkimi jego słabościami. Bo jest ich sporo i brak oryginalności niewątpliwie do nich należy, ale czy naprawdę ktokolwiek o tym myśli podczas seansu?
Ja zdecydowanie o tym nie myślę, bo jakżebym mogła, kiedy na ekranie ciągle są piękni ludzie, eleganckie płaszcze i widoki jak z bajki. W najnowszym, 4. odcinku zabrakło Biblioteki Bodlejańskiej, ale za to pojechaliśmy do Francji, do niesamowitego zamczyska, zamieszkiwanego przez rodzinę Matthew (de) Clermonta, z której ostała się już właściwie tylko matka, chłodna wampirzyca Ysabeau (zawsze wspaniała Lindsay Duncan), bardzo niechętna naszej Dianie i do tego słynąca z hurtowego mordowania czarownic. Był też kominek, gramofon, tango, końska przejażdżka, pocałunki o różnych porach dnia i nocy oraz wyznania miłości.
I tak, gdzieś w tym urokliwym kiczu — ach, te łzy zamieniające się w strugi deszczu! — jest jakaś fabuła i czasem nawet przechodzi człowiekowi przez myśl, że o wyjściu poza schematy to tu za bardzo nie ma mowy. Ale zamiast szukać w tym wszystkim sensu, raz jeszcze podkreślę, jak bardzo doceniam wszystko inne, a ewentualnych niedowiarków zapraszam do przeczytania recenzji pierwszych odcinków. W "Księdze czarownic" można się zakochać po uszy, jeśli nie traktujemy jej zbyt poważnie. [Marta Wawrzyn]
KIT TYGODNIA: "God Friended Me", czyli gdzieś już to widzieliśmy
Młody człowiek wybrany przez Boga, by pomagał innym naprawić życie? Znamy. I nie, niekoniecznie z Biblii, tylko z seriali "Joan z Arkadii" albo "Kevin (Probably) Saves the World". A jeśli pominąć kwestię wiary i skupić się na strukturze, gdy ktoś uzyskuje w tajemniczy sposób informacje, które mają ratować innych, to wystarczy sięgnąć trochę głębiej w telewizyjne wspomnienia i przypomnieć sobie Kyle'a Chandlera w "Zdarzyło się jutro".
Porównawcze tony w przypadku "God Friended Me" Stevena Liliena i Bryana Wynbrandta są wyjątkowo na miejscu, bowiem serial nie grzeszy oryginalnością. Gdyby wyciąć samo narzędzie, czyli Facebooka, to mógłby powstać w latach 90. Całe założenie jest takie, że ateista Miles (Brandon Micheal Hall, "Search Party", "The Mayor") dostaje od Boga zaproszenie do przyjaciół, a potem kolejne wskazówki, jak działać, by pomóc innym. W tym dziennikarce Carze (Violett Beane, "The Flash"), która skrywa tajemnicę rodziną. Poza tym Miles musi rzecz jasna być w konflikcie z ojcem (Joe Morton ze "Scandalu"), a przyjaciel głównego bohatera, Rakesh (Suraj Sharma, "Homeland") okazuje się oczywiście genialnym hakerem.
Zagadka, czy to naprawdę Bóg kieruje Milesem, nieszczególnie intryguje, a sprawy rozwiązywane z pilotowym odcinku wypadają nijako. Urocza obsada i coraz rzadsze w telewizji nastawienie na pozytywny, nierażący nikogo niezależnie od światopoglądu przekaz to za mało, by przejść do porządku dziennego nad wtórnością całej produkcji. Gdyby "God Friended Me" skupiło się na, w niewielkim stopniu obecnych w pierwszym odcinku, grach z biblijną tradycją, zamiast kłaść akcent na schematyczną fabułę i płytkie postacie, to może coś by z tego było. A tak, to lepiej zostawić serial tam, gdzie jego miejsce. Czyli w którejś minionej dekadzie. [Kamila Czaja]
KIT TYGODNIA: "Into the Dark", czyli jeszcze jedna zbędna antologia
Zdecydowanie najciekawszy w nowej horrorowej antologii Hulu jest sposób jej emisji. Całość będzie się bowiem składać z dwunastu części, które zobaczymy na przestrzeni roku. W każdy pierwszy piątek miesiąca premierę będzie miał jeden odcinek powiązany tematycznie z obchodzonym wówczas świętem. I tak, zaczynamy od października i Halloween, w listopadzie czeka nas Święto Dziękczynienia, potem Boże Narodzenie i tak dalej. Pomysłowe, prawda?
Szkoda tylko, że sądząc po premierowym "The Body", na tej niecodziennej koncepcji oryginalność "Into the Dark" się kończy. I właściwie wszystko dobre, co związane z serialem również. Pierwsza odsłona antologii to historia niejakiego Wilkesa (nijaki Tom Bateman z "Targowiska próżności") – eleganckiego płatnego zabójcy i na każdym kroku wyrażającego pogardę dla ludzkiego życia psychopaty. Po wykonaniu jednego ze swych zadań, bohater ma dostarczyć tytułowe ciało we wskazane miejsce, ale zbieg okoliczności sprawia, że zamiast tego trafia z zafoliowaną ofiarą na halloweenową imprezę, gdzie zostaje wzięty za jednego z przebierańców.
Potem zaś ta idiotyczna opowieść zamienia się w groteskowy horror, gdy morderca i jego zdobycz zostają rozdzieleni, a w sprawę zaplątuje się grupa młodych ludzi. Ani się obejrzymy, a już mamy klasyczną historię o uciekających w panice ofiarach i polującym na nie, bezwzględnym drapieżniku. Dla urozmaicenia twórcy dodali jeszcze zafascynowaną mordercą i jego podejściem dziewczynę (Rebecca Rittenhouse), ale służy to tylko paru nadętym dyskusjom, no i końcowemu twistowi, który da się wyczuć na kilometr.
W gruncie rzeczy mamy zatem do czynienia z horrorem klasy B, który ani nie ma kompletnie nic do powiedzenia, ani niczym nie zaskakuje, ani nawet specjalnie nie bawi. No chyba że jesteście zatwardziałymi miłośnikami gatunku, którzy oglądają wszystko jak leci. I wtedy jednak możecie się rozczarować, bo "The Body" nie jest szczególnie pomysłowe. Tu trochę czarnej komedii, tam szczypta thrillera, do tego nieco gore i voilà – pozbawione napięcia, bezbarwne, nudne i nadmiernie rozciągnięte (80 minut!) danie gotowe.
Oczywiście, skoro mamy do czynienia z antologią, to nie da się wykluczyć, że za miesiąc "Into the Dark" wypadnie lepiej (w głównej roli wystąpi Dermot Mulroney), ale nie wiem, co musiałoby się stać, bym to sprawdził. [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: Nuda i marnotrawstwo w "Happy Together"
Jeśli tęskniliście za Damonem Wayansem Jr. z "Happy Endings" i "New Girl", to lepiej potęsknijcie trochę dłużej, zachowując dobre wspomnienia z jego poprzednich ról. Aktor wrócił bowiem w sitcomie tak niepotrzebnym i nudnym, że aż trudno uwierzyć w taki wybór. "Happy Together" Tima McAuliffe'a ("The Last Man on Earth") i Austena Earla ("9JKL") mogłoby się ewentualnie jakoś bronić 20 lat temu, a i to niekoniecznie.
Fabuła jest prosta, a równocześnie bezsensowna. Małżeństwo po trzydziestce, Jake (Wayans Jr.) i Claire (Amber Stevens West, "Greek", "The Carmichael Show"), przygarnia pod swój dach klienta Jake'a, młodego idola pop, Coopera (Felix Mallard, australijski aktor z opery mydlanej "Neighbours"). Dzięki takiemu mieszkaniowemu rozwiązaniu bohaterowie będą się od siebie wiele uczyć. Davisowie odkryją, że są za młodzi, by zachowywać się jak emeryci, a gwiazdor zyska trochę tak potrzebnej w jego chaotycznym życiu stabilizacji.
Jeśli brzmi to jak każdy inny sitcom o niedobranych lokatorach, którzy z czasem żyć bez siebie nie mogą, to pewnie dlatego, że "Happy Together" jest dokładnie takim sitcomem i niczym się nie wyróżnia. Na dodatek żarty są tu słabe, a drugi plan okazuje się dość żenujący – i to mimo świetnych aktorów (Stephnie Weir z "Crazy Ex-Girlfriend", Victora Williamsa z "The King of Queens" i Chrisa Parnella z "30 Rock").
Kolejny banał od stacji CBS, która mimo paru dobrych serialowych propozycji z ostatnich lat sitcomowymi nowościami wciąż przypomina, że wierzy w prostą metodę robienia od lat tego samego bez względu na jakieś tam bajki o telewizji jakościowej. Trudno nam podzielać ten pogląd, "Happy Together" porzucamy więc z ulgą po jednym odcinku. [Kamila Czaja]
KIT TYGODNIA: "The Neighborhood", czyli stereotypy rasowe podobno na wesoło
Jeżeli cały pomysł na komedię opiera się na wrzuceniu białej rodziny do dzielnicy zamieszkiwanej tradycyjnie przez czarnoskórych Amerykanów, to można się domyślać, że sitcomowego geniuszu "The Neighborhood" nie osiągnie i nie zrewolucjonizuje gatunku. Można byłoby mieć jednak nadzieję na przyjemną opowieść o poznawaniu się i weryfikowaniu w praktyce stereotypów.
Serial Jima Reynoldsa (między innymi "The Big Bang Theory") jest jednak zbyt zajęty rzucaniem słabych żartów, po których następuje nieuzasadniony śmiech z taśmy, by poświęcać czas na tworzenie mądrego scenariusza. Dlatego zarówno nowi w okolicy Johnsonowie: Dave (Max Greenfield, "New Girl"), Gemma (Beth Behrs, "2 Broke Girls") i ich syna Grover (Hank Greenspan), jak i od dawna zamieszkujący tę dzielnicę Butlerowie: Calvin (Cedric the Entertainer, "The Last O.G."), Tina (Tichina Arnold, "Everybody Hates Chris") oraz ich dwaj synowie, Malcolm (Sheaun McKinney, "Great News", "Vice Principals") i Marty (Marcel Spears, "The Mayor"), nie mają tu nic ciekawego do roboty.
To o tyle przykre, że świetna obsada koszmarnie się marnuje w nieśmiesznych dowcipach, przejaskrawionych stereotypach i beznadziejnie sztucznej scenografii. Żal zwłaszcza Greenfielda, który po "New Girl" zasłużył na lepszą ofertę. Broni się tylko McKinney, który chyba postanowił udawać, że to ambitny komediodramat. To ten aktor końcową scenę pilota zamienia w krótkie przypomnienie, czym ten serial mógłby być, gdybyśmy dostali przemyślane rozmowy o wzajemnym postrzeganiu się przez przedstawicieli obu ras.
Jedna scena seansu nie czyni, więc nie warto marnować czasu na coś, co może miałoby sens w innej telewizyjnej erze. Szkoda, że CBS wykorzystuje tak tandetne środki, by nam brutalnie przypomnieć, że nasza nostalgia za latami 90. zdecydowanie ma granice. [Kamila Czaja]