Żałosna pogoń za "This Is Us". "A Million Little Things" — recenzja nowego serialu ABC
Kamila Czaja
28 września 2018, 20:02
"A Million Little Things" (Fot. ABC)
Nieciekawi bohaterowie wygłaszający frazesy o przyjaźni. Płyciutkie prawdy o życiu udające odkrycia. Mimo imponującej obsady "A Million Little Things" to nieudana próba naśladowania "This Is Us".
Nieciekawi bohaterowie wygłaszający frazesy o przyjaźni. Płyciutkie prawdy o życiu udające odkrycia. Mimo imponującej obsady "A Million Little Things" to nieudana próba naśladowania "This Is Us".
Ostatnio trochę narzekałam na premierę 3. sezonu "This Is Us". I gdybym była przesądna, uznałabym, że świat postanowił mnie za to ukarać, zsyłając mi do obejrzenia pilotowy odcinek "A Million Little Things". Na tle nowej produkcji ABC nawet słabsze odsłony sagi rodu Pearsonów od razu zyskują. A jak sobie przypomnę, jaki świetny pierwszy odcinek dał nam prawie równo dwa lata temu Dan Fogelman, to różnica uderza nawet bardziej.
Porównywanie tych dwóch produkcji jest tym bardziej uprawnione, że już nawet zwiastun wskazywał, że ABC spróbuje ugrać coś na fenomenie, jakim stało się "This Is Us". Retrospekcje, nastawienie na dramaty między przyjaciółmi i członkami rodziny, przeplatające się losy kilku postaci… D.J. Nash, któremu nie powiodło się wcześniej z sitcomami "Growing Up Fisher", "Truth Be Told" czy "Guys with Kids", nie ukrywa, że chciałby powtórzyć sukces Fogelmana.
I chociaż z góry zapowiadało się to na dość patetyczną opowieść, to mimo wszystko liczyłam, że dobra obsada i całkiem ciekawy wyjściowy pomysł zapewnią mi nowy obyczajowy serial do jesiennych wzruszeń. Zwłaszcza że jako drugą inspirację wskazać można świetny film "The Big Chill" z 1983 roku. Ale serial ABC nawet nie stał koło dzieła Lawrence'a Kasdana.
Jeśli widziało się zwiastun "A Million Little Things", to prawie widziało się odcinek pilotowy. Tyle że przynajmniej w skondensowanej i dynamicznej formie, bo przebrnięcie przez ponad 40 minut to już spore wyzwane. Zaczyna się od sentencji: "Przyjaźń to nie jest duża sprawa… To milion małych spraw". I tego rodzaju "złote myśli" będą nam towarzyszyły przez cały czasu.
Odcinek otwiera montaż, który ma za zadanie pokazać wszystkich bohaterów w możliwie jasnym skrócie, na dodatek w rytm muzyki, która kojarzy mi się ze ścieżką dźwiękową do "Króla Lwa". Główne osoby dramatu to biznesmen, Jon (Ron Livingston, "Seks w wielkim mieście", "Loudermilk"), Eddie (David Giuntoli, "Grimm"), zajmujący się dzieckiem muzyk, którego żona robi karierę, niezadowolony ze życia filmowiec, Rome (Romany Malco, "Weeds"), i Gary (James Roday, "Psych"), mężczyzna, który przeszedł raka piersi. Eddie ma romans i boi się odejść od żony, Rome chce się zabić, Gary czeka na wyniki diagnozy lekarskiej. A Jon skacze z okna, co każe jego przyjaciołom zweryfikować swoje życie i spróbować odkryć, czemu ktoś tak optymistyczny i radzący sobie w życiu popełnił samobójstwo.
"A Million Little Things" stawia na sekrety, których nie będę tu zdradzać. Efekt zaskoczenia nie jest jednak taki, jakiego spodziewali się twórcy. A najważniejsza odkryta przed widzami tajemnica moim zdaniem paskudnie unieważnia podwaliny serialu jako opowieści o tym, że śmierć przyjaciela zmienia życie pozostałych. Chodziło pewnie o skomplikowanie sytuacji, ale w efekcie trudno w ogóle uwierzyć w tę całą przyjaźń.
Zresztą w ogóle relacje międzyludzkie w serialu ABC są tak nienaturalne, że nie dają szansy zaangażowania się w perypetie postaci. W pilotowym odcinku towarzyszymy zarówno głównym bohaterom, jak i najbliższym im kobietom: żonie Jona, Delilah (Stéphanie Szostak, "Satisfaction"), i jego tajemniczej asystentce, Ashley (Christina Ochoa, "Valor"), żonie Eddiego, Katherine (Grace Park, "Battlestar Galactica", "Hawai Five-O"), żonie Rome'a, Reginie (Christina Moses, "Containment") i nowo poznanej dziewczynie Gary'ego, Maggie (Allison Miller, "Terra Nova", "13 Reasons Why").
Tę ostatnią Gary podrywa na spotkaniu grupy wsparcia dla ludzi, którzy pokonali raka. Mało elegancko? To kwintesencja tego serialu, w którym niby mamy kibicować bohaterom, ale nie możemy, bo ciągle są irytujący. Dodajmy, że po randce Gary zabiera dziewczynę na pogrzeb Jona i przedstawia ją znajomym na stypie. Po czym idzie z kolegami na mecz, a Maggie zostaje z Delliah i Reginą. Zachowania postaci są bez klasy, a przez to cały serial też sprawia nietaktowne wrażenie.
Na dodatek twórcy "A Million Little Things" nie bawią się w żadne niuanse. Wszystkiego dowiadujemy się z przemów lub nudnych rozmów. I chociaż obecność Maggie, czyli nowej osoby w towarzystwie, uzasadnia niektóre opowieści, to inni bohaterowie między sobą też snują takie rozważania, jakby się wcale nie znali. Powtarzają kilka razy rzeczy, o których doskonale wiedzą, żeby i widz się dowiedział. Chyba żaden dialog w pilotowym odcinku nie zabrzmiał w pełni naturalnie. A co dopiero powiedzieć o strasznie sztucznych scenach, jak choćby te z przemowami na pogrzebie albo z wybuchami uczuć na meczu.
Serial ABC proponuje nam "podziwianie", jak głównie nieinteresujący, a chwilami po prostu okropni ludzie zachowują się tak, jakby śmierć przyjaciela zamiast dotyczyć jego była przede wszystkim związana z nimi. Grupa marudnych egoistów uzupełniona o kilka względnie sympatycznych, ale nijakich postaci, snuje się po ekranie, podkreślając, jakie głębokie myśli wyrażał Jon i jak nauczyli się od niego werbalizowania największych życiowych prawd.
Tyle że "olśnienia" w świecie "A Million Little Things" to straszne banały. "Wszystko dzieje się z jakiego powodu" – powtarzał Jon, a za nim wielokrotnie wszyscy inni. Dowodem przenikliwości miałoby być nawet zapytanie Maggie, czy boi się, skoro ma raka. Dowiemy się też, że przyjaźń jest ważna. Oczywiście w deklaracjach, bo zachowanie bohaterów tego nie dowodzi. Dostajemy więc stek frazesów uzupełniony czasem jakimś "szokującym" twistem.
A żeby widz się nie pogubił, bo przecież na pewno nie nadąży za tak "skomplikowanym" konceptem, retrospekcje pokazują wszystko bardzo dokładnie, czasem niejeden raz. Wszystko przy ciemnym filtrze na kamerze, żeby było wiadomo, że mamy być smutni. A czasem wpadnie jeszcze dla przełamania nastroju jakiś fatalny żart, głównie w wykonaniu Gary'ego.
"A Million Little Things" to jedno z moich większych jesiennych rozczarowań. Po tak drętwym, źle napisanym i mimo obiecującej obsady słabo zagranym pilotowym odcinku nie mam ochoty sprawdzać, jak potoczą się dalsze losy tych postaci zmieniających swoje życie, ukrywających własne tajemnice i próbujących zgłębić sekrety Jona. Ani to wciągające, ani głębokie. Szkoda czasu.