"Maniac" to surrealistyczna podróż przez ludzkie emocje — recenzja serialu Netfliksa w gwiazdorskiej obsadzie
Marta Wawrzyn
20 września 2018, 22:01
"Maniac" (Fot. Netflix)
"Maniac" to wielkie nazwiska w obsadzie, tysiąc dziwacznych pomysłów na odcinek i prawdziwa wizualna uczta. To także prosta, wdzięczna historia o poszukiwaniu więzi międzyludzkiej.
"Maniac" to wielkie nazwiska w obsadzie, tysiąc dziwacznych pomysłów na odcinek i prawdziwa wizualna uczta. To także prosta, wdzięczna historia o poszukiwaniu więzi międzyludzkiej.
Wyobraźcie sobie, że bierzecie udział w intensywnym, potencjalnie niebezpiecznym teście nowego leku, który wymaga od Was, abyście spędzili pełne trzy dni w laboratorium firmy farmaceutycznej, podpięci do skomplikowanej aparatury. Dlaczego postanowiliście sobie zafundować taką przygodę? W większości przypadków odpowiedź jest najprostsza z możliwych: bo dobrze płacą i pewnie nie robicie tego pierwszy raz. "Maniac" odnotowuje istnienie zawodowych szczurów laboratoryjnych, ale skupia się na dwójce bohaterów, którzy pojawiają się w siedzibie Neberdine Pharmaceutical and Biotech z zupełnie innych powodów.
Annie Landsberg (Emma Stone) i Owen Milgrim (Jonah Hill) to dwoje mieszkańców Nowego Jorku z problemami, nazwijmy to, rodzinnymi. Ale nie takimi zwyczajnymi, bo w jej przypadku to, co oficjalny opis serialu nazywa "nieudaną relacją z matką i siostrą" (tę ostatnią gra Julia Garner z "The Americans"), jest dużo, dużo głębsze i bardziej bolesne. On z kolei ma okropną, bogatą rodzinę jak z komedii Woody'ego Allena, która domaga się od niego przekroczenia pewnych istotnych granic moralnych w imię wspólnego dobra.
Owen jest wycofany, wystraszony, zagubiony we własnych lękach i koszmarach, a dodatkowo zmaga się z diagnozą schizofrenii, która może, ale nie musi być prawdziwa. Zdarza mu się mieć trudności z odróżnieniem tego, co dzieje się naprawdę, a co nie, i najchętniej by od tego wszystkiego uciekł, by prowadzić spokojne życie z dala od ludzi, z którymi łączą go więzy krwi. Annie z kolei dałaby wiele, aby móc cofnąć się do przeszłości i pewne rzeczy w magiczny sposób naprawić. A na razie będzie musiało wystarczyć samo cofnięcie się do przeszłości.
Jakoś tak się dziwnie składa, że ta dwójka mocno poturbowanych ludzi wpada na siebie podczas testu leków i pojawia się między nimi tajemnicza więź. Więź, której zniszczyć nie są w stanie ani sterujący maszynerią lekarze, ani sami główni bohaterowie, wciąż odnajdujący się na nowo na jakimś poziomie podświadomości. Wielkiej przeszkody nie stanowi także fakt, że większość tego, co się tutaj dzieje, nie dzieje się naprawdę.
Na tym najważniejszym, czysto ludzkim poziomie "Maniac" nie jest aż tak skomplikowaną historią, jak mógł wyglądać w zwiastunach — dwoje ludzie nieradzących sobie z misją pt. życie odnajduje siebie nawzajem, kropka. Za to cała reszta to już totalne, niczym niekrępowane szaleństwo i audiowizualny zawrót głowy, może nie aż tak ambitny i pokręcony jak początki "Legionu", ale niewątpliwie mówimy o poruszaniu się po podobnych rejonach wyobraźni. Podobieństw między tymi dwiema produkcjami jest zresztą więcej, bo "Maniac" to także opowieść o psychoterapii, pełna większych i mniejszych pytań o to, jak to jest być innym niż większość świata, czym jest normalność i co się z nami dzieje, jeśli za nic nie jesteśmy w stanie spełnić pewnych społecznych wymogów.
I to także jest serial, który bardzo mocno stawia na nietuzinkową formę. 10-odcinkowa produkcja Netfliksa — widziałam całość i mam nadzieję, że kontynuacji, zgodnie z zapowiedzią, nie będzie, bo to naprawdę przemyślana całość — której twórcą jest Patrick Somervile ("Pozostawieni"), a reżyserem Cary Fukunaga ("Detektyw", a także nowy Bond), to prawdziwa uczta przede wszystkim dla oczu. Nie znam norweskiego oryginału, ale znam europejskie budżety telewizyjne i dlatego przypuszczam, że jego twórcy złapią się za głowy, widząc bogactwo światów, jakie wykreowano za pieniądze amerykańskiego giganta streamingowego, mając za podstawy napisaną przez nich historię
Fabuła "Maniaca" to w skrócie zbiór psychodelicznych tripów, wizji, snów, fantazji itp., w których spotykają się Annie i Owen. Oprawa wizualna jest niesamowita, a pomysły często dość odjechane, jak np. akcyjniak w stylu lat 80. z nielegalnym lemurem z Madagaskaru w roli głównej, film retro z seansem spirytualistycznym i poszukiwaniem zaginionego rozdziału "Don Kichota", fantasy krzyżujące się z kinem gangsterskim czy wreszcie thriller szpiegowski z kosmicznym spiskiem o globalnym zasięgu. "Maniac" zmienia piórka w niesamowitym tempie i szczególnie w tych przebierankach błyszczy Emma Stone, odnajdująca się z taką samą naturalnością w każdej konwencji.
Rola Hilla wydaje się mniej spektakularna, ale też wciela się on w bohatera spokojniejszego niejako z natury. Jego zadanie jako aktora jest więc trochę inne, a koniec końców w tej zabawie liczą się oni oboje jako duet. Duet, w którego przygody tak po prostu się wkręcamy, nie przestając zadawać sobie pytania, co za tym wszystkim stoi. Jakie realne problemy z prawdziwego świata znajdują swoje odzwierciedlenie w tych szalonych przygodach, będących wytworem ludzkich umysłów na prochach. Zabawa formą robi wrażenie i powinna sprawić sporo radochy każdemu, kto kocha kino, ale koniec końców "Maniac" jest tak mocny, jak interesujące są problemy i emocje głównych bohaterów.
Nie tylko zresztą ich, bo równie barwne rzeczy dzieją się w samym laboratorium, stanowiącym specyficzne skrzyżowanie retro z futuro — znowu kłania się "Legion" — i zarządzanym przez grupkę lekarzy, wśród których wyróżnia się dr James K. Mantleray (Justin Theroux, mający w serialu najdziwniejsze, najbardziej absurdalne wejście, jakie tylko możecie sobie wyobrazić), syn terapeutki-celebrytki (Sally Field) i chodzący dowód na to, że terapeuci najczęściej sami potrzebują terapii. Oglądając "Maniaca", docenicie komediowy talent Theroux, brawurowo wcielającego się w postać przerysowanego doktorka, żyjącego w cieniu uwielbianej matki.
Cały koncept "Maniaca" opiera się zresztą na przerysowaniu, absurdzie, surrealizmie, czarnym humorze i zabawie konwencją. To odjechana podróż z przygodami przez różne gatunki i stylistyki, stworzona po to, aby cieszyć i zachwycać kinomanów. Podróż, która na początku próbuje udawać bardziej skomplikowaną układankę, niż jest naprawdę, by w okolicach trzeciego odcinka zamienić się w emocjonalną jazdę bez trzymanki. I choć poziom głębi psychologicznej nie powala na kolana, otrzymujemy wystarczająco dużo powodów, by chcieć się udać w ten dziwny trip z Owenem i Annie.
Wizualna oprawa tego widowiska zadziwia nie tylko bogactwem — "Maniac" to w praktyce niemal 8-godzinny hollywoodzki film w odcinkach — ale także pomysłowością. Serialowy świat, który oprócz wymienionych wyżej aktorów zamieszkują jeszcze m.in. Billy Magnussen, Jemima Kirke, Hank Azaria i wspaniała Sonoya Mizuno z nieodłącznym papierosem, to wdzięczny miks krainy, także technologicznego, absurdu z naszą codzienną rzeczywistością.
Pytania o istotę szczęścia, więzi międzyludzkie, samotność, żałobę, choroby psychiczne, leczenie smutków magicznymi pigułkami itp., itd. pojawiają się tutaj niejako przy okazji surrealistycznej podróży przez ludzki umysł, w formie wdzięcznej, prostej i zrozumiałej dla każdego, kto jest człowiekiem. A towarzyszą nam w niej przedziwne ekrany, programy i mówiące urządzenia, które wyglądają na wyjęte prosto z lat 80., ale jakimś cudem działają w czasach podobnych do naszych i świecie prawie takim jak nasz. Samo obserwowanie tutejszych gadżetów i nietypowych "aplikacji" — jak Friend Proxy, serwis, który pozwala wynająć kogoś do grania twojego znajomego — sprawia ogromną frajdę.
Wszystko to razem składa się raczej na serialową błyskotkę i kreatywną, pełną uroku zabawę popkulturą, niż wielkie objawienie i wielowarstwowe dzieło, które odmieni Wasze życie. Ale to świetna sprawa, że takie produkcje mogą pojawiać się na Netfliksie od niechcenia i z miejsca dołączać do moich ulubionych seriali tej platformy.
Premiera serialu "Maniac" w serwisie Netflix planowana jest na 21 września.