"Castle Rock", czyli miasto pełne wątpliwości – recenzja finału 1. sezonu
Mateusz Piesowicz
13 września 2018, 21:23
"Castle Rock" (Fot. Hulu)
Długą i pełną zakrętów drogę przebyło "Castle Rock" przez cały sezon. Tym bardziej zaskakujące może być miejsce, do jakiego ostatecznie ta ścieżka doprowadziła. Uwaga na spoilery!
Długą i pełną zakrętów drogę przebyło "Castle Rock" przez cały sezon. Tym bardziej zaskakujące może być miejsce, do jakiego ostatecznie ta ścieżka doprowadziła. Uwaga na spoilery!
"Ile wątpliwości mogą państwo zignorować?" – pyta Henry Deaver (André Holland) ławy przysięgłych w scenie otwierającej finałowy odcinek 1. sezonu "Castle Rock", a zarazem pierwszej, w której widzieliśmy go podczas premiery przed kilkoma tygodniami. Nie bez przyczyny twórcy teraz do niej wrócili, bo poruszana przez bohatera kwestia może być równie dobrze skierowana do nas. Ile wątpliwości pozostawionych przez zakończenie jesteście w stanie znieść szanowni widzowie?
Na tak postawione pytanie każdy musi sobie oczywiście odpowiedzieć sam, ale trzeba przyznać, że "Castle Rock" nie ułatwiło nam sprawy. Finałowy odcinek, zawdzięczający swój tytuł ("Romans") biblijnemu Listowi do Rzymian, zamknął bowiem sprawy w sposób jasny, ale jednocześnie pozostawiający sporo miejsca do interpretacji. Z jednej strony zupełnie mnie to nie dziwi – serial przyjmujący tak różne oblicza był wręcz do tego typu zakończenia zobowiązany. Z drugiej – nie mogę się pozbyć uczucia lekkiego rozczarowania, że ostatecznie wszystko okazało się dość standardowe i przede wszystkim nie tak przekonujące, jak bywało wcześniej.
No właśnie, "bywało". Może to jest słowo-klucz w kontekście "Castle Rock", bo seriali potrafiących przejść z odcinka na odcinek tak poważne metamorfozy, nie znajdziemy wielu. Produkcja Hulu nie miała zaś z tym wielkiego problemu, raz wolno snując swoją opowieść, a zaraz potem pędząc na złamanie karku. Niekiedy trzymając się twardej rzeczywistości, pomimo fantastycznej otoczki, a innym razem zanurzając się w niezwykłościach po szyję. Zdarzało się, że wyglądało to niesamowicie pomysłowo i oryginalnie, ale nie brakowało też momentów, gdy Kingowski rodowód serialu był aż nadto odczuwalny. "Romans" był właśnie jednym z nich.
Co wcale nie znaczy, że mieliśmy do czynienia ze słabym odcinkiem. Wręcz przeciwnie, finał był solidnym zwieńczeniem historii, która wcześniej obrała tak dziwne kierunki, że wydawało się niemożliwością, by w ciągu zaledwie 50 minut udało się je wszystkie sensownie pospinać. Tymczasem twórcy, Sam Shaw i Dustin Thomason, nie tylko dokonali tej sztuki, ale też udało im się zadać nam kilka solidnych emocjonalnych kopniaków. Ich siłę mogliście jednak odczuwać w różnym stopniu, w zależności od tego, w czyją historię i jak mocno tu uwierzyliście.
"Chcę ci wierzyć, ale…" to słowa, jakie wypowiada Molly (Melanie Lynskey) w kierunku Dzieciaka (Bill Skarsgård) – postaci równie tajemniczej teraz, co na samym początku, gdy zobaczyliśmy go w więziennej klatce. Być może to Henry Deaver z innego świata, a być może wcielenie diabła, za jakie miał go naczelnik Lacy (Terry O'Quinn) i jeszcze kilka innych osób. Niewinna ofiara przypadkiem ściągająca na wszystkich nieszczęście albo wyrachowany potwór, umiejętnie grający na uczuciach innych ludzi. Argumentów za obroną obydwu stanowisk serial dostarczył tyle, że mógłby z tego wyjść długi i kończący się bez rozstrzygnięcia proces.
Proces, w którym nasz Henry już nieraz brał udział, i w którym teraz musiał osobiście wcielić się w jednoosobową ławę przysięgłych. Tak, Dzieciak zna szczegóły z jego przeszłości, których nie ma prawa znać. Tak, istnieją jakieś głosy i Henry sam je słyszy. Ale może to właśnie przejaw działania złowrogich sił, których nie rozumie? Tych, które mają namacalne skutki, takie jak masakra na komisariacie policji w Castle Rock?
My możemy oczywiście grzebać dalej, na przykład w zaplątanej w swoich wspomnieniach Ruth (Sissy Spacek) doszukując się potwierdzenia niesamowitej historii drugiego Henry'ego. Ale czy to wystarcza? Innymi słowy, czy to wątpliwość, którą można zignorować? Być może gdyby nasz Henry widział to co my, nie zlekceważyłby jej. Być może zacząłby wtedy patrzeć na sprawę inaczej i sam powiedziałby "chcę ci wierzyć, ale…".
Ale Henry zobaczył coś innego. Zobaczył przerażające skutki obecności Dzieciaka i przelotnie ujrzał kryjące się za jego bladą twarzą potworne oblicze. Czy prawdziwe? Zarówno w tej kwestii, jak i ocenie decyzji Henry'ego trudno mieć jakąkolwiek pewność. Czy będąc na miejscu naszego bohatera, również uznałbym, że zamknięcie w klatce będzie jedynym właściwym rozwiązaniem? Prawdopodobnie tak. Jasne, miałbym wątpliwości i tak jak jego, dręczyłyby mnie wyrzuty sumienia, każące zanosić zamkniętemu w podziemiach nieczynnego Shawshank diabłu świąteczną kolację. Ale czy to nie byłoby słuszne podejście?
W końcu to Castle Rock – miasto, które wprawdzie nie zamienia ludzi w potwory, ale bez wątpienia wielu takich widziało. Każdy skrywa tu jakieś grzechy i nieważne, że niektórzy, jak Henry, mogą mieć ku temu całkiem sensowne powody. Pozbył się zła, które w jego podpartym dowodami mniemaniu zagrażało wszystkim dookoła? Owszem. A że przy okazji sam stał się kolejnym przedstawicielem tego zła? Cóż, to nie tak, że nie miał w tym doświadczenia.
Próba zabójstwa własnego ojca, nawet jeśli ten był pokręconym fanatykiem planującym morderstwo, chwały mu przecież nie przynosi. Za to przyzwyczaja do życia z noszonym na barkach brzemieniem, jeśli tylko w ten sposób można chronić swoich bliskich. Kiedyś chodziło o matkę, dzisiaj o Wendella (Chosen Jacobs), cierpiącego na podobną do ojca przypadłość. Henry zrobił więc to, co zwyczajnie uważał za słuszne i jakoś musi z tym żyć. Jak widzieliśmy, idzie mu naprawdę nieźle i to bez przenosin na Florydę.
I wszystko byłoby świetnie, gdyby serial nie poszedł o kilka kroków za daleko. Czy "potworna" twarz Billa Skarsgårda była naprawdę konieczna? O jego demonicznym, bardzo "Pennywise'owym" uśmiechu na sam koniec nawet nie wspominam. Twórcy tak bardzo chcieli zakorzenić w nas wątpliwości, że przedobrzyli. Albo inaczej, po prostu poszli w dosłowność, jakiej dotąd przez większość czasu unikali. Wprowadzając w poprzednim odcinku alternatywną rzeczywistość, dali nam dobrze skonstruowane podstawy do wywrócenia całego serialu do góry nogami lub (co byłoby jeszcze lepsze) zasugerowania takiej możliwości. Teraz okazuje się, że sami ją podważyli w imię średnio atrakcyjnego mętliku i zbędnej łopatologii.
Nie podważa to bynajmniej jakości całego serialu ani nawet tego konkretnego odcinka. Ten oprócz posiadania oczywistych zalet, jak trzymanie w napięciu niemal do samego końca czy jak zawsze świetne aktorstwo (Sissy Spacek i Melanie Lynskey na moście!), można także odczytywać jako alegorię dyskusji o karze śmierci. A ta, prowadząca przez pytania o to, na ile mamy prawo do decydowania i kiedy wątpliwości stają się możliwe do zignorowania, bardzo pasuje tematycznie do "Castle Rock" oraz twórczości Stephena Kinga. Czyli twórcy zrobili to, co obiecywali.
Dlatego też przesadne narzekanie na w gruncie rzeczy drobne potknięcia z ich strony nie ma większego sensu. "Castle Rock" mogło być kompletnym rozgardiaszem skupionym w stu procentach na nawiązaniach do twórczości Kinga, a zamiast tego zdołało sobie wyrobić własny charakter, zbudować fascynujący świat i intrygujące postaci, a momentami nawet otrzeć się o doskonałość (głównie za sprawą Sissy Spacek). To dość, żebym czekał z zainteresowaniem na kolejną odsłonę, licząc po cichu, że w zupełnie nowej historii znajdzie się jednak miejsce na Jackie Torrance (Jane Levy), która dopisze kolejny rozdział do swojej książki.
1. sezon "Castle Rock" można oglądać w serwisie HBO GO.