"Shameless" u progu rewolucji. Recenzja premierowego odcinka 9. sezonu
Mateusz Piesowicz
10 września 2018, 22:02
"Shameless" (Fot. Showtime)
Trudno nie patrzeć na 9. sezon "Shameless" przez pryzmat tego, co dopiero ma nastąpić. Na razie symptomów zmian jednak nie widać – premiera to Gallagherowie jakich znamy i lubimy. Spoilery.
Trudno nie patrzeć na 9. sezon "Shameless" przez pryzmat tego, co dopiero ma nastąpić. Na razie symptomów zmian jednak nie widać – premiera to Gallagherowie jakich znamy i lubimy. Spoilery.
Czekał sobie człowiek spokojnie na nowe odcinki "Shameless", zastanawiając się, jakie szaleństwa tym razem zafundują nam Gallagherowie, gdy nagle spadła na niego wiadomość, której kompletnie się nie spodziewał: Emmy Rossum ogłosiła, że żegna się z rolą Fiony. Sami przyznacie, że taka informacja mocno zmienia postrzeganie najnowszej odsłony serialu i nieważne, że przed nami jeszcze cały długi sezon – wiemy, że na końcu czeka nas rewolucja, a wobec tego nie da się przejść obojętnie.
Choć trzeba powiedzieć, że gdyby nas o niej nie uprzedzono, w premierowym odcinku próżno byłoby szukać jakichkolwiek jej zapowiedzi. Godzina o długaśnym tytule "Are You there, Shim? It's me, Ian", nie różni się bowiem szczególnie od wielu innych, jakie dotąd spędziliśmy z Gallagherami. Jest więc zdrowo odjechana i całkiem zabawna, przypominając, że nawet jeśli "Shameless" zdarzało się już powtarzać i nieco nużyć, powrót do Chicago ciągle może sprawić sporo przyjemności. Udało się też twórcom zaznaczyć kilka motywów, które powinny dominować w tym sezonie, więc prześledźmy je sobie po kolei.
Zaczynając rzecz jasna od Fiony, której wątek z oczywistych powodów będzie teraz pod uważniejszą niż zwykle obserwacją. W końcu powinien dać przekonującą odpowiedź nie tylko na pytanie, dlaczego Gallgherówna zostawi swoją rodzinę (to dałoby się uzasadnić już dawno temu), ale przede wszystkim, dlaczego zrobi to akurat w tym momencie? Powody na przestrzeni kolejnych odcinków mogą ulec zmianie i nie mieć nic wspólnego z tym, co dzieje się teraz, jednak od wiszącego nad bohaterką przeznaczenia nie sposób uciec. Stąd rozsądne są pytania choćby o jej związek z nieco mdłym na tle jej poprzednich partnerów Fordem (Richard Flood) czy pieniądze na kaucję dla Iana, których zbieraniem była tutaj zajęta.
Zwłaszcza że obydwie kwestie są ze sobą powiązane i budzą w naszej bohaterce wątpliwości. Związek z przystojnym i małomównym Irlandczykiem to kusząca perspektywa, ale czy aby na pewno coś poważnego? Sama Fiona nie jest pewna układu, w jakim się obecnie znajduje, a zamiast odpowiedzi znajduje tylko kolejne wątpliwości, które w dodatku topi w toalecie. Tego samego nie da się bynajmniej zrobić z siedzącym za kratkami bratem, który jednak faktem pozbawienia wolności zbytnio się nie przejmuje, kontynuując swoją misję jako gejowski Jezus. "Nie mam pojęcia, dokąd zabierze mnie Shim" – odpowiada na pytanie, czy stawi się na procesie, co każe się poważnie zastanowić nie nad kwestią Boskiej płci, ale jego zdrowia psychicznego. Było nie było, Fiona jest o krok od zainwestowania w nie 50 tysięcy.
No ale właśnie, czy na pewno to zrobi? Jej oburzenie na sugestię Forda, by to przemyślała, da się zrozumieć – wszak bycie Gallagherem kosztuje, a on nie ma o tym pojęcia – ale gdy podobne wątpliwości wyrażają też inni, można się już mocno zastanawiać. Czyżby twórcy szykowali tu bohaterce poważny test lojalności wobec rodziny i jego bolesne konsekwencje? A może autodestrukcyjna postawa Iana odbije się nie tylko na Fionie?
Większe zaangażowanie pozostałych w jego pokręcony wątek bez dwóch zdań by się przydało, bo ten już poprzednio był jednym ze słabszych punktów "Shameless" i na razie się to nie zmienia. Więzienne rewolucje? Jasne, bardzo w tutejszym stylu, ale co dalej? Znowu będzie karykaturalnie aż do kulminacji, która nikogo szczególnie nie zainteresuje? Nie wiem, dokąd zmierzają twórcy, ale w tym momencie trudno oprzeć się wrażeniu, że Ian egzystuje już w innym świecie, a reszta (poza Fioną) nie widzi sensu w dalszych, usilnych próbach pomocy. Jeśli do tego chciano doprowadzić, to w porządku, co nie zmienia faktu, że wybrano mało atrakcyjne rozwiązanie.
Problemem "Shameless" jest jednak to, że wyraźnie luźniejsze więzi pomiędzy bohaterami widać nie tylko na przykładzie Iana, gdzie da się to jeszcze zrozumieć. Właściwie każdy żyje tu już swoim własnym życiem, oddalając się od reszty na coraz większy dystans. Powiecie, że to dobrze, bo serial nie stoi w miejscu, a bohaterowie dorastają. Sęk w tym, że ruch naprzód jest pozorny albo wręcz żaden. Tak jak u Franka, bohatera absurdalnej historii ze szkolnym komitetem rodzicielskim i chorobami wenerycznymi w rolach głównych. Przyznaję, że zabawnej, zwłaszcza ze względu na Williama H. Macy'ego, który jako seksualne zwierzę wypadł absolutnie uroczo ("Mój penis mógł was uzdrowić!"). Ale czy coś z tego wynika? Skądże. Za tydzień Frank wkręci się już w coś innego, przez chwilę będzie ciekawie, a potem zapał nam ostygnie. Jak zawsze.
Po Franku jednak cudów się nie spodziewam – wiadomo, jaką rolę pełni w "Shameless". Natomiast bardzo bym chciał, żeby historie Lipa i Debbie zmierzały w konkretniejszym kierunku. Obydwoje znajdują się teraz w relatywnie dobrym położeniu, to znaczy on jest trzeźwy, w czym pomaga mu opieka nad Xan (Amirah Johnson), a jej największym problemem jest nierówne traktowanie w pracy. Moment zatem idealny, by coś z tą dwójką zrobić.
Pytanie, czy zamienianie Lipa w ojca jest ku temu właściwą drogą? Albo wplątywanie go w kolejny burzliwy związek, zakładając, że z niejaką Tami (Kate Miner) jeszcze się zobaczymy? Chciałoby się dla tego bohatera czegoś dobrego, lecz nie mam przekonania, że znajdziemy to właśnie tutaj. Prędzej widzę tu kolejne wątki, które są, bo coś być musi. Co innego z Debbie, w którą jako rewolucjonistkę niosącą sztandar walki o równouprawnienie płci (na razie tylko wśród spawaczy, ale kto wie?) uwierzyłem od razu. To może być naprawdę dobry pomysł na bohaterkę, z którą twórcy miotali się już od dłuższego czasu, wpadając na pomysły typu: "odetnijmy jej palce u stopy!".
Nie da się jednak ukryć, że potencjał historie jej i Lipa posiadają, więc byłoby miło, gdyby go nie zmarnowano. Inna sprawa, że twórcy nie muszą się zbytnio przejmować konsekwencjami, bo już nieraz udowadniali, że zamiatanie serialowych problemów pod dywan to dla nich nic trudnego. Weźmy taką Kassidi (Sammi Hanratty), która zdecydowanie zbyt długo uprzykrzała życie nam i Carlowi (Ethan Cutkosky). Znoszenie jej przez kolejne odcinki byłoby istną męką, więc co zrobiono? Dyskretnie pozbyto się poza kadrem. Jasne, dziewczyna może jeszcze wypłynąć w niespodziewanym momencie, ale przyznam szczerze, że jeśli do tego nie dojdzie, nie będę przesadnie narzekał – nawet zważywszy na kompletny bezsens takiego rozwiązania.
Wszak znacznie lepiej poświęcić uwagę tym bohaterom, którzy naprawdę mają tu znaczenie. A jeśli już potrzebujemy czegoś lekkiego, to od czego są niezawodni Kev i V? Sposób tego pierwszego na uśpienie dziewczynek? No przecież to czyste złoto! Takie "Shameless" mogę oglądać, darując twórcom nawet to, że para z Alibi ma już właściwie swój własny serial i wcale nie występują w nim Gallagherowie. Zdecydowanie wolę go od produkcji raczącej nas wstawkami z animowanymi szczurami. Poważnie pytam – czemu to właściwie miało służyć? Bo zachęcające na pewno nie było.
Na otwarcie 9. sezonu dostaliśmy więc odcinek, który można uznać za "Shameless" w pigułce. Poruszono kilka ważnych spraw, z których część pewnie miała nawet jakieś znaczenie. Było kompletne szaleństwo z Frankiem w centrum uwagi. Nie zabrakło porcji dramatu, ale ogólna atmosfera była daleka od poważnej. Przede wszystkim zaś utrzymano dobrze znany stan rzeczy, do którego twórcy już nas przyzwyczaili. I gdyby nie fakt, że decyzja Emmy Rossum wymusza na nich konkretne kroki, wątpię, by sami się zdecydowali na ich podjęcie.
Pod tym względem nadchodzące pożegnanie Fiony trzeba więc uznać za coś pozytywnego. Doskonałą okazję, by "Shameless" wreszcie wykonało upragniony krok naprzód i zamiast pozornych zmian zafundowało w końcu swoim bohaterom coś znaczącego. Jak serial poradzi sobie bez swojej najważniejszej bohaterki, która potrafiła go wyciągnąć z niejednego dołka, nie jestem sobie jednak w stanie wyobrazić.
Podobnie jak nie umiem z pokazanych w premierze motywów ulepić dobrego sposobu na jej odejście. I dobrze, że póki co nie muszę – pozostałe do końca 13 odcinków (ten sezon będzie dłuższy, ale zostanie podzielony na dwie części, pierwsze 7 odcinków zobaczymy teraz, kolejne od stycznia) to dość czasu, by twórcy wymyślili, jak to właściwie zrobić. Jeśli im się nie uda… wiele już "Shameless" wybaczałem, ale tego bym chyba nie potrafił.