"Mayans MC" to definicja serialowej nijakości – recenzja spin-offu "Synów Anarchii"
Nikodem Pankowiak
6 września 2018, 20:32
"Mayans MC" (Fot. FX)
Nadjechali. Dosiadający dwukołowych bestii Mayans MC, nie bez perypetii po drodze, wreszcie trafili na antenę FX. Otwarte pozostaje pytanie, czy ich przyjazd jest potrzebny. Spoilery z pilota.
Nadjechali. Dosiadający dwukołowych bestii Mayans MC, nie bez perypetii po drodze, wreszcie trafili na antenę FX. Otwarte pozostaje pytanie, czy ich przyjazd jest potrzebny. Spoilery z pilota.
Zaczyna się niezbyt dobrze, bo od uderzenia w widza metaforą niczym łopatą. Oto martwa wrona leży na drodze, a przejeżdża po niej motorem EZ (J.D. Pardo) – główny bohater serialu. Tak oto Kurt Sutter informuje nas, że możemy zapomnieć o "Synach Anarchii" – Jaxa już nie ma, wrony nie kraczą, pora jechać dalej.
Problem w tym, że sam Sutter chyba nie do końca potrafi uwolnić się spod ciężaru swojego największego hitu i usilnie stara się przypominać widzom, w jakim świecie dzieje się akcja "Mayans MC". Te zabiegi mają na celu chyba jedynie przywiązanie widzów "Synów Anarchii" do nowego tworu w tym samym świecie. No bo czy naprawdę potrzebne było nam kilkusekundowe cameo Katey Sagal jako Gemmy Teller? Jasne, aktorka była pod ręką, w końcu jest żoną twórcy obu seriali, ale jej obecność może wyłącznie zdekoncentrować widza i nie ma absolutnie żadnego uzasadnienia fabularnego.
Zdecydowanie wolałbym, aby serial próbował stanąć na własnych nogach, zamiast podpierać się legendą swojego poprzednika. Wystarczającym pomostem jest postać Alvareza (Emilio Rivera), prezydenta oddziału Majów w Oakland, którego wielokrotnie mogliśmy oglądać w "Synach Anarchii".
A gdyby jego występ oraz cameo Katey Sagal jeszcze nie utwierdziły Was w przekonaniu, że akcja serialu dzieje się w tym samym świecie, w którym jeszcze niedawno rządzili Jax i spółka, to na ekranie pojawiają się także Synowie na motorach. Nie mówimy jednak o oddziale z Oakland, a tym z San Bernardino, na czele z Robertem Patrickim. Kurt, jeśli już tak bardzo potrzebowałeś pokazać nam Synów Anarchii, mogłeś pokazać tych prawdziwych, a nie jakieś podróbki…
Skąd obecność Synów? Być może stąd, że Majowie nie budzą żadnych emocji – praktycznie wszystkie postacie, oprócz głównego bohatera, nie zostały zarysowane wcale, lub zrobiono to po łebkach. Weźmy za przykład takiego El Coco (Richard Cabral), o którym wiemy tylko tyle, że przy każdej wpadce w głupkowaty sposób mówi "Moja wina" i to właściwie tyle. Jego postać to najlepszy przykład pisarskiego lenistwa, coś w stylu Remigiusza Mroza, który swoim postaciom przypisuje zwykle po dwie cechy i wbija je do głowy czytelnikom przez całą książkę.
Wiemy, że w gangu jest grupa, która zupełnie inaczej wyobraża sobie jego funkcjonowanie, że nie wszyscy ufają przywództwu Bishopa (Michael Irby), a Bishop zapewne nie ufa nikomu dookoła. Fajnie, ale gdzie w tym wszystkim cokolwiek o samych bohaterach? Wiem, że to tylko pilot, ale przez te prawie 70 minut naprawdę można było powiedzieć o nich coś więcej.
Więcej informacji mamy tylko o Ezekielu, głównym bohaterze, który dopiero aspiruje do wstąpienia w szeregi, ale ciężko powiedzieć, aby było to coś choć trochę interesującego. O jego niezwykłości ma świadczyć fakt, że ma świetną pamięć (już wyczuwam, że tej "supermocy" użyje jeszcze kilka razy) i delektuje się poezją. Oprócz tego poznajemy jego historię, a właściwie jej zarys – 8 lat wcześniej trafił do więzienia za zabicie policjanta i teraz próbuje odkupić swoje grzechy, będąc wtyczką dla agenta DEA, narażając tym samym nie tylko siebie, ale także ojca (Edward James Olmos), z którym jest bardzo związany. I to właściwie tyle, reszty dowiemy się później. Wcielający się w Ezekiela J.D. Pardo nie wyróżnia się ani na plus, ani na minus – gra to, co grać musi, a musi niewiele.
Niestety, ale mam z "Mayans MC" spory problem. Siłą pierwszych sezonów "Synów Anarchii" była w gruncie rzeczy prosta historia o gangu motocyklowym. Tym razem Sutter uderzył z grubej rury i postawił na coś, co (jak stwierdzam z perspektywy czasu) sprowadziło później "Synów" na manowce – wszyscy spiskują ze wszystkimi, każdy ma jakieś tajemnice, nikomu nie można ufać. Za dużo tego wszystkiego – najpierw kartel Galindo, później gang Samoańczyków, agent DEA, gang zakładający na twarze mysie maski (sic!). Można byłoby liczyć na to, że jeśli Suttera poniesie wyobraźnia, to Elgin James – współtwórca serialu – będzie potrafił sprowadzić go na ziemię. Nic takiego się nie dzieje, obaj panowie momentami odlatują w stratosferę.
Żeby nie było, że tylko narzekam, jest kilka rzeczy, które moim zdaniem wyglądają całkiem dobrze, i dzięki którym "Mayans MC" ostatecznie pewnie otrzyma ode mnie kredyt zaufania. Przede wszystkim warto zwrócić uwagę na miejsce akcji. Choć wciąż jesteśmy w Kalifornii, to jednak jej południe, tuż przy granicy z Meksykiem, prezentuje się zgoła inaczej niż Oakland. Jasne, gangi wciąż urządzają sobie wojny w środku miasta w samo południe, wciąż nikt na to za bardzo nie reaguje, ale czuć tu nieco inną atmosferę – powietrze jest jeszcze gorętsze, a Sutterowi udało się dodać do serialu nie taką małą szczyptę latynoskiego klimatu. I to nie tylko dzięki soundtrackowi, który, do czego mogliśmy się już przyzwyczaić, jest świetny.
Szkoda tylko, że całej historii zabrakło wyrazistości. Świetnie, że bohaterowie wreszcie potrafią przeklinać, bo jedną z bardziej groteskowych rzeczy w "Synach Anarchii" był właśnie fakt, że prawdziwi twardziele na motorach nie mogli mówić nic gorszego niż "shit". Super, że nie są wielkimi gangsterami, którzy trzęsą pograniczem, tylko są zależni od większego gracza, bo to wprowadza potencjalnie ciekawą dynamikę. Tyle że to wciąż za mało. Sporo tu twistów, bez których moglibyśmy się obejść, bo zdecydowanie lepiej wyszlibyśmy na historii uproszczonej, ale za to z bohaterami, do których choć trochę można się przywiązać.
Obawiam się, że jeśli twórcom szybko się ta sztuka nie uda, "Mayans MC" nawet nie zbliży się do kultu, którym był otoczony jego poprzednik.