Ten sam "Mr. Mercedes", a jednak nieco inny. Recenzja premiery 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
25 sierpnia 2018, 20:02
"Mr. Mercedes" (Fot. Audience)
Jeśli coś działało za pierwszym razem, to po co to zmieniać? Z takiego założenia musieli wyjść twórcy "Mr. Mercedesa" w 2. sezonie – przynajmniej w pewnym stopniu. Uwaga na spoilery.
Jeśli coś działało za pierwszym razem, to po co to zmieniać? Z takiego założenia musieli wyjść twórcy "Mr. Mercedesa" w 2. sezonie – przynajmniej w pewnym stopniu. Uwaga na spoilery.
Zabójcza gra w kotka i myszkę pomiędzy psychopatycznym mordercą i emerytowanym detektywem, zakończona ostatecznie triumfem tego drugiego. Wprawdzie okupionym ofiarami i pozostawiającym pewną drobną wątpliwość, no ale jednak trumfem. Tak wyglądał 1. sezon opartego na powieściach Stephena Kinga serialu "Mr. Mercedes" – niezłego, choć podążającego raczej utartymi ścieżkami. Skoro jednak został ciepło przyjęty, to nic dziwnego, że zamówiono kontynuację. Zwłaszcza że do zekranizowania zostały jeszcze dwa tomy materiału źródłowego.
Rzecz w tym, że twórcy serialu (scenarzyści David E. Kelley i Dennis Lehane oraz reżyser Jack Bender) zmienili nieco plany, ignorując pozbawioną jednej z postaci środkową część książkowej trylogii ("Znalezione nie kradzione"), by od razu przenieść na ekran historię opowiedzianą w zamykającym serię "Końcu warty". Dziwne? Niekoniecznie, jeśli przypomnimy sobie, że największą siłą 1. sezonu "Mr. Mercedesa" był duet głównych bohaterów.
Zgorzkniały Bill Hodges (Brendan Gleeson) i sfrustrowany Brady Hartsfield (Harry Treadaway) stanowili na tyle udaną parę (choć w gruncie rzeczy wspólnych scen mieli w całym sezonie niewiele), że rozdzielanie ich wyglądało dość ryzykownie. Jasne, detektyw mógł po prostu zająć się nową sprawą, w której miejsce Brady'ego zająłby inny pokręcony szaleniec, ale czy taka produkcja na pewno powtórzyłaby sukces oryginału? Trudno powiedzieć. Pod tym względem decyzja twórców o powrocie obydwu postaci wygląda zatem na całkiem rozsądną i, co pewnie miało tu rozstrzygające znaczenie, bezpieczną.
Oczywiście stuprocentowa powtórka z rozrywki nie wchodziła w grę, dlatego też 2. sezon serialu, choć oparty na podobnych fundamentach co poprzednik, różni się od niego w kilku znaczących kwestiach. Przede wszystkim, jak na pewno pamiętacie z zeszłorocznego finału (a jeśli nie, to na początku premierowego odcinka dostaniecie szybkie przypomnienie), Brady robi tu za roślinę. Znajdując się w szpitalu w stanie wegetatywnym, nie stanowi zagrożenia dla otoczenia, ale i wymierzyć mu sprawiedliwości za bardzo się nie da, bo niby po co? Szpitalna aparatura podtrzymuje go przy życiu, ale to wszystko, świadomości brak. Jak się domyślacie – do czasu.
Tu zaczyna się robić naprawdę dziwnie. Oto bowiem na scenę wkracza niejaki doktor Felix Babineau (Jack Huston), neurochirurg, który przy wcale nie tak delikatnej perswazji ze strony żony, Cory (Tessa Ferrer), czyni z Brady'ego świnkę doświadczalną. Bo przecież zaaplikowanie psychopatycznemu zabójcy leku, który może przywrócić go do życia (albo gorzej) to doskonały pomysł! No cóż…
Prawdziwe efekty eksperymentalnej terapii dopiero przed nami, bo póki co widzieliśmy zaledwie pierwszy krok, ale wiadomo, że na nim się nie skończy. I tak naprawdę tylko od Waszego podejścia i tolerancji na głupoty zależy, jak odbierzecie historię szykowaną nam w tym sezonie przez twórców. O ile rok temu rzeczywiście można było mówić o Kingu dość nietypowym, bo bardziej kryminalnym niż horrorowym, tutaj do fabuły zostaną wprowadzone elementy już znacznie bardziej pasujące do stylu mistrza grozy. Zakładam jednak, że skoro tu jesteście, to na jego twórczość nie reagujecie alergicznie – a w takim przypadku przełknięcie nadprzyrodzonej podstawy fabularnej nie powinno być szczególnie trudne.
Tym bardziej że twórcy wydają się świadomi jej kruchości i robią, co mogą, by zamaskować scenariuszowe bzdurki. W tym celu skupiają uwagę na Billu Hodgesie, próbującym znaleźć jakiś cel w życiu. Idzie mu różnie, ale nie da się ukryć, że w porównaniu z poprzednim sezonem wykonał kilka kroków do przodu. Ot, choćby wspólnie z Holly Gibney (Justine Lupe) założył nieźle prosperującą agencję detektywistyczną. Jasne, ciągle jest zgorzkniały, ale przynajmniej nie warczy na wszystkich dookoła, a nawet zdołał naprawić kilka relacji z bliskimi sobie ludźmi.
Można to uznać za dobry start, zwłaszcza że życie i tak go nie rozpieszcza, a za chwilę będzie znacznie gorzej. No ale tego nasz bohater jeszcze nie wie, na razie regularnie pielęgnując obsesję na punkcie Brady'ego i, dla poprawy własnego samopoczucia, od czasu do czasu przerywając jego wegetatywną rutynę drobnymi złośliwościami. Takie tam uszczypliwości między detektywem i jego niemalże martwym prześladowcą. Oczywiście za długo ten stan nie może trwać, więc jeden przykry wypadek i wyglądający na prawdziwy sen później znajdujemy się wraz z Billem u progu nowej afery z Panem Mercedesem w roli głównej.
To wszystko jednak temat na kolejne odcinki, o których w gruncie rzeczy premierowa godzina za wiele nie mówi. W niej dostaliśmy przydługi wstęp, który chyba za bardzo uwierzył w siłę przyciągania swoich postaci. Owszem, miło było zobaczyć znajome twarze (wrócili jeszcze Holland Taylor jako Ida Silver i Scott Lawrence jako Pete Dixon, a na nich się nie skończy), ale momentami prosiło się tutaj o przyspieszenie tempa. A mówiąc inaczej, o więcej Billa i Brady'ego razem, nieważne czy w rzeczywistości, czy w surrealistycznych wizjach.
Przyznam szczerze, że trochę się tego rozwleczenia obawiam – już 1. sezon był za długi, a kontynuacja wygląda, jakby absolutnie donikąd się jej nie spieszyło. Dobrze dla klimatu, budowania postaci (więcej Holly poproszę) i Brendana Gleesona, który ze swoim irlandzkim akcentem, dolewaniem whiskey do mrożonego jogurtu (!) i promieniującą szczęściem fizjonomią pasuje tu jak ulał. Gorzej dla intrygi, która przecież i bez tego stąpa po bardzo niepewnym gruncie.
"Mr. Mercedes" rok temu przyciągał skutecznym połączeniem wyrazistego (jak dla mnie aż za bardzo, ale co kto lubi) stylu Kinga z pełnokrwistym thrillerem. Można było narzekać na fabularne schematy, jednak serial bronił się wciągającą historią, intrygującymi bohaterami i praktycznie nieustannym napięciem, wynikającym również z faktu, że całość miała w miarę racjonalne podstawy. Brady był przerysowany, lecz wzbudzał grozę swoją zwykłością – był potworem w ludzkiej skórze, który równie dobrze mógł się kryć w piwnicy w domu obok.
W 2. sezonie został tej przerażającej normalności pozbawiony, a w zamian otrzymaliśmy fabułę, która już teraz średnio tu pasuje (doktor i jego żona wyglądają na wyrwanych z zupełnie innej bajki), a lada moment skręci w stronę jeszcze większej fantazji. Jasne, Bill Hodges i jego zmagania z rzeczywistością to świetne uziemienie, a Brady jest idealnym mieszkańcem sennego koszmaru, ale czy to wystarczy, by udźwignąć ciężar całego 10-odcinkowego sezonu?
Z odpowiedzią trzeba się póki co wstrzymać, mając jednocześnie w pamięci, że to wciąż serial opierający się na dobrze zarysowanym konflikcie mocnych osobowości. A że tym razem doprawiono go szczyptą niezwykłości? Jak widać, Stephen King w końcu zawsze zostanie sobą. Albo kupujecie go w całości, albo poprzestańcie na 1. sezonie.