Żałoba w wersji błyskawicznej. "Better Call Saul" – recenzja premiery 4. sezonu
Mateusz Piesowicz
7 sierpnia 2018, 22:01
"Better Call Saul" (Fot. AMC)
Bez fajerwerków, skupiając się na emocjach i zapowiedziach tego, co przed nami. "Better Call Saul" powróciło dokładnie w takim stylu, jakiego można się było spodziewać. Uwaga na spoilery.
Bez fajerwerków, skupiając się na emocjach i zapowiedziach tego, co przed nami. "Better Call Saul" powróciło dokładnie w takim stylu, jakiego można się było spodziewać. Uwaga na spoilery.
Sezon, w którym Jimmy McGill, jakiego znaliśmy, zmieni się nie do poznania. Sezon, w którym pojawią się kolejne postaci kojarzone z "Breaking Bad", a czas akcji obydwu seriali zacznie na siebie zachodzić. Wreszcie sezon, w którym w naszym bohaterze coś pęknie, a mroczna strona jego osobowości zacznie górować nad poczciwą. Krótko mówiąc – sezon, w którym zobaczymy wreszcie Saula Goodmana w pełnej okazałości. Tak miała wyglądać 4. odsłona "Better Call Saul" i właściwie już po pierwszym odcinku możemy stwierdzić, że twórcy spełnili swoje obietnice.
Co wcale nie znaczy, że gnali w nim z akcją na złamanie karku. Nic z tych rzeczy – rozpoczynający nowy rozdział odcinek "Smoke" dobitnie przypomina, że pośpiech to ostatnia rzecz, jakiej należy się spodziewać po serialu Vince'a Gilligana i Petera Goulda. Panowie preferują zdecydowanie spokojniejsze podejście, stopniowo wciągając nas do swojego, opartego na drobnych detalach świata. A my, nauczeni kilkuletnim doświadczeniem, wiemy, że zdecydowanie warto dać się im prowadzić za rękę, bo prowadzi to do świetnych rezultatów, nawet jeśli wcześniej wiele tego nie zapowiada.
Premierowa godzina 4. sezonu jest świetną ilustracją tego podejścia, bo choć teoretycznie wiele się w niej nie działo, na koniec miało się wrażenie, że obfitowała w wydarzenia. Nade wszystko stanowiła jednak wprowadzenie do historii, na której kontynuację musieliśmy czekać wyjątkowo długo. Ponad rok w przypadku wydarzeń z głównej linii czasowej w "Better Call Saul", zakończonych pożarem w domu Chucka (Michael McKean); i jeszcze dłużej w kwestii serialowej przyszłości, do której poprzednio zaglądaliśmy w 1. odcinku zeszłego sezonu.
Tam też zaczęliśmy i tym razem, otrzymując uspokajające zapewnienie, że Gene Takavic vel Saul Goodman vel Jimmy McGill (Bob Odenkirk) nie zakończył swojego żywota na podłodze Cinnabon w Omaha z rozsmarowanym na twarzy kremem do babeczek. Choć patrząc na to, co przeżywa ten człowiek, ma się wrażenie, że nie byłoby to takie złe rozwiązanie. Przynajmniej oszczędziłoby mu stresów związanych albo z nieco roztrzepaną recepcjonistką (niech rzuci kamieniem, kto nigdy nie pomylił "O" z "0"), albo taksówkarzem o wyjątkowo intensywnym spojrzeniu i odświeżaczu powietrza rodem z Albuquerque. Czy przeznaczenie w końcu dopadło Gene'a, czy może to kolejny atak paniki, czy raczej jeszcze jeden fałszywy alarm – dowiemy się w swoim czasie. W tym przypadku może to oznaczać oczywiście równie dobrze za tydzień lub za dwa miesiące, jak i za rok.
Niepewność mnie jednak zupełnie nie martwi, bo serial ma do zaoferowania zbyt wiele atrakcji w teraźniejszości, by przejmować się odległą przyszłością. Wróćmy zatem do tu i teraz, czyli roku 2003, a konkretnie poranka po wydarzeniach w domu starszego z braci McGillów. My o ich tragicznych skutkach wiedzieliśmy już od pewnego czasu, dla Jimmy'ego i Kim (Rhea Seehorn) była to oczywiście nowość, więc dużą część odcinka spędziliśmy na obserwowaniu, jak sobie radzą z tą wiadomością. A może nawet bardziej z towarzyszącymi jej wątpliwościami, które od początku wydawały się oczywiste. Jimmy zdawał sobie przecież sprawę, że śmierć Chucka nie była przypadkowa. Zagadką pozostawał tylko jego stosunek do tej informacji.
Ten natomiast przez niemal cały odcinek był niejasny, bo towarzyszące bohaterowi od feralnego poranka aż do pogrzebu otępienie sugerowało, że samobójstwo brata jeszcze do niego nie dotarło. Na jego pozbawionej wyrazu twarzy mogliśmy wręcz dojrzeć, jak ta wiadomość stopniowo odnajduje drogę na powierzchnię, a Jimmy gryzie się z myślami na jej temat. Reakcja może niecodzienna, ale w sumie naturalna. W końcu niemal paraliżujący szok po stracie to nic dziwnego. Sposób na żałobę równie dobry, co płacz albo, jak w przypadku Howarda (Patrick Fabian), wyrzuty sumienia. Wydawało się więc, że tylko kwestią czasu jest, aż Jimmy'ego też dopadnie coś bardziej emocjonalnego. Może i pretensje wobec siebie, wszak miał on swój (znaczący) udział w sprawie, która doprowadziła Chucka do obłędu.
Myślenie, że nasz bohater pęknie, było zatem w pełni uzasadnione, lecz nie wziąłem w nim pod uwagę jednego, bardzo istotnego czynnika. Mianowicie faktu, że linia oddzielająca sympatycznego cwaniaczka Jimmy'ego McGilla od pozbawionego skrupułów Saula Goodmana może już w tym momencie nie istnieć. Gdy ponad rok temu pisałem, że wszystko, co trzymało mroczne oblicze naszego bohatera na wodzy, rozsypuje się jak domek z kart, nie byłem jeszcze pewien, czy oto dobrnęliśmy wraz z nim do ostatecznej granicy. Teraz wiele wskazuje na to, że tak właśnie było.
By dojść do takiego wniosku wystarczyła natomiast krótka scena, co jest perfekcyjnym wyznacznikiem stylu duetu Gilligan/Gould. Twórcy "Better Call Saul" mogą brnąć do celu niesamowicie długo, po drodze rozkładając poszczególne elementy na czynniki pierwsze, ale gdy trzeba, potrafią w jednej, niepozornej chwili zadać piekielnie mocny cios. Dokładnie tak, jak zrobili w kończącej "Smoke" rozmowie Jimmy'ego, Kim i Howarda, gdy ten ostatni wyznawał swoje winy, ewidentnie szukając rozgrzeszenia. I choć trafiło na bohatera, do którego trudno było wcześniej żywić sympatię, tutaj nie dało się mu przynajmniej w pewnym stopniu nie współczuć. Przynajmniej z naszej perspektywy.
Co innego z Jimmym, bo ten z chłodem i niepozornym okrucieństwem, jakiego nie powstydziłby się nawet jego brat, rzucił tylko: "Sam musisz dźwigać ten krzyż". Słowa tak szokujące i zupełnie nienaturalne w tej sytuacji, że najlepiej podsumowała je twarz Howarda, na której w jednej chwili zamarły zbierające mu się przed momentem w oczach łzy. Karmiący rybkę i parzący kawę Jimmy dopełniali absurdalnego obrazu, w którym dwoje ludzi zamarło w osłupieniu, a trzeci robił swoje, pogwizdując wesoło, jakby nigdy nic.
Skala emocji, jaką osiągnięto w tej prostej scenie, jest wprost porażająca. Zwłaszcza gdy spojrzy się na nią przez pryzmat użytych środków. Lekko roztrzęsiony i zdenerwowany jest tylko Howard, pozostali zachowują milczący spokój. Nie ma awantury, wzajemnych oskarżeń i głośnych pretensji. Jest za to Jimmy, który nie tylko nie pociesza Howarda, co byłoby tu zrozumiałe, ale wręcz pozwala zatopić mu się w żalu, nie poczuwając się przy tym do absolutnie żadnej samokrytyki. Co więcej, wydaje się odczuwać jakiegoś rodzaju satysfakcję, a nawet… ulgę? Tak jakby wyznanie Howarda pozbawiło go resztek wątpliwości i pozwoliło wyznać przed samym sobą: to nie ja zabiłem Chucka, mogę się rozluźnić.
Jasne, można jeszcze mieć nadzieję, że to jakiegoś rodzaju wyparcie, a nie wyrachowane kłamstwo, ale w tym momencie podstaw do takiego myślenia po prostu nie ma. Spójrzcie tylko na minę Kim, patrzącą z niedowierzaniem na to, jak zachowuje się człowiek, którego wydawało jej się, że dobrze zna. Człowiek, któremu daleko było do ideału, ale mający poczucie zwykłej ludzkiej przyzwoitości, które teraz odrzucił dla własnego dobrego samopoczucia i pozbycia się jakiegokolwiek poczucia winy. Zmiana nastroju Jimmy'ego nastąpiła tak błyskawicznie, że rozsądne będzie zadanie sobie pytania – czy my aby nie oglądamy już Saula Goodmana?
Nawet jeśli odpowiedź będzie jeszcze przecząca, jej zmiana wygląda na kwestię niezbyt długiego czasu. A świadczy o tym nie tylko zachowanie Jimmy'ego, ale również szereg innych okoliczności, prowadzących nas wprost do historii, którą bardzo dobrze znamy z pewnego serialu, obchodzącego niedawno całkiem ładny jubileusz. Oto znaleźliśmy się bowiem w rzeczywistości, w której Hector Salamanca został właśnie wyeliminowany z narkotykowego biznesu, a przyszłość tegoż wygląda mocno niepewnie. "Wojna sprowadzi chaos, a ten DEA" – oświadcza Gus Fring (Giancarlo Esposito), co daje nam dość jasne pojęcie, w jakim kierunku to wszystko zmierza.
W centrum kartelowych rozgrywek mamy póki co Nacho (Michael Mando), którego plan zakładający wypisanie się z nich wraz z odejściem Hectora, nie do końca wypalił, a jeszcze na dodatek zwrócił na niego uwagę Gusa. Muszę przyznać, że ten drugoplanowy bohater, którego historia przemykała w tle losów ważniejszych postaci, stał mi się gdzieś po drodze całkiem bliski. Na tyle, że próby pozbycia się obciążających go dowodów obserwowałem w napięciu, jakiego raczej trudno było się po nich spodziewać. A to sprawia, że cały wątek nabrał znaczącego charakteru, jeszcze zanim na dobre połączył się z pozostałymi. Znów punkt dla twórców.
Został nam jeszcze Mike (Jonathan Banks), jak się okazuje, bardzo poważnie traktujący swoją fikcyjną posadę konsultanta ds. bezpieczeństwa w Madrigal Electromotive. Tutaj jego wątek posłużył za wytchnienie od znacznie bardziej ponurych historii Jimmy'ego i Nacho, choć przez pewien czas wcale się na to nie zanosiło. Wręcz przeciwnie, w czym zasługa przede wszystkim jak zwykle bardzo stonowanej kreacji Banksa. Jego kamienna twarz i ograniczone tylko do niezbędnych ruchy automatycznie przywodzą na myśl, że dzieje się coś poważnego i tak było również tym razem. Przynajmniej dopóki nie doszliśmy do dyskusji o walce Muhammada Aliego z Bruce'em Lee, gdy można się już było zorientować, że ktoś sobie z nas tutaj kpi.
Co rzecz jasna nie oznacza, że Mike będzie w tym sezonie pełnił rolę nietypowego komediowego dodatku. Podobnie jak ze wszystkim innym w "Better Call Saul", twórcy proszą po prostu o nieco cierpliwości, rzucając po drodze drobne wskazówki. Nie bez przyczyny wspomniano wszak nazwisko Lydii Rodarte-Quayle. Mike nigdy nie robi nic bez powodu, a autorzy serialu bardzo go w tym podejściu przypominają.
Dla nas oznacza to ni mniej, ni więcej, jak tylko absolutnie fantastyczne tygodnie w towarzystwie serialu, który najlepsze bez wątpienia ma dopiero przed sobą. Produkcji dopracowanej w najdrobniejszych szczegółach, fenomenalnie zagranej (nie wspomniałem wcześniej, że Bob Odenkirk przeszedł samego siebie tylko dlatego, że w jego przypadku to norma) i nakręconej (czarno-biała Omaha czy nietypowa dla serialu początkowa sekwencja z popiołami to małe dzieła sztuki), a w końcu niesamowicie angażującej. Nawet, a może zwłaszcza wtedy, gdy na takie emocje zupełnie się nie zanosi. Nikt we współczesnej telewizji nie robi tak wiele, tak prostymi środkami.
Premierowy odcinek 4. sezonu "Better Call Saul" jest dostępny na Netfliksie. Kolejne będą się pojawiać co wtorek.