Stephen King szyty na miarę. "Castle Rock" – recenzja serialu na motywach twórczości mistrza grozy
Mateusz Piesowicz
2 sierpnia 2018, 22:02
"Castle Rock" (Fot. Hulu)
Z telewizyjnymi adaptacjami Stephena Kinga bywa różnie. "Castle Rock" idzie więc nieco inną drogą i jak na razie wychodzi mu to na dobre. Drobne spoilery z pierwszych odcinków.
Z telewizyjnymi adaptacjami Stephena Kinga bywa różnie. "Castle Rock" idzie więc nieco inną drogą i jak na razie wychodzi mu to na dobre. Drobne spoilery z pierwszych odcinków.
Choć "Castle Rock" nie jest tytułem żadnej z książek autorstwa mistrza grozy, dla fanów jego twórczości nie jest to obco brzmiąca nazwa. Leżące w stanie Maine miasteczko często się tam bowiem przewijało (w nim toczyła się akcja m.in. "Cujo" i "Sklepiku z marzeniami"), stając się wręcz symbolem łączącym różne opowieści z wykreowanego przez pisarza świata. Nic więc dziwnego, że chcąc opowiedzieć Kingowską w duchu historię, twórcy serialu (wcześniej odpowiedzialni za "Manhattan" Sam Shaw i Dustin Thomason) sięgnęli właśnie do tego miejsca.
Na nim jednak nawiązania się nie kończą, bo w produkcji Hulu spotykamy je na każdym kroku. Są charakterystyczne miejsca, jak oczywiście więzienie Shawshank czy bar The Mellow Tiger; są postaci bezpośrednio zaczerpnięte z książek (Alan Pangborn) albo z nimi się kojarzące (Jackie Torrance); są aktorzy znani z Kingowskich adaptacji (przede wszystkim Sissy Spacek i Bill Skarsgård, ale nie tylko); jest całe mnóstwo mrugnięć okiem i aluzji, które wychwycą zarówno ci znający twórczość pisarza na wyrywki, jak i ci zorientowani nieco gorzej (jak ja). Są wreszcie typowe dla Kinga fabularne motywy i klimat, którego nie da się pomylić z żadnym innym.
Najistotniejszy w tym wszystkim jest jednak fakt, że wcale nie trzeba być wielkim fanem jego twórczości, by dobrze się przy "Castle Rock" bawić. Nawiązania stanowią dodatkowy smaczek, ale w żaden sposób nie utrudniają odbioru serialu, który jednocześnie nie zamienia się w tylko lekko fabularyzowany zestaw Easter Eggów. Nic z tych rzeczy – "Castle Rock" to mający solidne scenariuszowe podstawy thriller psychologiczny z dużą domieszką niesamowitości i dość stonowanego, ale robiącego swoje horroru.
Głównym bohaterem jest tu Henry Deaver (André Holland z "The Knick") – adwokat zajmujący się sprawami skazanych na śmierć, który wraca do rodzinnego Castle Rock z powodu klienta osadzonego w pobliskim więzieniu Shawshank. A raczej tak jakby osadzonego, bo z granym przez Billa Skarsgårda bezimiennym i niewiele mówiącym mężczyzną jest pewien problem i niekoniecznie mam tu na myśli jego zagadkową tożsamość. Nie chcę psuć niespodzianki tym, którzy jeszcze nie widzieli, ale mogę Wam powiedzieć tyle, że po mocnym początku atmosfera w serialu będzie już tylko gęstnieć.
Chociaż nie będzie to związane tylko i wyłącznie z naszym więźniem. Wręcz przeciwnie, bo gdyby ten wystartował w konkursie na najbardziej enigmatyczną postać z "Castle Rock", wcale nie gwarantowałbym mu zwycięstwa w cuglach. A to dlatego, że serial jest po brzegi wypełniony bohaterami, których trudno rozszyfrować, co sprawia, że praktycznie każdy tutaj jest charakterystyczny i intrygujący.
Począwszy od Henry'ego, za którym ciągnie się głośna sprawa z dzieciństwa; poprzez jego matkę Ruth (Spacek) i jej partnera Alana (Scott Glenn); aż po wyjątkowo dziwną sąsiadkę Molly (Melanie Lynskey). A to tylko pierwsi z brzegu, bo wyliczankę można by kontynuować, wymieniając przy tym całą gromadę aktorów, których możecie skądinąd kojarzyć, że wspomnę choćby Noela Fishera, Jane Levy, Terry'ego O'Quinna, Ann Cusack czy Allison Tolman.
Trzeba zatem przyznać, że "Castle Rock" od samego początku robi ogromne wrażenie samą ilością atrakcji, jakie oferuje. Dość już jednak widziałem produkcji, które mając do dyspozycji fantastyczne środki, nie spełniało oczekiwań, by nie podchodzić do tej podejrzliwie. Tym razem na szczęście czarnowidztwo nie było uzasadnione, bo choć od razu zrzuca się tu na nas kilka wątków, jeden bardziej tajemniczy od drugiego, i trzeba chwili choćby po to, by odnaleźć wśród nich motyw przewodni, serial pod nimi nie tonie. Ba, im głębiej zapuszczamy się w fabularne meandry, tym mocniej ta historia wciąga. Twórcom udaje się utrzymać delikatną równowagę pomiędzy mnożeniem sekretów, a takim ich dysponowaniem, by całość nie stała się przytłaczająca.
Stopniowo poznajemy więc historię Henry'ego i jego bliskich – sporo tu retrospekcji, ale nigdy nie wprowadzają one dezorientacji. Spędzamy trochę czasu w Shawshank w towarzystwie bardzo osobliwego dla tego miejsca, sympatycznego strażnika Dennisa Zalewskiego (Fisher). Próbujemy też zrozumieć, jak sprawy z przeszłości wiążą się z tym, co dzieje się w Castle Rock teraz. I o czym właściwie mowa.
A skoro już wspomniałem tytułowe miasteczko, to musicie wiedzieć, że bynajmniej nie jest ono tutaj tylko i wyłącznie ozdobą. Ten oddalony od reszty świata zakątek wydaje się wręcz przesiąknięty niepokojącą atmosferą. "To nie ja. To wina tego miejsca" – pada w drugim odcinku i w tym przypadku wcale nie brzmi to jak puste hasło padające w co drugim dreszczowcu.
Bo w Castle Rock rzeczywiście panoszy się zło, przyjmując przy tym bardzo różne formy. Są "zwykłe" morderstwa i samobójstwa, a także bardziej makabryczne przypadki. Są stare grzechy i przeszłe traumy, ale również banalne zło dnia codziennego. Jest też pytanie, czy za tym wszystkim stoi coś niewytłumaczalnego, czy może to po prostu ludzie, którzy wiedzą, że cokolwiek zrobią, ujdzie im to na sucho?
Powiecie, że musi być w tym jakiś element niesamowitości i będziecie mieć całkowitą rację – nikt tego nie ukrywa. W serialu udało się jednak skutecznie połączyć konwencję fantastyczną z bardziej przyziemną, tym samym docierając do sedna Kingowskiego stylu. Jakbym był złośliwy, to powiedziałbym, że tutaj udało się to nawet lepiej niż samemu Kingowi (przynajmniej w niektórych przypadkach). No ale nie jestem, więc ograniczę się do tego, że w "Castle Rock" ten zestaw naprawdę dobrze działa.
W głównej mierze dlatego, że do serii niezwykłych zdarzeń dopisano tu bohaterów, których najłatwiej określić mianem: ludzcy. Osobliwych postaci tu rzecz jasna nie brakuje, ale sęk w tym, że nawet ich dziwność nie przeszkadza w angażowaniu się w ich losy. Najlepszym przykładem póki co jest Molly – agentka nieruchomości z szeregiem problemów różnej natury, którą tutaj osadzono w groteskowym tle. Surrealizm miesza się w jej wątku z czystą makabrą, humor z tradycyjnym (ale skutecznym!) straszeniem, a autentyczny dramat nieradzącej sobie z rzeczywistością kobiety z czymś znacznie bardziej odjechanym. Dodajmy do tego bijącą z kreacji Melanie Lynskey wrażliwość, a otrzymamy jedną z najciekawszych postaci, jakie ostatnio widziałem w telewizji.
Przynajmniej na ten moment, bo ogromny potencjał da się tu wyczuć praktycznie w każdym. Wspaniała jest Sissy Spacek jako Ruth – raz zdezorientowana, kiedy indziej bardzo świadoma tego, co się wokół niej dzieje. W kreacji Scotta Glenna jest zarówno coś bardzo prozaicznego, jak i nuta tajemnicy. Bill Skarsgård, który bez charakteryzacji na Pennywise'a wcale nie stał się mniej przerażający, już w kilku krótkich momentach zdołał błysnąć. Robiący za spoiwo całej historii André Holland wydaje się natomiast najbliższy naszego położenia – nie za bardzo wie, co tu się właściwie dzieje – więc tym łatwiej się z nim utożsamić, a jego towarzystwo szybko staje się naturalne.
O dziwo, ta naturalność dotyczy również całego "Castle Rock", które kupujemy praktycznie od pierwszej sceny, choć nie ma żadnych wątpliwości, że znaleźliśmy się w wykreowanym przez twórczą wyobraźnię świecie. W rzeczywistości, którą niby dobrze znamy (jeśli mieliśmy do czynienia z Kingiem w jakiejkolwiek postaci), ale wyglądającej, jakby ktoś tchnął w nią nowe życie, wprawiając nieco przyrdzewiałe elementy w ruch i doprawiając je szczyptą emocji.
Mamy zatem do czynienia z wystawną pod każdym względem i stworzoną z dbałością o najdrobniejsze detale inscenizacją, która od samego początku cieszy zmysły, nie ograniczając się jednak tylko do tego. Gdy już wsiąkniemy w ten świat (akurat "Castle Rock" bardzo pomaga strategia Hulu polegająca na wypuszczaniu trzech pierwszych odcinków naraz), odkryjemy bowiem, że są w nim kluczowe dla dobrej fabuły elementy, czyli świetnie napisane postaci oraz rozbudowana i pozbawiona oczywistości historia. Wypada tylko trzymać kciuki, by pozostało tak do samego końca.
Pierwsze cztery odcinki "Castle Rock" można już oglądać w HBO GO. Kolejne będą się pojawiać co czwartek.