Zwykła rodzina, lecz inna niż wszystkie pozostałe. "Pose" – recenzja finału 1. sezonu
Mateusz Piesowicz
24 lipca 2018, 22:02
"Pose" (Fot. FX)
"Mother of the Year" nie był jednym z tych szokujących finałów, których zakończenia nikt nie mógł przewidzieć. I po części właśnie w tej przewidywalności tkwi jego siła. Spoilery.
"Mother of the Year" nie był jednym z tych szokujących finałów, których zakończenia nikt nie mógł przewidzieć. I po części właśnie w tej przewidywalności tkwi jego siła. Spoilery.
Czy ktoś choć przez chwilę wątpił, że tytuł Matki Roku powędruje w ręce Blanki (Mj Rodriguez)? Czy ktoś sądził, że jej dom przegra ostateczną bitwę z "House of Ferocity"? Czy ktoś wreszcie dopuszczał do siebie myśl, że nie dostaniemy tutaj szczęśliwego zakończenia? Bardzo w to wątpię, bo choć "Pose" nie szczędziło swoim bohaterom dramatów i nawet w finale zafundowało im kilka gorzkich chwil, podskórnie dało się odczuć, że na tragedii się tu nie skończy.
Powiecie, że taka przewidywalność to wada, a usilne dążenie do szeregu happy endów wypada sztucznie. W zdecydowanej większości przypadków zgodziłbym się z takim postawieniem sprawy, ale nie tutaj. Nie w "Pose", które wpadając w objęcia schematycznych rozwiązań, tak naprawdę przełamało stereotypy. Bo jaka inna opowieść o wszelkiego rodzaju społecznych outsiderach pozwoliłaby sobie na tak triumfalne zakończenie?
Odpowiedź brzmi – żadna. A "Pose" robiło to nie tylko w finałowej godzinie, choć w niej z pewnością najbardziej okazale. Jednak przykłady na to, jak serial szedł pod prąd, dostawaliśmy na przestrzeni całego sezonu. Choćby w sposobie, w jakim konfrontowano bohaterów z realiami ich codzienności, czyli z życiem poza społecznym marginesem, biedą, porzuceniem czy śmiercią. "Pose" mierzyło się z tym wszystkim, nie zaciemniając obrazu i ani na moment nie zamieniając się w bajkę. Podejście twórców do bolesnych spraw było jednak zupełnie inne, niż można się było spodziewać.
Zamiast pogrążać się wraz z bohaterami w rozpaczy, pozwalali im tylko na chwile smutku i łez, po chwili wracając do zupełnie innej, wręcz wyzywającej postawy. Zarzucali ich kolejnymi ciosami tylko po to, by potem pozwolić im się szybko podnieść. Pokazywali, jak deptano ich godność, wyśmiewano, nienawidzono i udawano, że nie istnieją, jednocześnie każąc im uparcie walczyć o prawo do szczęścia. Nigdy ich nie oszczędzali, ale nie uczynili cierpienia sensem ich życia, jak w podobnych, zazwyczaj kończących się tragicznie historiach.
Owszem, ból i smutek były tu bardzo istotne, ale nie najważniejsze. Ba, bohaterowie nie tylko odnosili małe sukcesy, ale wręcz spełniali swoje marzenia albo odnajdywali nowe cele w życiu. Jak Damon (Ryan Jamaal Swain) – homoseksualny nastolatek marzący o karierze profesjonalnego tancerza, na początku serialu wyrzucony z domu, a teraz będący na najlepszej drodze do spełnienia swoich snów. Albo Angel (Indya Moore), transseksualna dziewczyna długo tęskniąca za księciem z bajki, by na końcu odrzucić go w zgodzie z samą sobą.
Jasne, było to wszystko proste, niekiedy aż za bardzo, ale zarazem dawało ogromną satysfakcję. Opierając się definiowaniu swoich bohaterów przez ich traumy, "Pose" stanowiło swego rodzaju odtrutkę na zwykle przygnębiającą telewizyjną rzeczywistość. Wyobrażacie sobie, co stałoby się w "normalnych" okolicznościach z kimś takim, jak Pray Tell (absolutnie genialny Billy Porter) – nosicielem wirusa HIV, który dopiero co pożegnał partnera? W najlepszym przypadku pozwolono by mu na spokojne pogodzenie się z losem. Szczęście? Skądże znowu, tylko gorycz i depresja. Tutaj załamuje się tylko na moment, by potem, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, na jego drodze stanęła nowa miłość, a życie znów nabrało barw. Mało wiarygodne? Pewnie tak, ale kto powiedział, że koniecznie musi takim być?
"Pose" przełamuje wiszące nad sobą mroczne schematy, pokazując, że nawet z najtrudniejszej sytuacji można znaleźć pozytywne wyjście. Weźmy rozmowę Blanki z Angel, gdy ta pierwsza przyznała, że jest chora – były łzy, ale było też symboliczne przekazanie dziedzictwa i okazanie ogromnego zaufania. Albo podobne wyznanie Pray Tella w kierunku jego nowego partnera i jego nieoczekiwana (albo wręcz odwrotnie) reakcja. Przykłady można mnożyć i każdy z nich, choć przerysowany i w gruncie rzeczy łatwy do rozszyfrowania, daje mnóstwo satysfakcji.
Tak jak stanowiąca fabularną oś odcinka historia Elektry (Dominique Jackson). Kobiety, która przebyła drogę ze szczytu na dno i z powrotem, a na koniec zdołała jeszcze zmienić charakter o 180 stopni. Z jednej strony mamy tu doskonały przykład na to, jak nie powinno się pisać scenariuszy. W końcu wszystko dzieje się w kosmicznym tempie (jak na zawołanie pojawiają się nawet nowe "czarne charaktery", by zapełnić lukę po Elektrze) i nikt nie próbuje ukrywać, jak grubymi nićmi jest szyte. Z drugiej jednak, emocje aż kipią od samego początku, by potem eksplodować kilka razy w odcinku, fundując nam kilka kulminacyjnych punktów jeden po drugim.
Szczera rozmowa Blanki z Elektrą. Przyjęcie jej do własnego domu. Znalezienie pracy. Połączenie sił na balu. Niesamowita przemowa stającej w obronie swojej byłej podopiecznej Elektry, wgniatającej rywalki w ziemię każdym słowem. A wreszcie wielki finał z dwiema nagrodzonymi bohaterkami, Pray Tellem z łamiącym się głosem i Blanką odbierającą należne jej honory. Wszystko to miało tak niesamowitą moc, że widoczne gołym okiem wady przestawały mieć jakiekolwiek znaczenie. Połączcie to z trwającym niemal pół odcinka, mieniącym się wszystkimi kolorami tęczy wizualnym spektaklem, a otrzymacie wypełnione emocjami szaleństwo, jakiego nie ma nigdzie indziej.
A jakby jeszcze było Wam mało, to znalazło się w nim również miejsce na niejedno podnoszące na duchu przesłanie, na czele z tym towarzyszącym Blance, której niezłomna "matczyna" postawa scaliła grupę społecznych wyrzutków w prawdziwie kochającą rodzinę. Przekonaliśmy się więc, że choć o odnoszący sukcesy dom nie jest trudno, dopiero ciepło i troska zamieniają go w coś niezwykłego. Ujrzeliśmy Damona i Angel podejmujących dojrzałe decyzje, bo zyskali poczucie własnej wartości; a także przyjmowanego z powrotem, marnotrawnego syna Papiego (Angel Bismark Curiel). Zobaczyliśmy rozumiejącą swoje błędy, odmienioną Elektrę. Ba, gdzieś na uboczu znalazło się nawet miejsce na bardziej tradycyjne feministyczne przesłanie w postaci przejmującej kontrolę nad własnym życiem Patty (Kate Mara).
Tylko w tej jednej godzinie twórcy poruszyli i zamknęli tyle wątków, że wystarczyłoby ich na cały sezon. Bez dwóch zdań przesadzili, ale też powiedzmy sobie szczerze – "Pose" od samego początku nie było serialem, którego fundamenty wydawały się wiarygodne. Gdyby tak było, o tego rodzaju, wręcz ekstatycznym finiszu moglibyśmy zapomnieć, zamiast niego pogrążając się w czarnej rozpaczy. Takich historii widzieliśmy już jednak dość, a produkcja FX stanowi od nich naprawdę miłą odmianę.
Stawiając na miłość, bliskość, wzajemne wsparcie i uczucia, oraz przekonując, że tkwi w nich siła, która jest w stanie pokonać wszystko inne, "Pose" usytuowało się po stronie radosnej fantazji. Kończące sezon ujęcia całej, kochającej się rodziny w restauracji pokazują jednak, że to nie jakieś odległe marzenie, ale bardzo zwyczajna, a nawet przyziemna scenka. Dla ludzi, którzy takiej normalności nigdy nie doświadczyli, jest ona jednak czymś najistotniejszym w świecie. To właśnie bijące z niej poczucie wspólnoty, przynależności i akceptacji jest największym triumfem, jakiego mogli doświadczyć bohaterowie. Sukces twórców tkwi z kolei w tym, że nie ma w nim ani jednej fałszywej nuty.