"Opowieść podręcznej" drepcze w kółko i nic z tego nie wynika – recenzja finału 2. sezonu
Marta Wawrzyn
12 lipca 2018, 20:33
"Opowieść podręcznej" (Fot. Hulu)
Ile razy serial może wrócić do punktu wyjścia bez żadnych konsekwencji? "Opowieść podręcznej" właśnie zrobiła to o jeden raz za dużo w finale, z którego twórcy najwyraźniej są dumni. Spoilery!
Ile razy serial może wrócić do punktu wyjścia bez żadnych konsekwencji? "Opowieść podręcznej" właśnie zrobiła to o jeden raz za dużo w finale, z którego twórcy najwyraźniej są dumni. Spoilery!
"Opowieść podręcznej" była wielkim hitem zeszłego roku i wszystko wskazywało na to, że jej kontynuacja i poszerzenie świata stworzonego przez Margaret Atwood nie jest najbardziej nieszczęśliwym pomysłem na świecie. Początek 2. sezonu był bardzo mocny, a potem co tydzień byliśmy w stanie znaleźć wystarczająco dużo argumentów, aby serial pochwalić. Swój odcinek miała Moira (Samira Wiley). Dowiedzieliśmy się więcej o Serenie (Yvonne Strahovski) i jej roli w tworzeniu całego tego horroru. Zaliczyliśmy podróż dyplomatyczną do Kanady i konfrontację z normalnym światem. Fred (Joseph Fiennes) wymierzył w paskudny sposób karę własnej żonie i dokonał wyjątkowo okrutnego gwałtu na June. Przekonaliśmy się, że nawet taka postać jak mała Eden (Sydney Sweeney) może zrobić coś zaskakującego.
Bardzo dobrych, zapadających w pamięć momentów, usprawiedliwiających wysoką ocenę serialu w tym sezonie, było sporo, a do tego nie dało się nie zachwycać realizacją. "Opowieść podręcznej" była i pozostaje najbardziej stylowym, najpiękniej nakręconym koszmarem w telewizji. Jest też nadal serialem mającym wiele do powiedzenia, ciężkim do przetrawienia i nienadającym się do bezrefleksyjnego oglądania. To bardzo dużo w czasach, kiedy seriale coraz bardziej przypominają nijaką papkę.
Ale też miała "Opowieść podręcznej" od początku jedną wadę, na którą przymykaliśmy oko. Niejako z definicji to opowieść o świecie, w którym każda postać jest elementem większej układanki. Każdy ma spełniać swój cel, będąc przedstawicielem jakiejś konkretnej grupy społecznej – a dopiero potem człowiekiem, posiadającym indywidualne cechy. Tak jest ze wszystkimi, poczynając od June (Elisabeth Moss) i Emily (Alexis Bledel), a kończąc na Waterfordach, Nicku (Max Minghella), Ciotce Lydii (Ann Dowd) itd. Jeśli widzimy w nich ludzi, to najczęściej jest to zasługa znakomitych aktorów, stających na głowie, żeby zamienić chodzące archetypy w żywe, prawdziwe istoty ludzkie (nominacje do Emmy dla nich w ogromnej większości nie są niezasłużone).
Scenariusz nigdy nie zakładał, że będzie głębiej – co najwyżej mocniej, bardziej i szybciej. W efekcie mamy więc chaotycznie napisane postacie, które mają jasno określone zadania, jak w grze RPG: iść z punktu A do punktu B, wykonać zadanie, czekać na kolejny ruch. I tak w kółko. Oczywiście, moglibyśmy dyskutować długo o tym, z czego taka konstrukcja wynika i czy taki serial jak "Opowieść podręcznej" – którego silne strony leżą zupełnie gdzie indziej – aby na pewno potrzebuje skomplikowanych charakterów na miarę tych z "Mad Men" albo "Rodziny Soprano". Może takowe wcale mu nie są potrzebne, bo główną atrakcją nie mają być konkretne postacie, tylko cały ten koszmarny świat przedstawiony. A może po prostu Bruce Miller i jego scenarzyści zrobili to źle.
Powoli zaczynam skłaniać się ku tej drugiej opcji, bo patrząc na cały 2. sezon z perspektywy, widzę jednak znacznie więcej wad niż przed rokiem. I myślę, iż jesteśmy już na tyle oswojeni z tym wszechogarniającym koszmarem, że możemy im się przyjrzeć na chłodno. Zwłaszcza po absurdalnej ostatniej scenie finału, której nie była w stanie sprzedać nawet genialna w roli Offred/June Elisabeth Moss. W serialu aspirującym do miana najlepszego obecnie dramatu coś takiego po prostu nie powinno mieć miejsca.
Teoretycznie to miała być wisienka na torcie: June w ostatniej chwili podejmuje trudną decyzję, że nie ucieknie z dzieckiem za granicę; zakłada z namaszczeniem kaptur niczym Batman pelerynę, odchodzi w deszczowy mrok, a w głośnikach słyszymy "Burning Down the House" Talking Head, tym razem w wersji, w której nie namieszał nic Noah Hawley.Co będzie dalej z naszą heroiną? Czy po raz enty wróci do domu Waterfordów? Czy będzie próbowała wydostać także Hannę (Jordana Blake)? Czy zostanie działaczką podziemia/krwawą mścicielką (ach, ten kaptur, mrok i hardość w oczach)? Czy… zaraz, zaraz, a kogo to obchodzi?
Mamy tu bowiem ważniejsze pytanie, które brzmi: "dlaczego?". Pytanie, na które szukam i szukam odpowiedzi, i wciąż jej nie znajduję. Czytałam wywiady z Bruce'em Millerem, więc wiem, co autor chciał powiedzieć: June nie była w stanie tak po prostu uciec i zostawić swojej starszej córki w tym okropnym kraju. Zrezygnowała, żeby spróbować ją też wydostać. Naprawdę, tak mówi Miller. Czemu nie mogła podjąć próby pomocy Hannie z bezpiecznej odległości, z Kanady, skoro to niby takie proste – jedna Martha, druga Martha, piąta, szósta i gotowe?
Nie ma w tym logiki. I co gorsza, nie działa to na płaszczyźnie emocjonalnej – kiedy Emily patrzy mocno zdziwiona w końcówce odcinka, co wyprawia jej koleżanka, widzowie mają prawo mieć takie same miny. To po prostu źle sprzedany twist. Moment taniego szoku, a nie wielkiego "wow". June nie ma wystarczającego powodu, żeby zostać. Nawet posiadając tę wiedzę o mechanizmach działania Gileadu, którą nabyła przez dwa sezony, pozostaje bezbronna, skazana na łaskę pana-gwałciciela i pani, traktującej ją jak emocjonalny worek treningowy.
Nie ma nawet powodu, żeby ostatecznie dać córce na imię Nichole, a nie Holly – to ładny gest wobec Sereny, która cierpiała w tym sezonie dużo, w widowiskowy sposób i najczęściej na oczach swojej podręcznej, ale tutaj także brakuje porządnego usprawiedliwienia. Relacja Sereny z dzieckiem została zbudowana na wątłej podstawie kilku scen. To June jest jego prawdziwą – jedyną – matką. Jej instynkt macierzyński i chęć chronienia dziewczynki, która płacze, kiedy nie dostaje mleka z jej piersi, powinien w tym momencie wygrać z chęcią założenia kaptura i udania się w mrok. A jeśli jednak miałby przegrać, ta decyzja musiałaby być bardzo dobrze uargumentowana. Co nie miało miejsca. To typowy twist, który ładnie wygląda na papierze – i tylko tam.
W praktyce Bruce Miller wcisnął przycisk "reset", po to żebyśmy w 3. sezonie "Opowieści podręcznej" znów mogli oglądać tych samych bohaterów w podobnej konfiguracji co do tej pory. Czyli po prostu więcej tego samego – a może wypadało pomyśleć o czymś zupełnie nowym. June w tym sezonie próbowała wcześniej uciekać już dwa razy. Zawsze w końcu wracała do Waterfordów i sytuacja pozostawała bez zmian. Podczas gdy inne podręczne były rozdzielane ze swoimi dziećmi, w jej przypadku znaleziono magiczny sposób, żeby wszystko zostało po staremu. Jak gdyby konsekwencje jej nie dotyczyły, podczas gdy dookoła wieszają ludzi na szubienicach za mniejsze przewinienia.
Tak pisanych jest wiele amerykańskich seriali, ale zwykle to tytuły z niższej półki. Grupki nietykalnych bohaterów to domena serialowych średniaków i produkcji młodzieżowych – w dorosłych dramatach efektem akcji są konsekwencje. Owszem, czasem konsekwencje oznaczają brak konsekwencji, ale to musi być za każdym razem dobrze umotywowane i zrobione z pełną świadomością tego, jaki będzie efekt. Tutaj słyszymy tylko "bo tak!" i mamy przejść do następnego punktu programu.
Sprawa nie dotyczy zresztą tylko June – przecież Emily i Janine (Madeline Brewer) w środku sezonu wróciły z kolonii jak gdyby nigdy nic. Choć podobno kolonie da się opuścić tylko w trumnie . Potem Emily dostała najbardziej przewidywalnego komendanta na świecie (Bradley Whitford) – też odgadliście, że to będzie historia o odkupieniu, w momencie kiedy ujawniono, iż to on jest pomysłodawcą kolonii? Chyba tylko dla naszej bohaterki to nie było oczywiste, choć w jej przypadku nietrudno zrozumieć strach po trafieniu do wiktoriańskiego domu grozy. Miała prawo nie oczekiwać niczego dobrego, zwłaszcza że poczucie humoru ma ów komendant doprawdy urocze.
Znalazło się w tym finale kilka świetnych scen. Yvonne Strahovski zafundowała nam najsmutniejszą lekcję czytania, jaką możemy sobie wyobrazić, Elisabeth Moss była w stanie sprzedać wszystko z wyjątkiem zakładania kaptura, a Alexis Bledel znów pokazała, jak bardzo czuje tę rolę. Emily w wersji zobojętniałej, Emily atakująca nożem Ciotkę Lydię, Emily przechodząca od szaleńczego śmiechu do totalnego przerażenia, Emily jak skazaniec w aucie – to był wielki popis aktorki, która już rok temu zgarnęła za tę rolę nagrodę Emmy. I nawet jeśli epilog jej podróży z komendantem Lawrence'em dało się przewidzieć, wciąż czekałam jak na szpilkach, żeby dowiedzieć się, czy moje podejrzenia są aby na pewno słuszne. Niespodzianka – były.
Co dalej? Bruce Miller zapewnia, że w 3. sezonie zobaczymy i Emily, i Nichole, i Ciotkę Lydię, i Lawrence'a – który jest "naszym Oppenheimerem; człowiekiem, który stworzył bombę atomową, a potem zobaczył jej skutki" – i Ritę (Amanda Brugel), i Nicka, który podobno nawet ma ponieść jakieś konsekwencje (!). Zajrzymy ponownie do kolonii i do Jezebel. Innymi słowy, dostaniemy serial sklejony z tych samych składników co do tej pory, tylko po pewnym przetasowaniu kart.
I z tym właśnie mam problem. Ze studium człowieczeństwa na krawędzi upadku i potężnego ostrzeżenia "Opowieść podręcznej" przemienia się w kolejną bezsensowną bieganinę po dystopijnym świecie, do którego horrorów jesteśmy już przyzwyczajeni. A ci, którzy tę bieganinę uprawiają, nie są wystarczająco interesującymi ludźmi, żebym chciała zatrzymać się przy nich osobiście na dłużej. I nie wiem, czego trzeba, żeby wycisnąć cokolwiek więcej z takich postaci, jak Nick, Luke, komendant Waterford czy nawet Moira albo Serena. Wszyscy oni napisani są chaotycznie i niespójnie, przez co bardzo trudno na serio zaangażować się w ich losy. Nie ma mowy o jakiejkolwiek głębi postaci, każde z nich to tylko zbiór cech, które są serialowi w danym momencie potrzebne.
Bruce Miller mówi, że ma plan na 10 sezonów "Opowieści podręcznej". To ciekawe, bo ja w tym momencie nie potrafię sobie wyobrazić nawet trzeciego.