"Kiss Me First", czyli serial samobójczy – recenzja młodzieżowej produkcji o wirtualnym świecie
Kamila Czaja
8 lipca 2018, 18:02
"Kiss Me First" (Fot. Channel 4)
Wirtualna rzeczywistość jeszcze nigdy nie była tak nudna. Co nie wyszło w brytyjskim "Kiss Me First", serialu o pogubionych młodych ludziach i ich niebezpiecznej grze?
Wirtualna rzeczywistość jeszcze nigdy nie była tak nudna. Co nie wyszło w brytyjskim "Kiss Me First", serialu o pogubionych młodych ludziach i ich niebezpiecznej grze?
Jeżeli po wykupionym przez Netfliksa serialu stacji Channel 4 ktoś spodziewał się młodzieżowego "Black Mirror", to może odpuścić sobie seans. Zresztą po sześciu odcinkach "Kiss Me First", nowej produkcji Bryana Eisleya ("Skins"), rezygnację z tej wątpliwej przyjemności zalecałabym właściwie wszystkim, niezależnie od ich wcześniejszych oczekiwań.
Leila (Tallulah Haddon, "The Living and the Dead", "Tabu") po śmierci matki ratuje się przed żałobą i samotnością ucieczką do rzeczywistości wirtualnej. Dzieli czas między pracę w tureckim barze, co pozwala płacić za grę, i odkrywanie kolejnych poziomów platformy Azana, gdzie funkcjonuje jako wojowniczka o nicku Shadowfax. Przyjmuje też trochę nierozgarniętego sublokatora, Jonty'ego (Matthew Aubrey).
Początek – ale mam na myśli dosłownie pierwsze minuty – wydaje się obiecujący. Pokazany przy pomocy pomysłowego montażu ogrom tego, jak bardzo samotna jest Leila, zapowiada ciekawy dramat o radzeniu sobie z traumą. Zwłaszcza że Haddon najlepiej sprawdza się w subtelnych scenach, kiedy nie musi się zmagać z absurdalnymi zwrotami akcji. Niestety, "Kiss Me First" nie jest zniuansowaną opowieścią o żałobie. Jest natomiast niepojętą hybrydą gatunkową o grupie doświadczonych przez los, nadwrażliwych młodych ludzi, którzy spotykają się dzięki Azanie, a VR pozwala im uciec od trudnej codzienności. Twórcy serialu opartego (podobno z dużymi zmianami) na powieści Lottie Moggach chcą w krótkim czasie ukazać życie kilku postaci, przez co głównie sprowadzają je do stereotypów.
Dzięki energii Simony Brown ("Nocny recepcjonista") grana przez nią Tess/Mania wypada w miarę przekonująco jako miotająca się między manią a depresją, podejmująca fatalne decyzje dziewczyna, która szuka kogoś, kto wytrwa przy niej mimo wszystko. W roli Bena/Deniera, którego życie wygląda nawet gorzej, młodziutki Samuel Bottomley ("Wolf Hall") też daje radę wzbudzić w widzu jakieś emocje. Pozytywnie ocenić można również doświadczoną Geraldine Somerville (najbardziej znaną chyba z roli Lily Potter), czyli twórczynię Azany, Ruth Palmer. Ale to wyjątki.
Trudno jednak winić za wszystko obsadę. Po prostu pozostałe postacie albo poznajemy na tyle fragmentarycznie, że trudno się nimi przejąć (Calumny, Jocasta), albo na skutek scenariuszowych idiotyzmów bohaterowie zmieniają się w karykaturę (Force, Tippi). Na dodatek całe założenie, że więź między członkami grupy nazywanej Red Pill jest tak silna i skomplikowana, musimy przyjąć na wiarę, bo serial nie zadaje sobie trudu, by przyjaźnie czy romanse jakkolwiek psychologicznie uwiarygodnić.
Co było do przewidzenia, Azana okazuje się groźna. Adrian (Matthew Beard), przywódca grupy, manipuluje "przyjaciółmi", prowadząc ich do autodestrukcji. Leila stoczy więc z nim pojedynek o dusze członków wirtualnej paczki. Niestety, cały ten pojedynek jest zaskakująco nudny. Kiedy w "Kiss Me First" w założeniu robi się dramatycznie, a czarnych charakter eliminuje kolejnych bohaterów, to zamiast cokolwiek przeżywać, czekałam, aż odcinek wreszcie się skończy.
Najgorsze są sceny toczące się w samej grze. Zdarzało mi się lata temu oglądać, jak ktoś gra na automatach w "Mortal Kombat" czy "Tekkena", a popularność e-sportu mnie nie dziwi. Tu jednak w najlepszym razie uczestniczymy jako obserwatorzy w bardzo nudnej rozgrywce w Simsy. Ale nie można utopić ich w basenie ani zamurować w pokoju bez drzwi, więc widz skazany jest na słuchanie beznadziejnych dialogów. Na tym tle sceny "w realu" wypadają lepiej, chociaż naprawdę daleko im do wysokiego poziomu.
Adriana, w zamyśle wielkiego manipulatora, trudno potraktować poważnie. Teoretycznie kontrast między jego niewinnym wizerunkiem w VR a koszmarnymi skutkami, które powoduje w prawdziwym życiu bohaterów, mógłby działać na plus serialu. Wszystko jest jednak zbyt łopatologiczne. Długie i przejaskrawione monologi, niewyjaśniona wystarczająco wszechmoc i wszechobecność Adriana, przeskakiwanie ważnych etapów manipulacji, przez co widzimy prawie wyłącznie ich efekt… Trudno się tym przejąć, a co dopiero przestraszyć.
Szkoda, bo jest tu pomysł na pokazanie, jak łatwo da się wykorzystać do złych celów ludzką chęć bycia zrozumianym i wyjątkowym. Mogła to też być wciągająca historia o nadmiernych oczekiwaniach spełnianych przez VR, ale brutalnie skonfrontowanych z realiami prawdziwego świata. Był potencjał na wskazanie zagrożeń sytuacji, w której ktoś zawsze patrzy, bo ma odpowiednią technologię. I na ostrzeżenie, jak łatwo wrobić niewinną osobę w niepopełnione zbrodnie.
Twórcy najwyraźniej chcieli też pokazać, jak działa kult religijny. Adrian oferuje pogubionym młodym ludziom obietnicę cudownego miejsca, do którego trafią, jeśli spełnią oczekiwania. "Musimy tylko wierzyć – mówi Tippi, a Leila na własnej skórze przekonuje się, jak trudno trafić racjonalnymi argumentami do ludzi, którzy przeszli pranie mózgu przez (wirtualnego) guru. W "Kiss Me First" te nauki są jednak tak fatalnie podane, że trudno przez nie przebrnąć.
To zresztą nie tylko wina absurdalnej fabuły, ale i konstrukcji serialu. Bardzo dużo czasu poświęcono na przypomnienie scen, które już widzieliśmy. Na dodatek prawie każda potencjalnie pełna napięcia chwila zostaje "zarżnięta" wydłużeniem. Kiedy bohater ma podjąć jakąś dramatyczną decyzję, to podejmuje ją o parę sekund za długo, więc widz zdąży już stracić koncentrację i pomyśleć o czymś ciekawszym (a prawie wszystko wydaje się ciekawsze).
Muzyka jest dobra, ale można jej posłuchać bez męczenia się z serialem. Nie będę wyszukiwać na siłę innych zalet, bo właściwie wszystko, co mogło stanowić pozytywną cechę "Kiss Me First", zostało tu wcześniej czy później zmarnowane. Nawet tajemnica, kim jest Adrian i dlaczego robi to, co robi, nie jest warta przetrwania 6 odcinków. Co gorsza, śledzenie kolejnych idiotyzmów nie ma nawet znamion guilty pleasure – niby dużo się dzieje, ale jakoś niemrawo, więc to mordęga, nie przyjemność. Zakończenie zaproponowano na tyle otwarte, że może powstać kolejny sezon – od którego na pewno będę się trzymała z daleka.
"Kiss Me First" rozbawiło mnie dwa razy, przy okazji uświadamiając mi, że jestem najwyraźniej bardzo stara. Grupa nazywa się Red Pill, co wydawało mi się oczywiste. Po czym serial zadał sobie wiele trudu, by wszystkim to nawiązanie do "Matriksa" wyjaśnić. Leila sprawdza w Wikipedii, o co chodzi – i czyta to na głos. Drugi raz parsknęłam śmiechem, kiedy Tess nie wiedziała, którą stroną wkłada się kasetę magnetofonową.
O ile jednak przy mniej jednoznacznie słabym serialu wahałabym się, czy aby moje ostre oceny nie wynikają z tego, że nie jestem targetem, o tyle uważam, że tu po prostu mamy po prostu do czynienia z produkcją, która nie szanuje inteligencji widza niezależnie od jego wieku. Wszystko powtarza po parę razy, każdy dialog musi być nieznośnie dosłowny, o logikę scenariusza nikt nie zadbał. A przede wszystkim jest niesamowicie nudno. Naprawdę lepiej zagrać w Simsy. Albo postawić sobie pasjansa.
Serial "Kiss Me First" dostępny jest na Netfliksie.