Urojenie zaczyna się jak każdy inny pomysł. "Legion" – recenzja finału 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
14 czerwca 2018, 23:01
"Legion" (Fot. FX)
Finałowy odcinek był idealnym podsumowaniem 2. sezon "Legionu" – choć niezapomniany w pojedynczych momentach, jako całość okazał się daleki od przekonującego. Uwaga na spoilery.
Finałowy odcinek był idealnym podsumowaniem 2. sezon "Legionu" – choć niezapomniany w pojedynczych momentach, jako całość okazał się daleki od przekonującego. Uwaga na spoilery.
Czy David Haller jest dobrym człowiekiem, który zasługuje na miłość? To pytanie wybrzmiewa zdecydowanie najmocniej po finałowej godzinie 2. sezonu "Legionu" – podobnie zresztą jak przecząca odpowiedź, którą twórcy próbowali wbijać nam młotkiem do głowy już w zeszłym tygodniu. Jednak tak samo jak wtedy, tak i tym razem próba wypadła mocno średnio, pokazując czarno na białym tylko jedno: coś w tej historii nie gra. Na nieszczęście twórców, chodzi akurat o rzecz, którą uczynili fundamentem tego sezonu.
Tak bowiem wypada nazwać przemianę Davida (Dan Stevens) w łotra, a raczej, jak powinniśmy to widzieć, zrzucenie przez niego maski i przyznanie przed samym sobą, że zawsze było się potworem. Czy to wina gnieżdżącego się w jego umyśle od najmłodszych lat pasożyta lub problemów psychicznych, czy po prostu taka już natura bohatera, nie ma w tym momencie znaczenia. Tak przynajmniej przedstawili nam to twórcy, czyniąc naszego skomplikowanego bohatera niemalże jednowymiarowym czarnym charakterem. I jakkolwiek bolesna byłaby to konkluzja, przyjąłbym ją bez wahania (w końcu nie pierwsza to tego typu serialowa metamorfoza), o ile tylko miała ręce i nogi. Zamiast nich dostałem jednak wyraźnie postawioną tezę i nakaz jej przyjęcia, najlepiej bez zadawania pytań.
Tymczasem uciec się od nich nie da, bo "Legion" popełnił poważny błąd, próbując zbyt obcesowo zmienić nasze wyobrażenie o bohaterze w zbyt krótkim czasie. Powiecie, że robiono to przecież przez cały sezon, prowadząc Davida po wiodącej ku mrokowi ścieżce, ale sami sobie odpowiedzcie – czy w którymś momencie zostało to pokazane w naprawdę przekonujący sposób? Nie, szybko domyśliliśmy się, że potworem, który w przyszłości ma zniszczyć świat będzie sam David, potem dostaliśmy kilka jego wątpliwych działań, ale ciągle więcej było momentów, gdy wydawało się, że triumfuje w nim dobra strona. I nagle, ni stąd, ni zowąd zwrot o 180 stopni, który w "Chapter 19" potwierdzono jeszcze sceną mocną, ale absolutnie nie tak skuteczną, jak w zamyśle miała być.
Mam na myśli rzecz jasna gwałt Davida na Syd (Rachel Keller), który bez dwóch zdań zaplanowano jako przełomowy moment jego transformacji. Moment, w którym powinniśmy się wyzbyć wszelkich wątpliwości, ostatecznie umieszczając bohatera po stronie postaci niezasługujących na choćby gram sympatii. Problem w tym, że efekt wcale nie był aż tak uderzający – zwłaszcza w stosunku do użytych środków. Bo owszem, wykorzystanie Syd i ona sama mówiąca o tym potem Davidowi prosto w oczy to sceny, które oglądało się tak jak powinno, czyli z poczuciem ogromnego dyskomfortu. Jednakże w pełnym ich wybrzmieniu przeszkadzał fakt, że nijak tu nie pasowały.
Rozumiem zamierzenie, bo nawet każąc Davidowi mordować całe tłumy przypadkowych żołnierzy, nie udałoby się dosadniej przedstawić siedzącego w nim monstrum. Znacznie większy problem mam jednak z odczytaniem motywacji bohatera. Inaczej rzecz ujmując, trudno mi uwierzyć, że byłby do tego zdolny. W jednej chwili ze złożonego antybohatera uczyniono stuprocentowego drania, nie podpierając tego wcześniej zbyt solidnymi fundamentami. Wręcz przeciwnie, pokazywano nam niejednokrotnie, że choć David jest zdolny do prawdziwych okrucieństw i potrafi się całkiem nieźle oszukiwać, miłość do Syd była czynnikiem, który czynił z niego lepszą osobę. Po czym nagle wykoślawiono jej znaczenie, mówiąc, że była urojeniem, dla którego podtrzymania bohater jest zdolny do wszystkiego.
To nie tak, że nie ma w tym logiki. Rozmowa Davida z Davidem i Davidem, jego przewrotne zrozumienie hasła o miłości, którą trzeba ocalić i wiara w szczęśliwe zakończenie za wszelką cenę, a także powtarzane do znudzenia przemowy Jona Hamma o jajku – wszystko to sprawia, że patrząc na finałowe rozstrzygnięcia na chłodno, da się je zrozumieć. Tylko co nam z tego zrozumienia, skoro jednocześnie cała sprawa wygląda na sztuczną i wymuszoną koniecznością dość banalnego postawienia historii na głowie w finale?
Z punktu widzenia całego serialu było to pewnie niezbędne, bo logicznym wydaje się teraz albo pójście na całego i zrobienie z Davida arcyłotra, albo jego powrót na jasną stronę mocy. Jednak patrząc tylko przez pryzmat 2. sezonu, jego konkluzja jest najzwyczajniej w świecie płytka i wymuszona. Zamiast wiarygodnych argumentów dla jej poparcia dostaliśmy tylko kilka wątpliwych hipotez, a na koniec jeszcze zbiorową amnezję, bo trudno mi inaczej wytłumaczyć to, że w jednej chwili zamieniono Farouka (Navid Negahban) z wcielonego zła w ostatnią nadzieję ludzkości. Wiem, że namieszał w głowie kilkorga bohaterów, ale na litość, są chyba jakieś granice? Przecież to się ociera o czysty absurd.
O ile więc kompletnie nie kupuję ścieżki, jaką obrali w tym sezonie twórcy, by doprowadzić nas do głównego celu, o tyle on sam jest już jak najbardziej do przyjęcia. Co więcej, w porównaniu choćby z zakończeniem poprzedniej odsłony serialu, ta wygląda znacznie bardziej zachęcająco, obiecując jazdę bez trzymanki, jakiej nawet w "Legionie" dotąd nie było. David i Lenny (Aubrey Plaza) wspólnie podpalający świat, który nie chciał przyjąć ich punktu widzenia? Mnie nie trzeba zachęcać ani chwili, zwłaszcza, że doskonale wiem, do czego jest zdolna wyobraźnia Noah Hawleya.
Widzieliśmy to zresztą również tutaj, gdy już na wstępie otrzymaliśmy bitewną rock operę w wykonaniu Dana Stevensa i Navida Negahbana, którzy zamienili "Behind Blue Eyes" w coś, od czego dosłownie przechodził dreszcz. Raczej nie zaryzykuję wiele, stwierdzając, że była to najbardziej pomysłowa konfrontacja dwójki komiksowych przeciwników, jaką w życiu widziałem i choć potem poszło to wszystko w takim, a nie innym kierunku, trudno będzie nie wracać do tej wyjątkowej sekwencji pamięcią. Gdyby tylko fabularnie "Legion" nadążał za pomysłowością swojego twórcy, świat byłby piękniejszy.
Inna sprawa, że narzekanie i tak nie zmienia faktu, że serial FX to wciąż jedna z najlepszych rzeczy, jakie ma nam do zaproponowania współczesna telewizja. Nawet wtedy, gdy przesadnie wierzy w moc wizualnych środków do napędzania fabuły i zapomina o najprostszej metodzie, jaką jest zwykłe opowiadanie historii swoich bohaterów. Tych "Legion" posiada tak wyjątkowych, że przykro się robiło, patrząc, jak niektórzy z nich zostali w tym sezonie potraktowani.
Najlepszym przykładem państwo Bird, którzy ledwie zdążyli wypłynąć na powierzchnię, a już się z nimi pożegnaliśmy w uroczej, słodko-gorzkiej transmisji nadawanej prosto ze znajomej bryły lodu. Mimo wszystko nie przesądzałbym, że to koniec ich historii (kto wie, jaki przeskok czasowy nam zafundują twórcy w kolejnym sezonie), ale jeśli tak, to przy ograniczonym czasie, jaki z nimi spędziliśmy, i tak wypadł nieźle.
To też pokazuje, że emocjonalny potencjał tkwi w tym serialu ogromny, trzeba go tylko odpowiednio wykorzystać. Są znakomici wykonawcy (przy wszystkim, co nie wyszło w wątku Davida, Danowi Stevensowi trudno cokolwiek zarzucić, a i Rachel Keller pokazała tutaj klasę), jest drugi plan czekający, aż ktoś w końcu po niego sięgnie, jest wreszcie oprawa, która potrafi wynieść na wyżyną najprostszą opowieść – co udowadniano fantastycznie w poprzednim sezonie i w paru momentach tego. Teraz, gdy Hawley ma wreszcie Davida tam, gdzie chyba od początku chciał, pozostaje liczyć, że skupi się na całej reszcie. Myślę, że nie ma potrzeby się o to modlić, ale trzymanie kciuków raczej nie zaszkodzi.