Jak wygrać z traumą? "Patrick Melrose" – recenzja finału miniserialu z Benedictem Cumberbatchem
Mateusz Piesowicz
12 czerwca 2018, 22:00
"Patrick Melrose" (Fot. HBO)
Finał "Patricka Melrose'a" miał dać odpowiedź, czy dla bohatera jest jakkolwiek nadzieja, czy został mu tylko ostatni etap podróży na samo dno. Zrobił to, jak zwykle, w kapitalnym stylu. Spoilery!
Finał "Patricka Melrose'a" miał dać odpowiedź, czy dla bohatera jest jakkolwiek nadzieja, czy został mu tylko ostatni etap podróży na samo dno. Zrobił to, jak zwykle, w kapitalnym stylu. Spoilery!
Pamiętacie premierowy odcinek "Patricka Melrose'a"? Po co ja się pytam – oczywiście, że pamiętacie. W końcu trudno zapomnieć narkotyczny skok na główkę, jaki zafundowali nam twórcy brytyjskiego miniserialu na samym początku znajomości z tytułowym bohaterem. Pięć tygodni i tyleż godzin w jego towarzystwie później, jesteśmy mądrzejsi nie tylko o przyczyny upadku Patricka, ale też o kolejne dna, jakie przebijał, gdy wydawało się, że niżej już nic nie ma. Po takim pokazie autodestrukcji, trudno było się spodziewać happy endu i finał długo nas w tym przekonaniu podtrzymywał. Do czasu.
Zanim jednak nastąpił punkt zwrotny, mogliśmy poczuć swego rodzaju déjà vu. Oto bowiem po raz kolejny trafiliśmy na pogrzeb i podobnie jak przy pierwszej okazji, wydarzenie to miało ogromny i daleki od pozytywnego wpływ na Patricka (Benedict Cumberbtach). Różnic było jednak sporo, począwszy od czasu i miejsca (Londyn z 2005 roku zamiast Nowego Jorku z lat 80.), poprzez stypę na tłum gości zamiast samotnie włóczącego się po ulicach bohatera, aż po główny obiekt całego zamieszenia. W tej roli Davida Melrose'a (Hugo Weaving) zastąpiła jego małżonka, Eleanor (Jennifer Jason Leigh), po latach czyniąc swojego syna sierotą. W końcu – jak sam by dodał.
Z jednej strony trudno było się tej uldze dziwić, biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności. Z drugiej jednak, nie sposób było przegapić, jak bardzo cała ta sytuacja na niego wpłynęła i wręcz zdewastowała emocjonalnie, czego nie mogły zamaskować nawet tony cudownie sarkastycznych komentarzy ("Śmierć matki to najlepsze, co mnie spotkało od śmierci ojca"). Zachodziły więc całkiem uzasadnione obawy, że skończy się tak samo jak poprzednio – ucieczką od jednych problemów prosto w inne. Ot, normalny cykl zawodowego nałogowca.
I rzeczywiście, momentami można było odnieść wrażenie, że zmierzamy dokładnie w takim kierunku, a zagadką pozostawało tylko, co pochłonie Patricka tym razem. Znów alkohol? A może kobiety i łatwe związki? Cokolwiek by to było, wydawało się, że pójście tą ścieżką to już droga bez powrotu, nawet dla człowieka, który kilka takich szlaków już w życiu przeszedł. Oglądanie jego zmagań z uczuciami wobec siebie i rodziców było zatem swoistym starciem o wszystko. Tym trudniejszym, że śmierć tych ostatnich nie oznaczała wcale automatycznego pozbycia się demonów przeszłości.
Wręcz przeciwnie, te zaatakowały podczas pogrzebu i stypy ze zdwojoną mocą. Czasem w postaci samych wspomnień, czasem mając ludzką twarz, choćby Nicholasa Pratta (postarzony Pip Torrens okazał się jeszcze bardziej odrażający niż zwykle), ale za każdym razem wpędzając naszego bohatera w coraz większą spiralę wątpliwości. I to wszystko w momencie, gdy jak sam przyznał, myślał, że mu się poprawia. Na nic jednak odstawienie używek, na nic odwyk i pomoc psychiatryczna, na nic nawet dobra wola w osiągnięciu celu. Gdy przeszłość uderza prosto między oczy, ma w głębokim poważaniu postępy w rehabilitacji.
Patrick poczuł to na własnej skórze, mierząc się z szeregiem sprzecznych emocji, jakie dopadły go podczas pogrzebu matki. Smutek, wściekłość, miłość i rozgoryczenie skumulowały się podczas przemowy, gdy nie był w stanie rozliczyć się z własnymi uczuciami, a postawiony na kartce znak zapytania nie zamienił się w kolejną serię błyskotliwie improwizowanych zdań. Zamiast nich były łzy i ucieczka na oczach tłumu żałobników, a my wiedzieliśmy, że oglądamy właśnie człowieka, który nie może dojść do zgody z samym sobą.
I trudno go za to winić, bo relację z matką miał wcale nie mniej skomplikowaną od stosunków z ojcem. Kolejne jej znaczące elementy zobaczyliśmy w retrospekcjach, najpierw oglądając, jak Eleanor wycofała się w ostatniej chwili z decyzji o eutanazji, a potem obserwując jej rozmowę z synem o ojcu. Zwłaszcza ta druga sekwencja jest tu szalenie istotna, bo wyraźnie stawia Eleanor w pozycji ofiary, jednocześnie wcale jej nie rozgrzeszając. Wręcz przeciwnie, dodaje do jej charakterystyki kolejne zastrzeżenia, czyniąc z niej osobę, która nie dość, że nie broniła własnego dziecka przed potworem, to nawet po latach nie była w stanie wysłuchać jego przerażającego wyznania bez zwrócenia uwagi na siebie.
Jej egoistyczne postępowanie było zatem kolejnym dobrym powodem, by rozgrzeszyć Patricka za mało żałobny nastrój, a zarazem czyniło jego sytuację jeszcze trudniejszą. Jakkolwiek fatalną, Eleanor była jednak jego matką, w dodatku nosiła to samo brzemię ofiary, co on. Wewnętrzne rozdarcie było zatem w pełni zrozumiałe, a w fenomenalnej kreacji Cumberbatcha miało tyle odcieni, że można by mu właściwie poświęcić cały tekst.
Podobnie rzecz się ma z wieloma innymi problemami bohatera, których w finałowej godzinie znów nie brakowało. Rozbite małżeństwo, alkoholizm, nieprzynoszący satysfakcji romans z Julią (Jessica Raine) – do wyboru, do koloru. Przy takim natężeniu destrukcyjnych czynników, naprawdę trudno było oczekiwać, że Patrick zdoła się jakoś spod tego wszystkiego wygrzebać. A jednak na koniec twórcy dali nam nadzieję, w świetnym i przewrotnym stylu łącząc ją z ironią. Nie tylko w przypadku głównego bohatera, bo przecież atak serca i śmierć Nicholasa w ramionach "newage'owej sekciary" Annette (Eileen Walsh) to najlepszy dowód na to, że wszechświat naprawdę miał tu coś do powiedzenia.
Patrick jednak o swoim losie zadecydował sam i choć wyjątkowo gorzkie wydaje się postawienie sprawy w taki sposób, że spokoju mógł zaznać dopiero, gdy rodzice zeszli z tego świata, serial wcale nie dał tego wyraźnie odczuć. "Czasem ci najbardziej winni zasługują na najgłębsze współczucie" – powiedziała na koniec Annette i choć wcześniej głosiła same brednie, tych słów nie można było do nich zaliczyć. Wiedział o tym Patrick, potrzebujący właśnie tego rodzaju innego punktu widzenia, by wreszcie móc zostawić za sobą przeszłość i powoli ruszyć naprzód.
Czy teraz czeka go już tylko i wyłącznie rodzinne szczęście u boku żony i dzieci? Tego nie wiemy, ale liczy się co innego. Mianowicie ciągła walka i trud, jaki bohater w nią wkłada. Czy odnosi przy tym serię sukcesów? Bynajmniej. Jednak stara się, uczy na błędach i podnosi po kolejnych upadkach. W końcu jest też w stanie zaakceptować, a tym samym przerwać zaklęty krąg cierpienia, w jaki wpędzili go rodzice i w jaki on wpędzał Mary (Anna Madeley) oraz swoich synów. Przebaczenie? To pewnie za duże słowo, ale już o poczuciu czegoś ponad czystą nienawiścią jak najbardziej można mówić.
Wybrzmiało to za pomocą sceny z małym Patrickiem (Sebastian Maltz) i Davidem, o której nie mamy pojęcia, czy wydarzyła się naprawdę, czy jest tylko fantazją dorosłego bohatera. Nie ma to jednak najmniejszego znaczenia. Liczy się fakt, że Patrick w ogóle dopuścił do siebie myśl o takim przebiegu wydarzeń. O dziecku stawiającym się oprawcy i o potworze przejawiającym ludzkie odruchy. Prawdziwa czy nie, jest to więc wizja dodająca ogromnej otuchy dzięki temu, że zrodziła się w umyśle człowieka, któremu życie zafundowało piekło. Odrzucenie go i nieuciekanie się do łatwych rozwiązań to największe zwycięstwo, jakie mógł odnieść.
Dostaliśmy więc zakończenie, o jakim wcześniej można było co najwyżej pomarzyć. Finałowe dźwięki "Tender" były idealnym podsumowaniem triumfu zwykłej ludzkiej czułości, której przed laty Patricka pozbawiono, i o którą postanowił walczyć. Trudno o coś bardziej satysfakcjonującego, niż poczucie, że była to walka skuteczna. A jeśli jeszcze towarzyszy mu tak doskonale zagrany, napisany i dopracowany w najmniejszych szczegółach serial, to możemy tylko przyklasnąć i żałować, że to już koniec.
Całego "Patricka Melrose'a" można oglądać w HBO GO.