Żywy pośród duchów. "Westworld" – recenzja 8. odcinka 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
11 czerwca 2018, 21:25
"Westworld" (Fot. HBO)
Poświęcenie całego odcinka stosunkowo nieznanej postaci rzadko wychodzi serialowi na dobre. W przypadku "Westworld" i Akechety efektem była jednak najlepsza godzinę w tym sezonie. Spoilery!
Poświęcenie całego odcinka stosunkowo nieznanej postaci rzadko wychodzi serialowi na dobre. W przypadku "Westworld" i Akechety efektem była jednak najlepsza godzinę w tym sezonie. Spoilery!
Wystarczyło, że "Westworld" dorobił się pierwszego w swojej historii kitu od Serialowej, a twórcy od razu wzięli sobie do serca krytykę, błyskawicznie wyciągnęli wnioski i zaserwowali nam odcinek, po którym przynajmniej przez najbliższy tydzień znów będziemy żyli w zgodzie. No dobrze, może nieco (ale tylko nieco!) wyolbrzymiam wpływ naszego narzekania na poziom produkcji HBO, ale cała reszta jest już prawdą. "Kiksuya" to bez dwóch zdań świetny odcinek, jeden z najlepszych w całym serialu i całe szczęście, że przydarzył się on "Westworld" akurat teraz.
A to dlatego, że choć w 2. sezonie mieliśmy pod dostatkiem strzelanin i mniej czy bardziej niezrozumiałych zagadek, jak na lekarstwo było w nim po prostu wciągających i dobrze napisanych od a do zet historii. James Delos i William, Shogun World, w niewielkim stopniu Grace (Katja Herbers), momentami Maeve (Thandie Newton) i jej córka – to właściwie wszystko. "Kiksuya" pojawiło się więc w idealnym momencie, by przypomnieć nam, że proste i skuteczne metody jak najbardziej mogą znaleźć zastosowanie również w "Westworld". Co więcej, da się ich użyć, trzymając się ciągle ogólnej narracji i nie zwodząc po drodze tysiącem możliwości. No cud po prostu.
Jeszcze większym jest natomiast to, że całe płynące z odcinka dobro zostało powiązane z postacią, o której dotąd wiedzieliśmy tyle, że gdzieś tam sobie od dawna istnieje. Wiele więcej o niejakim Akechecie (Zahn McClarnon, czyli niezapomniany Hanzee Dent z 2. sezonu "Fargo"), hoście pełniącym w parku rolę przywódcy indiańskiego Ludu Ducha, jak dotąd nie wiedzieliśmy. Raz zobaczyliśmy go "w cywilu" (w "Reunion", gdzie stanowił część zorganizowanego dla Logana pokazu), poza tym jeszcze kilka razy w pełnym bojowym wydaniu i to by było na tyle. Można się wprawdzie było domyśleć, że Indianie nie służą w serialu do ozdoby, przynajmniej nie tylko, ale przypisywanie jednemu z nich jakiejś większej roli? Nie, to raczej przesada.
Jak się okazało, wcale nie. Oto bowiem na początku 8. odcinka wspomniany bohater przestał pełnić dotychczasową archetypiczną funkcję i zamienił się w narratora własnej opowieści. Dosłownie, bo większość historii poznajemy z jego perspektywy, wcielając się w rolę słuchaczy klasycznej opowieści, tak samo jako córka Maeve (nadal nienazwana, ale gra ją Jasmyn Rae). Brakowało tylko rozpalonego w pobliżu ogniska, a zrobiłoby się w stu procentach tradycyjnie. Jednak i bez niego prostota całego rozwiązania rzuca się w oczy – losy Akechety poznajemy chronologicznie, nie ma w nich żadnych celowo pozostawionych luk czy logicznych dziur wielkości kraterów i niczego nie trzeba się domyślać. Niby normalne, wręcz banalne, a jak cieszy.
Tym bardziej, że towarzyszą temu wszystkiemu emocje, które w "Westworld" są przecież towarem deficytowym. Jak na tutejsze standardy twórcy dokonali zatem rzeczy bez precedensu, sprawiając, że w godzinę zaangażowaliśmy się emocjonalnie w historię dopiero co poznanej postaci. Niektórych oglądamy od 1. odcinka i nadal nie ma o tym mowy, więc sami rozumiecie skalę zjawiska. Paradoksalnie brzmi przy tym fakt, że aby osiągnąć sukces, wystarczyło przestać kombinować, jasno przedstawić kierujące bohaterem motywacje i pozwolić robić swoje zwyczajnej opowieści. Nic nie działa lepiej niż prostota.
Choć oczywiście na niej samej daleko się nie zajedzie, więc twórcy musieli zadbać o odpowiednie przybranie. I wyszło im naprawdę dobrze, mimo że w gruncie rzeczy nie oglądaliśmy tu niczego nowego. Wręcz przeciwnie, historia stopniowego dochodzenia Akechety do samoświadomości była przecież przyspieszoną wersją losów Dolores i Maeve, skondensowaną do godziny i przybraną w indiańskie szaty. A jednak oglądało się to zupełnie inaczej, bo twórcy oszczędzili nam monotonii powtarzalności, skupiając się na najbardziej soczystych fragmentach opowieści.
Poznaliśmy więc bohatera w czasach, gdy cieszył się szczęściem i spokojem u boku żony oraz gdy zmiana narracji uczyniła go żądnym krwi wojownikiem. Zobaczyliśmy, jak odkrycie labiryntu zasiało w nim wątpliwość, dzięki której przypomniał sobie o poprzednim życiu. Ujrzeliśmy wreszcie kolejną odsłonę doskonale znanej tragicznej historii, w której przywiązanie do bliskiej osoby pozwala pokonać narzucane przez ludzi i kod ograniczenia. Odsłonę bez dwóch zdań najbardziej poruszającą, bo zawierającą lata wędrówki przez niezrozumiały świat, tylko po to, by na koniec odkryć, że odnaleziona po drugiej stronie ukochana jest niczym innym, jak pustą powłoką.
Trudno było się nie przejąć w momencie, gdy Akecheta odnalazł Kohanę (Julia Jones) pośród tłumu nieaktywnych hostów, zwłaszcza że nie było w tej scenie ani jednej fałszywej nuty. A nie byłoby o nie trudno, skoro wcześniej dostaliśmy zaledwie skrawki całej historii. Sobie znanym sposobem twórcy zdołali z nich jednak od podstaw ulepić pełnoprawnego bohatera i sprawić, że nic w spływających po jego twarzy łzach nie było sztuczne. Naprawdę imponujące.
W podobnym stopniu, co kreacja Zahna McClarnona, który z minimalistycznej roli wycisnął absolutne maksimum. Przyciągać wzrok jako wymalowany od stóp do głów, budzący grozę indiański wojownik to jedno, ale być równie przekonującym jako milczący twardziel, którego dopadają głębsze uczucia, to już wyższy poziom trudności. Aktor poradził sobie z tym jednak doskonale, tworząc wielowymiarową postać za pomocą skromnych środków. Szczęście, konfuzja, determinacja, rozpacz, a w końcu zrozumienie i podjęcie aktywnych działań – bywają seriale, które tak złożone portrety psychologiczne bohaterów budują przez kilka sezonów.
W "Westworld" udało się w godzinę, a twórcy wpisali jeszcze całość w ogólny kontekst, nie fundując nam przy tym nowych zagwozdek. Muszę przyznać, że to bardzo miłe uczucie zobaczyć, jak dla odmiany poszczególne elementy gładko wskakują na swoje miejsca, a nie rozjeżdżają się na cztery strony świata. I nieważne, czy były to nieznaczące drobiazgi w stylu pozostawionego na pustkowiu Logana (Ben Barnes) albo słynnej Doliny po drugiej stronie w całej okazałości; czy już oglądana podwójna masakra urządzona przez Niosącego Śmierć (tak, to Dolores dorobiła się nowego pseudonimu); czy zadziwiająco konkretna jak na niego pogadanka z Robertem Fordem (Anthony Hopkins). Wszystko tu pasowało i było po coś, nie zostawiając za sobą poczucia bezsensownego kręcenia się w kółko.
Przewrotnie zatem zabrzmi to, że w ogólnym rozrachunku "Kiksuya" to kolejny odcinek, który w minimalnym stopniu posunął akcję do przodu. W przeciwieństwie do poprzedników, tutaj nie mam jednak o to najmniejszych pretensji. Budzące się w Lee (Simon Quarterman) sumienie, Charlotte (Tessa Thompson) odkrywająca niezwykłe możliwości Maeve czy Grace "opiekująca" się ojcem to niewiele w kontekście całej historii, ale wystarczająco, by zgrabnie i sensownie związać się z wątkiem Akechety.
Ten natomiast wniósł całe pokłady serca i emocji do odcinka serialu, który do tej pory nie dał się szczególnie poznać ani z jednego, ani z drugiego. Znakomicie więc, że w końcu to zrobił i zostawmy na razie pytania o to, dlaczego tak późno. Wrócimy do nich ewentualnie za tydzień, jeśli twórcy znów dadzą nam powód. Póki co wolę się nacieszyć przyjemnym uczuciem, że połączenie skromnej, osobistej historii z wielką opowieścią wcale nie jest absolutnie wykluczone.
Nowe odcinki "Westworld" możecie oglądać w poniedziałki w HBO i HBO GO.