Bal tysiąca emocji. "Pose" – recenzja premiery nowego serialu Ryana Murphy'ego
Mateusz Piesowicz
6 czerwca 2018, 22:31
"Pose" (Fot. FX)
Niezwykły blichtr, krzykliwy styl i jedyny w swoim rodzaju szyk – "Pose" bije nimi po oczach od samego początku, pozostając przy tym skromną opowieścią o poszukiwaniu akceptacji. Spoilery.
Niezwykły blichtr, krzykliwy styl i jedyny w swoim rodzaju szyk – "Pose" bije nimi po oczach od samego początku, pozostając przy tym skromną opowieścią o poszukiwaniu akceptacji. Spoilery.
Gdy w pierwszym serialowym ujęciu jesteśmy atakowani dyskotekową kulą, to od razu można się domyśleć, że w subtelności nikt się tutaj nie będzie bawił. Dowody na potwierdzenie tej tezy dostajemy zaraz potem, gdy planowanie spektakularnego występu zamienia się w zuchwałą muzealną kradzież, a ta błyskawicznie przechodzi w bal, jakiego jeszcze nie widzieliście. Przynajmniej jeśli obca jest Wam tak zwana ball culture – subkultura LGBTQ, którą w całej jej olśniewającej okazałości przedstawia serial "Pose".
Najnowsza produkcja Ryana Murphy'ego, Brada Falchuka i Stevena Canalsa (scenarzysta, który przez kilka lat próbował bezskutecznie sprzedać "Pose" kilku stacjom) przenosi nas do Nowego Jorku z roku 1987, a konkretnie do tych jego zakamarków, w których spotykali się ludzie niemile widziani gdziekolwiek indziej. Transgenderowcy, homoseksualiści, biali, czarni, mężczyźni i kobiety – wszyscy nieakceptowani, pogardzani i wyrzucani z własnych środowisk, gdy odważyli się ujawnić swoje prawdziwe ja, tutaj mogli je nie tylko bez obaw odsłonić, ale wręcz się z nim obnosić.
O to właśnie chodziło we wspomnianych już imprezach nazywanych balami – pokazach, w których zrzeszeni w konkurencyjnych "domach" uczestnicy rywalizowali o to, kto wzbudzi większy zachwyt zgromadzonej publiczności. Reguły? Mamy z góry ustalony motyw, ale reszta to już kwestia indywidualnego podejścia i specyficznej kombinacji tańca, strojów i postawy obliczonych na olśnienie jury i widowni. Nagroda? Chwała dla domu, ale przede wszystkim poczucie istotności dla ludzi, którym go odmówiono. Chwila sławy i triumfu dla osób wyrzuconych poza społeczny margines, brutalnie sponiewieranych przez los, odtrąconych przez najbliższych i pozbawionych możliwości wyrażenia samych siebie.
Szereg takich outsiderów poznajemy w "Pose" – niektórych już na dobre zadomowionych w tym świecie, innych dopiero do niego wkraczających lub wciąż zmagających się z odrzuceniem. Pierwszą grupę reprezentuje Blanca (Mj Rodriguez), członkini Domu Obfitości ("House of Abundance"), kierowanego przez mającą iście dyktatorskie zapędy Elektrę (Dominique Jackson). Gdy jej podopieczna postanawia wyrwać się z "matczynych" rąk, zakładając własny dom, wybucha konflikt, który niewątpliwie będzie jednym z motorów napędowych serialowej fabuły w kolejnych odcinkach.
Ale z pewnością nie jedynym, bo wątków w "Pose" nie brakuje. Mamy chociażby historię Damona (Ryan Jamaal Swain), pochodzącego z Pensylwanii nastolatka wyrzuconego z domu po tym, jak rodzice dowiadują się o jego orientacji. Opuszczony chłopak zostaje odnaleziony na ulicach Nowego Jorku przez Blankę, która przygarniając go, oferuje nie tylko opiekę i schronienie, ale też akceptację i ciepło w zupełnie nowej rodzinie. Takiej przyjmującej zagubione duszyczki i pokazującej, że nie są same na świecie i mogą spełniać swoje marzenia wbrew wszystkim i wszystkiemu.
Angel (fenomenalna Indya Moore, trudno uwierzyć, że to niemal stuprocentowa debiutantka) to z kolei jeszcze jedna odrzucona z Domu Obfitości, która zarabia na życie jako prostytutka. W ten sposób spotyka Stana Bowesa (Evan Peters), biznesmena z żoną i dwójką dzieci, którego pociąga zakazany świat podziemia i sama Angel. O ile jednak jego uczucia do niej są niesprecyzowane i ocierają się o czystą ciekawość, ona dostrzega w nim szansę na życie, jakiego nie ma, a w nim dom, rodzinę i bycie traktowaną jak każda kobieta. Zatem podobnie jak w przypadku Damona, mamy do czynienia z poszukiwaniem akceptacji i zrozumienia. Motywami, które przewijają się przez cały pilotowy odcinek, czyniąc z niego nie wielką opowieść o rozbuchanych ambicjach, jaką na pierwszy rzut oka mogłaby się wydawać, ale skromną historię ludzi i ich zwyczajnych marzeń.
Założyć dom. Znaleźć miłość. Zostawić coś po sobie. W zestawieniu z kolorowym przesytem i wszechobecnymi teatralnymi gestami, w jakich lubuje się Murphy, plany i ambicje bohaterów wypadają wręcz banalnie. I właśnie dlatego tak łatwo do nas trafiają, pozwalając momentalnie się z nimi utożsamić. Twórcy "Pose" nie czynią ze swoich bohaterów chodzących symboli, choć w gruncie nikt nie mógłby mieć do nich o to pretensji. W serialu, który szczyci się posiadaniem największej transgenderowej obsady w historii telewizji, wygłaszanie polityczno-obyczajowych oświadczeń wydaje się wszak całkiem naturalne. Tutaj jednak tego nie uświadczymy, w zamian otrzymując grupę wiarygodnych postaci, którym w naturalny sposób się kibicuje, widząc, w jaki sposób są traktowani przez otaczający ich świat.
Murphy i spółka uniknęli więc pułapki w postaci natrętnie edukacyjnego tonu, tworząc prostą historię i napędzając ją wizualnymi fajerwerkami. Te zaś widać najlepiej w sekwencjach balowych – zachwycających festiwalach bajecznie kolorowych atrakcji, których kiczowatemu urokowi nie sposób się oprzeć. "Celebracją życia" nazywa je w pewnym momencie Blanca i jest to zdecydowanie najlepsza definicja, jaką można znaleźć. Szalone, nieokiełznane, pełne dzikiej energii pokazy są najlepszą manifestacją własnej tożsamości, jaką można sobie wymarzyć. Tak wspaniałym miksem muzyki, tańca i scenicznej inscenizacji, że widz momentalnie daje się im porwać, zapominając o tym, jak skomplikowane i precyzyjne układy choreograficzne musiały stać za jego stworzeniem. Na ekranie to po prostu czysty żywioł, nakręcany jeszcze przez fantastycznego Billy'ego Portera w roli prowadzącego bale Pray Tella.
Na nich wizualna maestria "Pose" się jednak nie kończy, bo twórcy mają w zanadrzu znacznie więcej sztuczek i to różnego rodzaju. Nie ma bowiem dla nich znaczenia, czy chodzi o pełne pasji sceny vogueingowej bitwy na ulicy i żywcem wyciągniętego z "Flashdance" tanecznego przesłuchania, czy znacznie bardziej intymne fragmenty z Angel i Stanem. Wszystko to nie tylko znakomicie prezentuje się na ekranie, ale wywołuje autentyczne emocje dzięki ożywiającym stereotypy bohaterom. Jasne, bywa tu bardzo dosłownie (bity przez ojca Damon, odwiedzająca Stana w pracy Angel), ale da się to serialowi wybaczyć, bo nawet w największe klisze potrafi tchnąć życie.
W końcu jak nie ściskać z całych sił kciuków za chłopaka, który przeżył istny koszmar i daje upust emocjom w rytmie "I Wanna Dance With Somebody"? Jak nie rozumieć zawodu transgenderowej dziewczyny, której romantyczny pocałunek z klientem nie okazał się niczym wyjątkowym? Jak nie podziwiać siły postawionej wobec osobistego dramatu Blanki, która mimo tego wykazuje niezwykłą determinację? Sporo tu ryzykowali twórcy, bo każdy z tych wątków mógł (i nadal może) osunąć się w banał – na razie jednak zgodnie utrzymują się na powierzchni, angażując losami jednocześnie bardzo charakterystycznych i zaskakująco normalnych postaci.
Nieco gorzej robi się, gdy zaglądamy na drugi plan, gdzie znalazło się miejsce dla kilku bardziej znanych nazwisk. Obok wspomnianego już Petersa w roli Stana jest jeszcze grająca jego żonę – Patty – Kate Mara, oraz James Van Der Beek jako jego pyszałkowaty szef, Matt Bromley. Wypada pochwalić tego ostatniego, bo wejście w buty obrzydliwie bogatego dupka wychodzi mu perfekcyjnie, ale reszta już szwankuje. Czy to całkiem dosłowne odniesienia do Donalda Trumpa (zrozumiałe, ale kompletnie zbędne), czy kontrast ball culture z zupełnie innym, choć nie tak odległym światem, czy wreszcie małżeństwo Bowesów. Niby wszystko pełni tu jakąś rolę, która powinna się rozwinąć w kolejnych odcinkach, ale na razie nijak nie pasuje do pasjonujących historii pozostałych bohaterów. Ot, nudnawy przerywnik w pełnej emocji podróży.
Takie wady to jednak za mało, by czynić twórcom z ich powodu szczególne wyrzuty. Zwłaszcza że praktycznie nie dali odczuć, jak niemiłosiernie długi był pierwszy odcinek, kreując świat i bohaterów, którym trudno się oprzeć. "Pose" bywa brawurowe i zwariowane, by zaraz potem przemienić się w stonowaną i skupioną na osobistych dramatach historię. W obydwu przypadkach wypada równie dobrze, będąc serialem nie tylko bardzo istotnym, ale również sprawiającym niczym nieskrępowaną przyjemność.