Cyrk na kółkach. "The Good Fight" – recenzja finału 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
30 maja 2018, 17:02
"The Good Fight" (Fot. CBS All Access)
Świat zwariował, a "The Good Fight" jest najlepszym serialem, by zobaczyć to w całej okazałości. Na szczęście istnieją sposoby na walkę z szaleństwem – nieważne, że wyglądają wątpliwie. Spoilery.
Świat zwariował, a "The Good Fight" jest najlepszym serialem, by zobaczyć to w całej okazałości. Na szczęście istnieją sposoby na walkę z szaleństwem – nieważne, że wyglądają wątpliwie. Spoilery.
"To był przedziwny rok" – powiedział Adrian Boseman (Delroy Lindo) w finale 2. sezonu "The Good Fight", a ja mogę się tylko pod tymi słowami podpisać. Zwłaszcza po odcinku będącym doskonałym podsumowaniem szaleństw, jakich byliśmy świadkami przez ostatnie tygodnie. Niekoniecznie znakomitym samym w sobie, ale w stu procentach pasującym do serialowego (i nie tylko) świata, w którym zdrowy rozsądek już dawno przestał być jakąkolwiek wartością.
Brzmi to bez wątpienia ponuro i może właśnie dlatego w finałowym "Day 492" twórcy postawili na poprawienie nam humoru, czasami wręcz z tym przesadzając. Choć z nazywaniem czegokolwiek tutaj "przesadą" trzeba wyjątkowo uważać, bo zaraz znajdzie się pasujący jak ulał przykład z rzeczywistości. Do tej wszak "The Good Fight" sięga bardzo chętnie od początków swojego istnienia i nie wydaje się, by źródełko inspiracji miało w najbliższym czasie wyschnąć, zapewniając rozrywkę nam i kolejną porcję absurdów serialowym bohaterom.
Dobra wiadomość dla nich brzmi tak, że chyba znaleźli skuteczny sposób na walkę z atakującymi ich z każdej strony idiotyzmami, choć nie wszystkim się ona podoba. Sięganie po metody przeciwnika wielkiej chluby wszak nie przynosi, ale czy w tym chaosie da się wygrać w inny sposób, niż stosując chwyty poniżej pasa w słusznej sprawie? Można zwątpić, gdy staje się naprzeciwko oskarżeniom o udział w spisku w celu zabójstwa prezydenta albo bierze udział w teoretycznie poważnej dyskusji z czwórką kompletnych idiotów.
Zarówno Diane (Christine Baranski), jak i Adrian mieli więc poważny zgryz, stawiając ostatecznie na rozwiązania, z których trudno być dumnym, ale nie da się im odmówić skuteczności. Spokojem i opanowaniem można wprawdzie wiele ugrać, jednak w sytuacjach rodem z konspiracyjnego thrillera lub niedorzecznej kreskówki są to narzędzia równie bezużyteczne, co wesoła piosenka w przeciwdziałaniu przemocy wśród prawników. W starciu z paranoją postawiono zatem na czysty cynizm, a zwykłą farsę przezwyciężono banalnym podstępem. I jakkolwiek daleko temu do doskonale zaplanowanych prawniczych wybiegów, w jakich opracowywaniu twórcy "The Good Fight" nie mają sobie równych, oglądało się to znakomicie. Przyjmując jednocześnie do wiadomości dość smutną konstatację, że tak właśnie wygląda nasza rzeczywistość.
No ale przynajmniej na nudę nie możemy narzekać, bo zdrowo szurnięty scenariusz finałowego odcinka jej po prostu nie przewidział. Pomiędzy morderczo-konspiracyjnym wątkiem Diane a posiedzeniem komitetu idiotów mieliśmy wszak jeszcze rodzącą Luccę (Cush Jumbo). Od niej zresztą się zaczęło, gdy spokój sali sądowej brutalnie zakłóciło mające własne plany dziecko. Pomijając oczywisty skandal z nietrzymaniem się wcześniej ustalonych terminów, zostaliśmy wówczas wrzuceni na kręcącą się w szybkim tempie karuzelę, która nie zwalniała już niemal do samego końca, oferując nam zwroty akcji, sporo napięcia i humoru oraz całą tonę absurdów.
Było też trochę obaw, bo gdy niewinna weryfikacja Kurta (Gary Cole) przez funkcjonariuszki FBI zamieniała się stopniowo w coraz ciaśniej zaciskający się wokół Diane krąg oskarżeń, możliwe stawały się najczarniejsze scenariusze. Do tego stopnia, że jakoś bardzo nie zdziwiłby mnie tu nawet widok Donalda Trumpa osobiście triumfującego nad pokonaną bohaterką. Obeszło się jednak bez tego, choć już paranoiczne (i jakie niegrzeczne!) rozmowy między podsłuchiwanymi mężem i żoną były, podobnie jak tutejszy odpowiednik Głębokiego Gardła i Stormy Daniels w jednym. A po drodze zostali jeszcze zaangażowani Demokraci, żeby nieco odciążyć obrywających błotem ze wszystkich stron Republikanów. Przy tym wszystkim zakończenie sprawy rzuceniem FOX-owi fake newsa wydaje się naprawdę logiczne.
Amerykańskie bagienko polityczne mieszało się tu zatem ze wszystkim, co tylko przyszło twórcom do głowy, włączając w to choćby obśmianie NRA (Narodowe Stowarzyszenie Strzeleckie Ameryki) i swobodnego dostępu do broni. Karykaturalny charakter odcinka podkreślały jeszcze wstawki ze szpitala, gdzie Lucca rodząca przy chórze wulgaryzmów (tylko tym wątkiem twórcy powetowali sobie brak fu*ków za wszystkie czasy) idealnie dopasowała się do ogólnego szaleństwa. Szkoda tylko, że większej roli nie odegrała tu Judith Light jako jej matka, choć scena kłótni z Francescą (Andrea Martin) to i tak czyste złoto.
Gdzieś w tym całym wielowątkowym cyrku znalazło się jednak również trochę miejsca na chwile wyciszenia skupiające się na bardziej intymnych emocjach bohaterów. Skromne sceny z Diane i Kurtem zaczynającymi wszystko od nowa czy Luccą uświadamiającą sobie, że są ludzie, do których chce wracać do domu (i wcale nie jest to Colin), wydają się malutkie przy ogromie otaczającego je chaosu, przez co tym większe jest ich znaczenie. Świat może wariować, ale to nie znaczy, że nie ma w nim miejsca na normalność i zupełnie zwykłe sprawy. Tymi jak najbardziej można się cieszyć, ba, w takich okolicznościach są wręcz niezbędne, by nie dać się porwać ogólnej zawierusze.
Bo koniec końców uratować nas może tylko zdrowy rozsądek, choć tym razem trzeba będzie o niego zawalczyć ostrzejszymi metodami niż zwykle. Taki przynajmniej można wysnuć wniosek z jeszcze jednej cudownie kojącej sceny z finału, w której Adrian, Diane i Liz (Audra McDonald) dyskutują o prawie, sprawiedliwości i sumieniu. Pada tam kilka gorzkich słów i jedno znacząco długie milczenie, ale ostateczna konkluzja wydaje się właściwym rozwiązaniem na dzisiejsze czasy. Cóż nam bowiem po trzymaniu się prawa, skoro to upoważnia do podejmowania nieludzkich decyzji? Za takim podejściem kryje się oczywiście potencjalne niebezpieczeństwo, ale z pewnością lepsze takie działanie, niż ucieczka w fantazję. Nawet jeśli oznacza ono, że więcej już nie zobaczymy rozrywkowej pary w maskach Trumpa z budynku naprzeciwko kancelarii (no chyba, że naprawdę istnieli, czego w sumie nie da się wykluczyć).
Zanurzając się po uszy w szaleństwie, "The Good Fight" dało więc zarazem promyk nadziei na to, że można się z niego otrząsnąć inaczej, niż popadając w odrętwienie. Co to oznacza dla kolejnego sezonu (dostał już zamówienie), czy zobaczymy kontynuację wątku "siuśtaśmy" i czy rzeczywiście zaczął się sezon polowań na reporterów, dopiero zobaczymy. Nie mam jednak wątpliwości, że cokolwiek wymyślą twórcy, czeka nas mnóstwo atrakcji, bo na jednej zapowiadanej przez Trumpa burzy z pewnością się nie skończy. Takie mamy czasy.
Cały 2. sezon serialu "The Good Fight" ("Sprawa idealna") można oglądać w HBO GO.