Tymczasem w innym miejscu. "Westworld" – recenzja 6. odcinka 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
28 maja 2018, 21:14
"Westworld" (Fot. HBO)
W tym tygodniu "Westworld" nie skupił się na jednym wątku, lecz starał się równocześnie żonglować kilkoma. Z przyzwoitym skutkiem, choć raczej bez fajerwerków. Uwaga na spoilery.
W tym tygodniu "Westworld" nie skupił się na jednym wątku, lecz starał się równocześnie żonglować kilkoma. Z przyzwoitym skutkiem, choć raczej bez fajerwerków. Uwaga na spoilery.
Gdy w poprzednim odcinku odwiedziliśmy po raz pierwszy Shogun World, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że choć wszystko tam pięknie wyglądało i zostało sprytnie pomyślane od strony fabularnej, było jednak tylko sympatycznym wypełniaczem w środku sezonu. I rzeczywiście, bo po zamknięciu kilku spraw w japońskim parku "Westworld" wrócił do rzeczywistości, w której rządzą tajemnice i niedopowiedzenia. Nie był to może powrót szczególnie bolesny, ale skłamałbym, pisząc, że ani razu nie zatęskniłem za prostotą historii o samurajach.
Szczególnie w chwilach, gdy przeskakiwaliśmy z wątku do wątku, dokładając kolejne drobne cegiełki do większej historii, mając jednak pełną świadomość, że ta ciągle jest przed nami ukrywana. W tym zresztą tkwi największy problem takich odcinków jak ten. Wciąż jest w nich jeszcze trochę za wcześnie, by odkryć więcej kart, ale zarazem staną się pewnie bardzo istotne, gdy spojrzymy na nie w kontekście całego sezonu. Na razie jednak można się go tylko domyślać, dlatego "Phase Space" trudno oceniać inaczej, niż jako zbiór lepszych i gorszych momentów.
Na ich niekorzyść świadczy przede wszystkim to, że w przeciwieństwie choćby do bardzo ładnie poskładanego w całość "The Riddle of the Sphinx", tutaj poszczególne wątki w żaden sposób się nie łączyły. Historie Maeve, Dolores, Bernarda i Williama toczyły się równolegle (pewnie też równocześnie), nie mając na siebie nawzajem wpływu, co odbiło się na charakterze całego odcinka. A raczej jego braku, bo choć zobaczyliśmy kilka ważnych momentów, pomiędzy nimi mogłoby się znaleźć hasło w stylu: "Tymczasem w innym miejscu". A tak skonstruowaną historię można wprawdzie z zainteresowaniem śledzić, ale naprawdę trudno się w nią jakkolwiek zaangażować.
Tym bardziej gdy twórcy zamiast skupić się na mocnych punktach jednej narracji, rozbijali je na mniejsze fragmenty. Tak jak w wątku Maeve (Thandie Newton), który rozpoczęliśmy jeszcze w Shogun World, a kończyliśmy podczas ataku Indian na gospodarstwo. Na takim rozbiciu ucierpiały obydwie historie, bo ani pożegnanie z Akane (Rinko Kikuchi) i Musashim (Hiroyuki Sanada), ani odkrycie, że córka bohaterki ma już nową matkę, nie wywarły na nas takiego wpływu, jaki powinny. Mówimy wszak o potencjalnie bardzo emocjonalnych scenach, których znaczenie się rozmyło, ponieważ pierwszą umieszczono w kiepskim momencie, a drugą w banalny sposób przerwano.
Nie znaczy to bynajmniej, że wypadły fatalnie. Shogun World znów prezentował się olśniewająco (absolutnie się nie dziwię parze bohaterów, że woleli zostać w otoczeniu bambusowych lasów, jeziora i gór, zamiast brnąć w tonie piachu), samurajski pojedynek też zrobił swoje, zapewniając nam trochę bardziej urozmaiconej akcji. Znaczenia dla fabuły nie miało to jednak żadnego, poza wyrobieniem 300% normy w ekranowej brutalności. Do tego dostaliśmy jeszcze powtórkę z oczywistości, dowiadując się, że każdy ma prawo decydować o swoim losie, a Akane jako lustrzane odbicie Maeve zawsze postawi swoją córkę (czy w tym przypadku pozostałe po Sakurze serce) ponad wszystkim innym. Całość wyglądała zatem na epilog, który znacznie lepiej pasowałby do odcinka sprzed tygodnia.
Bez niego mielibyśmy również więcej czasu, by zająć się teoretycznie kulminacyjnym momentem w wątku Maeve, czyli spotkaniem bohaterki z córką. Cios, jaki otrzymała, dowiadując się, że rację miał Lee (Simon Quarterman), twierdząc, że to wszystko tylko scenariusze, nie zdążył jednak wybrzmieć, przerwany doskonale znanym bohaterce najazdem Indian. Ci zapewne odgrywają tu ważną rolę, ale znów wracamy do punktu, o którym wspominałem wcześniej, czyli niewiedzy. Ponieważ nie mamy pojęcia, czemu dokładnie służą członkowie Ludu Ducha, ich atak tylko irytuje, wstrzymując ciekawie zapowiadający się fabularny zwrot, żebyśmy mogli pooglądać jak ludzie jeżdżą na koniach i strzelają. Hurra.
Nieważne zatem, czy zakończenie przychodziło za późno, czy w ogóle go brakowało, efekt był ten sam – niezła historia, której czegoś zabrakło, by stać się bardzo dobrą. W pozostałych częściach "Phase Space" działo się podobnie, choć tam dominowało wrażenie kolejnego przystanku na drodze do wielkiej kulminacji. Takiej, jaka szykuje się nam w Mesie, do której zmierzają Dolores (Evan Rachel Wood) i "naprawiony" Teddy (James Marsden), który z najmilszego rewolwerowca w "Westworld" stał się najokrutniejszym. Nie wróży to dobrze przysłanej przez Delos kawalerii, nam za to zapowiada sporych rozmiarów konfrontację w kolejnym odcinku. I tylko biednego, zdezorientowanego Teddy'ego szkoda.
Mniej efektownie, ale znacznie ciekawiej było z kolei w przypadku Williama (Ed Harris) i Grace (Katja Herbers), bo oto dostaliśmy chyba pierwszą w całym serialu sensowną i mającą głębsze znaczenie relację międzyludzką. Po odrzuceniu możliwości, że jego córka jest hostem (czyżby jakiś mały przytyk w kierunku zbyt daleko idących teorii fanowskich?), bohater miał bowiem okazję skonfrontować się wreszcie z prawdą na swój temat, co od razu uczyniło go ciekawszą postacią. Jakie to proste – wcale nie potrzeba scenariuszowych cudów, twistów, tajemnic i nie wiadomo czego jeszcze – wystarczy dwójka świetnych aktorów, jedna dobrze napisana rozmowa przy ognisku i wszystko staje się ciekawsze.
Zdecydowanie liczę więc na więcej tych dwojga w przyszłości, bo szczerze mówiąc, nawet największe rewelacje z odcinka nie zrobiły na mnie lepszego wrażenia od nich. A mieliśmy je w sumie dwie, w każdym przypadku z udziałem Bernarda (Jeffrey Wright). Pierwsza rozgrywała się w bliżej nieokreślonym czasie i zawierała rozmowę bohatera z Dolores (tę z premierowego odcinka), w której odwrócono ich role z 1. sezonu. Zwróćcie uwagę na podobieństwo tej sceny do rozmów, jakie z mechanicznym Jamesem Delosem przeprowadzał niedawno młody William. Jest mowa o wierności, co może sugerować, że bohaterka próbuje tu "przebudzić" zamkniętą w hoście świadomość prawdziwego Arnolda. Ale kiedy ma to miejsce i czemu ma służyć?
Na razie można zgadywać, tak samo jak w kwestii Roberta Forda (Anthony Hopkins), który zaliczył triumfalny powrót do "Westworld" w formie… no, nie do końca wiadomo jakiej. Całkiem prawdopodobna wydaje się wersja, w której przed śmiercią dyrektor stworzył moduł sterujący ze swoją własną świadomością, po czym kazał Bernardowi go zabrać i umieścić w Kolebce – czymś na wzór serwera (czy jak wolicie umysłu zbiorowego) przechowującego dane wszystkich hostów w parku. Stałby się tym samym częścią kodu, żyjąc w nim wiecznie i ciągle mając wpływ na wszystko dookoła, co tłumaczyłoby choćby sposób, w jaki porozumiewa się z Williamem.
Układa się to wszystko w całkiem zgrabną całość, choć pamiętajmy, że przed nami jeszcze cztery odcinki w tym sezonie, więc na wyciąganie wniosków może być za wcześnie. Zwłaszcza po takich odcinkach jak ten, gdzie dostaliśmy zaledwie strzępy informacji. Okruchy, którymi twórcy wabią nas, byśmy zaglądali coraz głębiej, obiecując, że rozwiązania są już blisko, coraz bliżej. Ja mam jednak nadzieję przede wszystkim na to, że szybko przypomną sobie, jak powinna działać naprawdę dobra telewizja. Spójna i angażująca opowieść zawsze musi być na pierwszym miejscu proszę państwa. Bez niej nawet niezwykle misternie skonstruowana fabuła i szokujące twisty na niewiele się zdadzą.
Nowe odcinki "Westworld" możecie oglądać w poniedziałki w HBO i HBO GO.