Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
20 maja 2018, 22:01
"Patrick Melrose" (Fot. Showtime)
Najlepszy do tej pory odcinek 2. sezonu "Westworld", szalona premiera "Patricka Melrose'a", świetne finały "Barry'ego" i "Doliny Krzemowej" – a po drugiej stronie fatalne "Trzynaście powodów". Oto hity i kity z tego tygodnia.
Najlepszy do tej pory odcinek 2. sezonu "Westworld", szalona premiera "Patricka Melrose'a", świetne finały "Barry'ego" i "Doliny Krzemowej" – a po drugiej stronie fatalne "Trzynaście powodów". Oto hity i kity z tego tygodnia.
HIT TYGODNIA: "Westworld" intryguje i zaskakuje w najlepszym odcinku sezonu
Kilka wycieczek w dalszą i bliższą przeszłość, sporo niespodzianek po drodze i jeden świetny zwrot akcji na sam koniec – tyle wystarczyło, by wyreżyserowany przez Lisę Joy "The Riddle of the Sphinx" (warto podkreślić, że dla współtwórczyni "Westworld" był to absolutny debiut w tej roli) przebił swoich poprzedników z tego sezonu. I to pod każdym względem.
Choćby sposobu poprowadzenia fabuły, która znów przeskakiwała z wątku do wątku i mieszała liniami czasowymi, by na koniec wszystko ładnie ze sobą spiąć. A nie było to wcale oczywiste, bo na pierwszy rzut oka historia kolejnych wersji mechanicznego Jamesa Delosa (Peter Mullan) nie miała wiele wspólnego z akcją w parku. Obydwie spięto w końcu w bardzo efektownym stylu, zamieniając na chwilę "Westworld" w istny horror, ale na tym wcale nie stanęło. Opowieść o poszukiwaniu sposobu na życie wieczne okazała się bowiem kluczem do zrozumienia przemiany Williama (Jimmi Simpson) w Mężczyznę w Czerni (Ed Harris), przedstawiając nam bohatera, który przez lata coraz bardziej tracił poczucie człowieczeństwa.
Dokąd teraz podąży jego historia, trudno przewidzieć, ale na ciąg dalszy czekamy z tym większą niecierpliwością po cliffhangerze, z jakim nas tu zostawiono. Ujawnienie tożsamości Grace (Katja Herbers) jako córki Williama otwiera przed twórcami szereg nowych możliwości i tylko czekać, co z nimi zrobią. Jeśli poradzą sobie w takim stylu jak w tym odcinku, to o jakość nie musimy się martwić. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Pobudzające procenty w "Dolinie Krzemowej"
W większości komedii, które przyzwyczaiły nas do szczęśliwych zakończeń, zaskoczeniem w finale serii byłoby to, że bohaterom jednak się nie udało. Tymczasem "Dolina Krzemowa" z reguły proponuje tyle dopadających ekipę Pied Piper katastrof, że właśnie sensowne wyjście z problemów, które zapowiadało porozumienie Laurie z Chińczykami, mogło zadziwić.
Jak jednak słusznie zauważył w recenzji odcinka "Fifty-One Percent" Michał, zwrot akcji nie wynikał tym razem z kaprysu scenarzystów, lecz miał mocną podbudowę w długiej pracy całego zespołu. Po raz pierwszy można było uwierzyć, że ta ekipa nauczyła się już na tyle dużo, że da radę wykiwać doświadczonych graczy. Oglądało się to natomiast z dużą przyjemnością – i mimo wszystko lekką niepewnością, czy w ostatniej chwili Richard i spółka nie zniszczą spektakularnie swoich osiągnięć, co przecież już się zdarzało. Śledzenie rosnących słupków na wykresach rzadko bywa aż tak fascynujące.
"Fifty-One Percent" sprawdzałoby się też jako zwykły odcinek, bo mamy tu dobrą intrygę i parę ciekawych dodatkowych zalet, na przykład rodzący się sojusz Gilfoyle'a z Monicą. Zasługuje jednak na docenienie także jako przemyślany finał serii. Serii niekoniecznie równej, ale ogólnie, zwłaszcza na tle nudnawej poprzedniej, wypadającej naprawę dobrze. Takie zarysowanie przyszłości, ogromny skok w świat wielkich firm oraz zapowiedź, że w następnym sezonie zobaczymy, co dzieje się, kiedy upragniony przełom przychodzi i trzeba jakoś funkcjonować, to wystarczające powody, by niecierpliwie czekać na kolejne odcinki. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: Wszystkie możliwe emocje w finale 1. sezonu "Barry'ego"
Twórcy "Barry'ego" przez cały sezon potrafili skutecznie łączyć komediową jazdę bez trzymanki ze znacznie bardziej dramatyczną historią, ale dopiero w finale pokazali z całą mocą, na co ich stać. Zamykając cudownie absurdalny wątek czeczeńskich i boliwijskich gangsterów, dali nam i swojemu bohaterowi nadzieję na happy end, pomimo wszystkich jego grzechów. Potem jednak odebrali ją w sposób równie brutalny, co łamiący serce, spychając Barry'ego w bardzo mroczną dziurę.
Bo trudno inaczej określić miejsce, w jakim znalazł się bohater po oddaniu dwóch strzałów, które w nocnej ciszy zabrzmiały jak okrutny wyrok. Odcięcie się grubą kreską od przeszłości to nie taka prosta sprawa, zwłaszcza gdy w twoim bliski otoczeniu znajduje się dobrze kojarząca fakty policjantka, ale czy ktoś spodziewał się, że twórcy zostawią nas z aż tak gorzką konkluzją?
Chyba nie, podobnie jak nie dało się przewidzieć, że w krótkim czasie tak mocno przywiążemy się do szeregu przerysowanych postaci. Finałowe sceny z Barrym i Janice (Paula Newsome) to istny wulkan emocji, tym bardziej poruszających, że doskonale wiedzieliśmy, jak się to musi skończyć. Nasz bohater może sobie wmawiać, że jest dobrym człowiekiem i pewnie pod jakimś względem ma rację, ale nie zmienia to faktu, że jednocześnie jest mordercą. A tego nie da się tak po prostu zapomnieć.
Rzeczywistość wkroczyła więc do absurdalnego świata "Barry'ego" z przytupem, pogłębiając jeszcze ambiwalentny stosunek do tytułowej postaci. Naszego nowego ulubionego antybohatera, którego dalszych losów już wprost nie możemy się doczekać. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Elizabeth z "The Americans" podejmuje ważną decyzję
Do końca "The Americans" zostały dokładnie dwa odcinki, Stan za chwilę pewnie znajdzie ostateczne potwierdzenie swoich domysłów, a tymczasem twórcy postanowili zagrać nam wszystkim na nosie. Spodziewaliśmy się w finałowym sezonie wielkiej wojny państwa Jenningsów, spodziewaliśmy się czyjejś śmierci, ale raczej nie spodziewaliśmy się jednego: że koniec końców oboje główni bohaterowie znajdą się po naszej stronie barykady, wspierając zmiany w ZSRR, pomimo sprzeciwu w KGB.
W przypadku Elizabeth to naprawdę poważna zmiana, bo odkąd ją znaliśmy, ta kobieta nie kwestionowała rozkazów, nie zadawała pytań i zdradzała niechęć do wszystkiego co amerykańskie. Była idealną maszyną do wykonywania poleceń, w przeciwieństwie do wiecznie sprawiającego jakieś problemy Philipa. I to się właśnie skończyło. Zobaczyliśmy ludzką stronę Elizabeth, która nie ograniczyła się do momentu eutanazji Eriki i rozterek nad jej obrazem. Bezlitosna, nigdy niczego nie kwestionująca agentka po raz pierwszy poprosiła Claudię o wyjaśnienie i odmówiła wykonania zadania, kiedy nie spodobała jej się odpowiedź. Czegoś takiego jeszcze nie było – bo do tego, że Keri Russell genialnie gra wszelkie emocjonalne niuanse, już się przyzwyczailiśmy.
Na dwa tygodnie przed finałem mamy więc sytuację, której się nie spodziewaliśmy: oboje agenci przeszli transformację. Oboje są bardziej ludzcy niż kiedykolwiek, a jednocześnie świat, w którym funkcjonowali przez lata, za chwilę runie. Nie da się nie kibicować im po cichu i liczyć na to, że może jednak im się upiecze, jednocześnie obserwując, jak zaciska się pętla na ich szyi. Tytuł przedostatniego odcinka – "Jennings, Elizabeth" – wydaje się mocną sugestią, że Stan za chwilę znajdzie nazwisko swojej sąsiadki w przeglądanych rejestrach i tym samym ostatecznie potwierdzi swoje przeczucia. Auć! [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Patrick Melrose", czyli Benedict Cumberbatch Show
W kilka chwil ze śmiechu do obrzydzenia i z politowania do autentycznego współczucia. I tak w kółko przez godzinę, jak na jakiejś szalonej karuzeli, która ani na moment nie przestaje się kręcić. Premierowy odcinek "Patricka Melrose'a" rzucał nami ze skrajności w skrajność z taką łatwością, jakby opowiadał lekką i przyjemną historyjkę, a nie tworzył obraz dramatycznych zmagań z uzależnieniem i traumą z przeszłości. Co więcej, był w tym niesamowicie przekonujący.
Największa w tym zasługa Benedicta Cumberbatcha, który wcielając się w tytułowego bohatera ekranizacji powieści Edwarda St Aubyna, stworzył być może swoją największą kreację w karierze. Uzależnionego od heroiny i wszelkich innych środków brytyjskiego arystokraty, którego życie naznaczyło koszmarne dzieciństwo, jakie zafundował mu ojciec (w tej roli Hugo Weaving) – w chwili, gdy poznajmy Patricka, już martwy. Co bynajmniej nie oznacza, że jego synowi zrobiło się z tego powodu lżej. Wręcz przeciwnie, wspomnienia zaatakowały go ze zdwojoną siłą, zabierając nas i bohatera na jedyną w swoim rodzaju podróż.
Od całego w marmurach hotelu, poprzez pewną wyjątkowo radosną stypę, aż do najbardziej szemranych dzielnic Nowego Jorku – godzina upłynęła, nie wiedzieć kiedy, w szalonym tempie pokazując kolejne odsłony narkotycznych odlotów, na zmianę bawiąc i przerażając. Czasem nawet jednocześnie. Na tym się jednak nie skończyło, bo spod szeregu scen, w których Cumberbatch wyczyniał cuda, zaczęło w końcu wyglądać prawdziwe oblicze jego bohatera. Człowieka na skraju kompletnego załamania, gotowego szarpnąć się na własne życie z powodu dziecięcych urazów, które zamieniły się w dorosłe problemy.
Nie jest więc "Patrick Melrose" tylko niesamowicie efektowną historią upadku, lecz opowieścią, w której naprawdę łatwo współczuć i kibicować bohaterowi. Czym to się skończy, dopiero zobaczymy, ale nie mam wątpliwości, że oglądanie Cumberbatcha w tym wcieleniu będzie ogromną przyjemnością bez względu na efekt końcowy. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Terror", czyli moralitet najwyższej próby
W słabym serialu odcinek taki jak "The C, the C, the Open C" nie miałby szans powodzenia. To jedna z tych telewizyjnych godzin, kiedy wszystko leży w dialogach i monologach oraz w kunszcie aktorskim. Są wprawdzie po drodze jakieś sceny akcji, mamy przerywniki dysput w postaci przeskoków do rodzin marynarzy i tego, co dzieje się w społeczności Eskimosów, a gdzieś czai się potwór. Ale cały ciężar odcinka spoczywa na tym, że ludzie próbują w ekstremalnej sytuacji przekazać innym swoje poglądy i uczucia.
Sytuacja moralna jest klarowna, w zasadzie przewidywalna – ale ogląda się to wszystko i tak w napięciu. Kontrast między dwoma obozami, Croziera i Hickeya, nie zostaje załagodzony, lecz jeszcze wyostrzony monologach w przywódców. Kapitan nie porzuci nikogo żywego na pastwę losu, a myśl o kanibalizmie jest dla niego wstrętna. Dla okrutnego buntownika, który już niejednej zbrodni dokonał, potraktowanie współtowarzyszy jako mięsa to po prostu kolejny krok do przetrwania za wszelką cenę. Towarzyszący tym dwóm silnym figurom marynarze też dostają szansę wypowiedzenia swojej niezłomności lub słabości (niesamowita jest scena, w której Hodgson próbuje się wytłumaczyć przed Goodsirem).
Te wyimki z walki o człowieczeństwo kosztem przeżycia nie są na szczęście pozbawione emocji. To nie sztywne kazania czy próby unieważnienia tabu, ale rozważania prowadzone w kontekście konkretnych ludzi, których zdążyliśmy poznać. Do tego dochodzą liczne wzruszające pożegnania. Ledwo zdążyliśmy polubić Fitzjamesa, musimy się z nim rozstać. Dopiero co zrozumieliśmy siłę uczuć łączących młodego Henry'ego ze statecznym Bridgensem, już towarzyszymy temu drugiemu w żałobie. A Mr. Blanky odchodzi na pewną zgubę i jego pożegnanie z Crozierem na długo zostaje w pamięci.
Kameralny (wbrew wielkim przestrzeniom i licznej obsadzie), poruszający dramat indywidualnych ludzi w sytuacji, której tylko niektórzy potrafią sprostać. To stanowi o sile "Terroru". Serial potrafi wykorzystać przygodową konwencję, by powiedzieć o rzeczach, o których mało kto ma odwagę mówić. W ponurym oczekiwaniu na finał zdecydowanie warto docenić ten swoisty moralitet z mijającego tygodnia. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: Piracki ślub i twist nie z tej ziemi, czyli finał "New Girl"
Ślub, emocje, wzruszenia, pożegnania, kilka ostatnich razów i parę pierwszych, a do tego ważne wyznania i mnóstwo humoru, z jakiego doskonale znamy "New Girl". Podwójny finał krótkiego 7. sezonu serialu miał całe mnóstwo atrakcji, a jakby komuś jeszcze było mało, na koniec wyskoczył z twistem, którego długo nie zapomnimy.
Zanim jednak do niego doszło, mieliśmy ślub pewnej przeklętej pary, a na nim zarówno mnóstwo gości, jak i drugie tyle absurdalnych sytuacji. Ostatecznie skończyło się na sakramentalnym "tak" wypowiedzianym w szpitalnym korytarzu przez pannę młodą w pirackiej opasce na oku. I było to tak urocze i emocjonalne, że nawet narodziny Dana Billa Bishopa zniknęły gdzieś w tle.
Byłby to całkiem niezły koniec, gdyby twórcy nie przypomnieli, że choć związek Jess i Nicka jest ważny, są rzeczy ważniejsze. W końcu "New Girl" to zwykła, prosta historia o grupie przyjaciół, których kiedyś połączyło wspólne mieszkanie. Nie mogła się więc ona skończyć w innym miejscu, niż właśnie tam – pod numerem 4D, gdzie kilka lat temu wprowadziła się dziewczyna imieniem Jess. Dziś ona i wszyscy pozostali są już w zupełnie innych miejscach w swoim życiu, ale jak ważnym jego elementem był czas spędzony w lofcie, nie trzeba nikomu tłumaczyć.
Dlatego pożegnanie, choć na koniec dzięki największemu dowcipowi Winstona okazało się zupełnie niepotrzebne, było nie tylko emocjonalne, ale też naturalne. Zostało tylko zobaczyć niezbędne wyznanie Nicka, powspominać znad masy starych gratów, usłyszeć śpiewającą Jess i po raz ostatni zagrać w "True American", po czym można było się rozejść. Na pewno jeszcze zatęsknimy, ale teraz nie potrafimy sobie wyobrazić lepszego zakończenia. [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: "Trzynaście powodów" zalicza upadek w 2. sezonie
Rok temu hit, teraz zdecydowanie kit – "Trzynaście powodów" powróciło, choć nie było żadnego powodu, aby to kontynuować. I to widać zwłaszcza w pierwszej połowie 2. sezonie, kiedy to oglądamy kolejne godzinne odcinki z procesem sądowym w roli głównej, które niewiele wnoszą do fabuły, uzupełniając luki w mało satysfakcjonujący sposób. A kiedy już zaczyna się coś dziać, trudno nie łapać się za głowę, widząc, jak absurd goni absurd.
Twórcy wyraźnie przedobrzyli, próbując upchnąć w tym sezonie wszystkie problemy tego świata, od molestowania seksualnego, poprzez samotność, choroby psychiczne, brak więzi z rodzicami, narkotyki etc., aż po przemoc w szkole z bronią w roli głównej. Efekt jest taki, że dochodzi do absurdalnego spiętrzenia problemów, przez co trudno traktować cokolwiek serio. Zwłaszcza że młodzi aktorzy, walczący z kiepskimi dialogami, nie są w stanie tych bzdur uwiarygodnić.
Najgorsze przychodzi w finale – od koszmarnej, niepotrzebnej sceny przemocy w toalecie zaczyna się ekspresowe przeskakiwanie kolejnych rekinów, prowadzące do wyjątkowo absurdalnej ostatniej sceny, budującej grunt pod kolejny sezon, prawdopodobnie jeszcze głupszy od tego. "Trzynaście powodów" oficjalnie zamieniło się w młodzieżową operę mydlaną, wykorzystującą trudne problemy młodzieży do bezmyślnego szokowania i nieudolnie usprawiedliwiającą to ostrzeżeniami, którymi widzowie są atakowani w każdym odcinku. Z dobrą telewizją nie ma to już nic wspólnego. [Marta Wawrzyn]