Porywająca droga na samo dno. "Patrick Melrose" – recenzja premiery nowego miniserialu
Mateusz Piesowicz
14 maja 2018, 20:02
"Patrick Melrose" (Fot. Showtime)
Arystokrata, narkoman, alkoholik, Brytyjczyk. Oto Patrick Melrose, postać równie tragiczna, co brawurowo zagrana przez niesamowitego Benedicta Cumberbatcha. Spoilery!
Arystokrata, narkoman, alkoholik, Brytyjczyk. Oto Patrick Melrose, postać równie tragiczna, co brawurowo zagrana przez niesamowitego Benedicta Cumberbatcha. Spoilery!
Wspólna produkcja telewizji Showtime i Sky Atlantic na pierwszy rzut oka nie wydaje się niczym szczególnie oryginalnym. Ot, jeszcze jedna historia o uzależnieniu, jakich na małym i dużym ekranie widzieliśmy mnóstwo w różnych wersjach – zarówno całkiem poważnych, jak i nieco mniej. Prawda jest jednak bardziej skomplikowana, podobnie jak tytułowy bohater, brytyjski arystokrata i alter ego Edwarda St Aubyna, autora cyklu powieściowego, na podstawie którego powstał 5-odcinkowy miniserial "Patrick Melrose".
Tytułowego bohatera (w tej roli genialny Benedict Cumberbatch) poznajemy w 1982 roku przy smutnej okazji, jaką bez wątpienia jest wiadomość o śmierci ojca. Tak się przynajmniej wydaje, ale wystarczy chwila, byśmy się przekonali, że tutaj typowo jednak nie będzie. Po trosze to zasługa strzykawki, która przed momentem opuściła żyłę naszego bohatera, ale w większym stopniu coraz szerszego uśmiechu, jaki wykwita na jego twarzy, gdy dociera do niego przykra informacja. A raczej "przykra", bo stosunki młodszego z Melrose'ów z rodzicem były dalekie od normalnych.
Skąd dokładnie wziął się ten uraz, dopiero się dowiemy. Póki co musi nam wystarczyć fakt, że David Melrose był aż tak koszmarnym rodzicem, że samo jego wspomnienie wystarcza, by dorosły Patrick z przerażeniem krył się pod łóżkiem. Dodajmy tylko, że nie dzieje się tak za każdym razem. By doprowadzić się do tego stanu, nasz bohater potrzebował solidnej mieszanki środków odurzających, którymi wcześniej z upodobaniem karmił swój organizm przez całą nowojorską dobę, spędzoną po części w towarzystwie ojcowych prochów. Ach, te brytyjskie wyższe sfery i ich dziwactwa!
Oglądając premierowy odcinek produkcji napisanej przez Davida Nichollsa ("Z dala od zgiełku") i wyreżyserowanej przez Edwarda Bergera ("Deutschland 83"), można mieć wrażenie, że oto trafiliśmy na jakąś zwariowaną imprezę. Taką, w której alkohol leje się strumieniami, wśród gości krążą używki każdego rodzaju, a nasz bohater sypiąc naokoło gotówką, spełnia swoje najdziksze żądze. I choć w pewnym momencie rzeczywiście odwiedziliśmy wyjątkowo radosną stypę, okazała się ona tylko pomyłką – tak samo było ze stanem Patricka, którego napędzana narkotykami podróż z czasem stawała się coraz większym koszmarem.
Oczywiście ciągle był to koszmar z rodzaju tych prezentujących się absolutnie wyśmienicie na ekranie, więc szybkie pogrążanie się będącego na heroinowym głodzie bohatera oglądało się kapitalnie, choć doskonale wiedzieliśmy, dokąd to wszystko zmierza. Kwestią czasu było wszak, aż zamienniki przestaną wystarczać, a w zdesperowanym Patricku pękną kolejne granice. Gdy więc zamieniliśmy amfetaminę wymieszaną z piciem na umór w eleganckiej restauracji na igranie ze śmiercią w podejrzanej dzielnicy, zdecydowanie przestało się robić zabawnie. Co innego komicznie wyglądająca walka z grawitacją, co innego wbijanie sobie w żyłę brudnej igły w obrzydliwej toalecie.
A na tym bynajmniej nie skończyliśmy, bo dopiero potem w grę zaczęły wyraźniej wchodzić okoliczności związane z ojcem i stojący za serią narkotycznych tripów człowiek. Ten zaś okazał się straszliwie sponiewieranym pod względem psychicznym (fizycznym oczywiście też) mężczyzną, szukającym w używkach ucieczki od towarzyszących mu od dziecka traum. Skuteczne uchwycenie jego samotności i wewnętrznego cierpienia to wcale nie taka łatwa sprawa, zwłaszcza przy wszelkiego rodzaju ekranowych fajerwerkach, jakich się tu nam nie szczędzi. Twórcy sprostali jednak wyzwaniu znakomicie, stopniowo odsłaniając prawdziwe oblicze swojego bohatera – jakże odległe od nieznającego umiaru brytyjskiego imprezowicza.
Gdy więc zza kolejnych odlotów wyglądały urywki wspomnień, a nieokiełznana zabawa zamieniała się w szał prowadzący do pragnienia śmierci, mogliśmy ujrzeć, kim naprawdę jest Patrick. Zobaczyliśmy wówczas bezbronnego chłopca pozostawionego samemu sobie przez ludzi, którzy najprawdopodobniej nie chcieli ujrzeć tragedii rozgrywającej się za zamkniętymi drzwiami. Chłopca, któremu kiedyś nie udzielono pomocy, i którego dziecięce urazy dojrzały, by stać się dorosłymi problemami. Fakt że nie tracimy go z oczu, przerabiając kolejne upadki Paricka, jest kluczowy nie tylko w zrozumieniu ich przyczyn, ale przede wszystkim w przyjęciu odpowiedniej perspektywy i kibicowaniu bohaterowi w jego nierównej walce z samym sobą.
Bo "Patrick Melrose" ma być nie tyle historią upadku uzależnionego faceta, co kroniką jego zmagań z przeszłymi i teraźniejszymi demonami. Zmagań, których początek mieliśmy zobaczyć już teraz i wiadomo, jak się skończyło. Gdy jednak w ostatniej scenie bohater łamiącym się głosem oznajmia, że naprawdę chce odzyskać kontrolę nad własnym życiem, trudno nie wierzyć w jego szczere intencje. Twórcy zabrali nas w godzinną jazdę bez trzymanki niemal w stylu Huntera S. Thompsona nie dla kilku przyjemnych chwil i soczyście czarnego humoru, lecz po to, żebyśmy na koniec ujrzeli otchłań rozpaczy Patricka.
I jakimś sposobem to zadziałało, pomimo narzuconego nam tempa, w czym główna zasługa Benedicta Cumberbatcha. Człowieka, od którego właściwie powinno się zacząć, bo "Patrick Melrose" to on i cała reszta, co zresztą widać na ekranie. Cumberbatch króluje na nim niepodzielnie, grając prawdopodobnie rolę życia, w równym stopniu pełną energii, co autentycznych emocji. Niekiedy szarżuje, o co w tym odcinku wyjątkowo łatwo, ale nigdy nie przekracza granicy śmieszności, doskonale oddając zarówno uzewnętrzniającą się destrukcyjną naturę Patricka, jak i jego wewnętrzny ból. Wyczynia cuda jako heroinista na głodzie i podczas jego zaspokajania. Wzbudza jednocześnie śmiech i grozę miotając się w szale po hotelowym pokoju z urną z prochami. Robi pożytek z amerykańskiego akcentu w rozmowach z samym sobą. I jeszcze tysiąc innych rzeczy przy okazji. Jak mu się dziwić, że marzył o zagraniu tej roli już od dawna?
Jego wielowymiarowa kreacja praktycznie zamienia "Patricka Melrose'a" w teatr jednego aktora, ale wyjątkowo nie mam nic przeciwko temu. Nawet gdybyśmy przez następne cztery godziny mieli oglądać tylko dalszy ciąg tego spektaklu, z pewnością byłoby warto. Wątpię jednak, by miało do tego dojść, bo kolejne odcinki (każdy oparty na jednej książce) mają nas rzucać po różnych okresach życia bohatera, można się więc spodziewać, że większą rolę odegrają choćby jego rodzice (Hugo Weaving i Jennifer Jason Leigh). Na nich znakomita obsada się nie kończy, w premierze widzieliśmy jeszcze choćby Allison Williams, Pipa Torrensa i Jessicę Raine – którzy wiele do roboty nie mieli, ale bez wątpienia dodali całości jeszcze większego uroku.
Tego produkcji Showtime i Sky Atlantic odmówić absolutnie nie można, podobnie jak emocji i imponującego stylu, który zamienia nie taką znów oryginalną historię w jedyne w swoim rodzaju przeżycie. Czasami odrealnione, kiedy indziej wręcz niesamowicie wiarygodne, ale ani na moment niepozwalające oderwać wzroku od ekranu. Nie wiem, w jakim kierunku pójdzie ta historia dalej i czy utrzyma równie szalone tempo jak w premierze, ale przyznaję szczerze, że niewiele nowych seriali zrobiło na mnie równie dobre pierwsze wrażenie.
Pierwszy odcinek "Patricka Melrose'a" można już oglądać w HBO GO. Kolejne będą się pojawiać co poniedziałek.