Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
13 maja 2018, 21:02
"The Big Bang Theory" (Fot. CBS)
Za nami rewelacyjny tydzień – wyróżniamy m.in. "Opowieść podręcznej", "Legion", "Barry'ego" i – po dłuższej przerwie – "The Big Bang Theory". Nie zabrakło też kitów, w tym jednego naprawdę rozczarowującego.
Za nami rewelacyjny tydzień – wyróżniamy m.in. "Opowieść podręcznej", "Legion", "Barry'ego" i – po dłuższej przerwie – "The Big Bang Theory". Nie zabrakło też kitów, w tym jednego naprawdę rozczarowującego.
HIT TYGODNIA: Wiele światów Davida Hallera w "Legionie"
Po stracie z zeszłego tygodnia, David wszedł tym razem w okres żałoby. Bardzo specyficznej, bo to, co u normalnych ludzi może przyjmować formę ucieczki od żalu i rozpaczy, u niego stało się dosłowną zmianą swojego życia. A właściwie rozpatrywaniem jego różnych wariantów w odniesieniu do Amy (Katie Aselton).
Były więc takie, w których rodzeństwo nie zostało rozdzielone i takie, w których jej w ogóle nie było. Z Davidem jako szczęśliwym ojcem rodziny i zwariowanym żebrakiem. Otępionym lekami magazynierem i najbogatszym, a zarazem najokrutniejszym człowiekiem na świecie. Ćpunem wyjaśniającym, jak działają alternatywne rzeczywistości na przykładzie frytek i urzędnikiem widzącym śpiewające myszki po zbyt intensywnym wąchaniu kleju. Była też jedna w stu procentach prawdziwa wersja – ta, która doprowadziła do śmierci Amy i rozpaczy Davida.
Tragedia naszego bohatera polega na tym, że to właśnie ona jest jedyną słuszną. Jakkolwiek by się starał i choćby stworzył jeszcze więcej możliwych światów, w żadnym z nich nie znajdzie ukojenia po swojej stracie. Na to receptą jest tylko akceptacja i straszliwie prawdziwy ból, jaki trzeba przeżyć, by do niej dojść. Uciekanie od niego w kolejne fikcje to rozwiązania tymczasowe, które w każdym przypadku okazują się oszukiwaniem samego siebie – nieważne, jakie by miały zakończenia. I David w końcu to zrozumiał, wybierając tę rzeczywistość, w której cierpienie jest oczyszczające.
Nie trzeba nawet wspominać, że forma, jaką przyjął "Legion", by dojść do tych prostych prawd, zachwyca na każdym kroku. Do tego już się przyzwyczailiśmy, a i tak jesteśmy na każdym kroku zaskakiwani – w przypadku tego odcinka wielokrotnie i w różnych wcieleniach Dana Stevensa. Jaka szkoda, że ostatecznie musimy zostać tylko z jednym! [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Kryzys walutowy w "Silicon Valley"
Na tydzień przed finałem sezonu dostaliśmy kolejne trzęsienie ziemi w Pied Piper. Po latach proszenia wielkich inwestorów o pieniądze na projekt Richard postanowił zmienić strategię właśnie wtedy, kiedy udało mu się zapewnić firmie fundusze.
Fakt, że zachowanie Laurie wobec Fiony oraz plany zmuszenia w przyszłości Pied Piper do umieszczania na stronach reklam nie wróżyły dobrze przyszłej współpracy, ale ryzyko, na które skusił się Richard, musi mieć duże konsekwencje dla przyszłości. Firmie znów brakuje stabilizacji, a tym razem nie chodzi już o paru programistów pracujących z domu, a o duży zespół. Wstrząsy zapowiada też chińska umowa Laurie, a w tle wciąż czyha Gavin Belson, który jednak ma ostatnio pecha porównywalnego z tym nękającym Pied Piper.
Kolejne już wielkie zmiany nie są jednak tym, co najmocniej zadziałało w odcinku "Initial Coin Offering". Chodziło bardziej przeprawy związane z szukaniem odpowiedniego rozwiązania. Richard udał się przecież nawet do Russa, by mieć pełen ogląd sytuacji inwestowania w kryptowaluty. Monica też stanęła na rozdrożu i postanowiła odważyć się na samodzielność.
Siła "Silicon Valley" tkwi w negowaniu oczekiwań. W schematycznej historii dostalibyśmy gwarantowany happy end. Przecież Pied Piper miało eksperta od kryptowalut (Gilfoyle) i specjalistę biznesowego (Monica). Wszystko powinno się udać. Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że odwaga bohaterów popłaca, że warto kibicować im na drodze do niezależności. Amerykański sen. Tymczasem wszystko poszło nie tak, a my musimy poczekać jeszcze tydzień, by zobaczyć, jaki rozmiar katastrofy dla Richarda i spółki szykują nam twórcy serialu tym razem. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: Romantyczny ślub Sheldona i Amy
"The Big Bang Theory" nie miało ostatnio dobrej prasy i słusznie, ale nawet jeśli porzuciliście serial jakiś czas temu, zobaczcie finał 11. sezonu ze ślubem Sheldona i Amy. Bo udało się w nim prawie wszystko, a najbardziej to, co było najważniejsze, czyli sama ceremonia, prowadzona przez Marka Hamilla z "Gwiezdnych wojen", i przysięgi państwa młodych. Zwłaszcza przy przysięgach warto zatrzymać się na dłużej, bo były pięknie napisane i idealnie odzwierciedlały specyficzny urok Sheldona i Amy, utwierdzając widzów w przekonaniu, iż ta dwójka naprawdę będzie ze sobą zawsze.
Tam, gdzie postawiono mniej na sitcomowe żarty, a bardziej na emocje, ten odcinek błyszczał, wzruszał i zachwycał. Oglądając państwa młodych, miałam poczucie, że to absolutnie zasłużone "i żyli długo i szczęśliwie" – ostatni etap bardzo długiej drogi, którą ta para przeszła, przede wszystkim w sensie emocjonalnym. Płakał nawet sam Luke Skywalker, tak piękny był to ślub.
Wątki wprowadzone w ramach komediowej odskoczni, na czele z okropną matką Amy, działały już trochę gorzej, ale wciąż: nie ma wielu seriali, które potrafią zgromadzić w jednym pomieszczeniu Kathy Bates, Laurie Metcalf, Marka Hamilla, Wila Wheatona i na dodatek jeszcze Tellera. Na pewno będę miło wspominać ten ślub, nawet jeśli nie wszystko wyszło idealnie. W końcu nie musi być idealnie, prawda, mamo Sheldona? [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Earn odbija się od dna w finale "Atlanty"
Po sezonie pełnym surrealistycznych odlotów, w finałowym odcinku "Atlanta" sprowadziła nas i swoich bohaterów z powrotem na ziemię. Mowa przede wszystkim o Earnie, nad którym od dłuższego czasu wisiała perspektywa utraty pracy – tutaj czekaliśmy wraz z nim na wyrok, który ostatecznie nie zapadł, choć było naprawdę blisko.
A wszystko za sprawą złotego pistoletu, który możecie pamiętać z premiery tego sezonu. Tutaj powrócił, niczym strzelba u Czechowa, żeby wystrzelić w ostatnim akcie i w pewnym sensie to zrobił, choć w sposób, którego nie sposób było przewidzieć. Końcowa akcja na lotnisku była kapitalną kulminacją rozłożonego na cały sezon wątku relacji pomiędzy kuzynami, sprawiając, że na kilka długich sekund czas dosłownie stanął w miejscu, a my mogliśmy tylko przeklinać Earna za jego kolejną, prawdopodobnie ostatnią wpadkę w roli menedżera.
Jak przystało na finał, było więc napięcie, ale na tym typowe rozwiązania się skończyły. Twórcy nie zostawili nas z cliffhangerem, pozwalając Earnowi uratować się w ostatniej chwili i naprawić wiszące na włosku stosunki z Alem. Przypomnieli tym samym, że pod wszystkimi swoimi niezwykłymi sztuczkami ukryli w gruncie rzeczy prostą historię o rodzinnych więziach i dbaniu o siebie nawzajem pomimo szeregu błędów i upadków.
W tle była zaś kolejna odsłona obnażania niesprawiedliwości panujących w show-biznesie reguł, które twórcy "Atlanty" rozumieją jak mało kto. Wiedzą, jak wygląda rzeczywistość i choć niekoniecznie się im podoba, potrafią spojrzeć na nią bardzo trzeźwo. Wyśmiewają jej absurdy, ale tez przyjmują je, mając świadomość, że samodzielna walka z nimi nie ma sensu. Trochę to śmieszne, trochę gorzkie – dokładnie tak samo, jak "Atlanta", która raz jeszcze pokazała, że ma do powiedzenia więcej, niż większość konkurencji razem wzięta. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "The Americans" i Stan na właściwym tropie
Tak jak kiedyś Hank z "Breaking Bad", Stan z "The Americans" już wszystko wie. Nie jest jeszcze na sto procent pewny, nie ma żadnych twardych dowodów, ale ma przeczucie, że jego sąsiedzi nie są tym, za kogo się podają. I oby nie oznaczało to dla niego marnego końca. Odcinek "Harvest" wspaniale budował napięcie, od pierwszej rozmowy Stana z Philipem, poprzez umiejętne ciągnięcie za język Henry'ego, aż po przeszukanie cichaczem domu Jenningsów. Stan zaczyna układać wszystko w jedną całość i zapewne nie spocznie, dopóki nie znajdzie dowodu.
Nie chcę sobie nawet wyobrażać, co będzie dalej – czy twórcy postawią na podobne rozwiązanie co w "Breaking Bad", czy mają zupełnie inny pomysł – ale to będzie bardzo emocjonalna końcówka dla naszego agenta FBI, niezależnie od tego, jak skończy. W końcu łączyło go z Philipem dużo, dużo więcej niż zdawkowe "dzień dobry" rzucane z daleka. Czas zacząć sobie ostrzyć zęby na to, co pokaże w najbliższych odcinkach Noah Emmerich, który zwykle miał mniejsze pole do popisu niż Matthew Rhys i Keri Russell.
Do tego, że ta dwójka jest bez mała genialna, zdążyliśmy się już przyzwyczaić, a jednak brutalna akcja z siekierą, odbywająca się bez słów – za to z grobowymi minami – nie mogła nie robić wrażenia. To koszmarnie zgrany duet, nawet kiedy nie do końca wiemy, czy są w jednej drużynie, czy jednak nie. Do końca zostały trzy odcinki i znów wydaje się, że żywy stąd nie wyjdzie nikt. A już zwłaszcza Paige, która jest zbyt młoda i naiwna, żeby rozumieć, iż rodzice zrobili największą krzywdę, jaką tylko mogli. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Vida", czyli powiew świeżości w znanej historii
Gdy umiera ich matka, Lyn (Melissa Barrera) i Emma (Mishel Prada), siostry meksykańskiego podchodzenia, wracają do rodzinnego domu w East Los Angeles, gdzie będą musiały sobie przypomnieć, skąd pochodzą i stawić czoła różnego rodzaju problemom. Brzmi jak kolejny niezbyt oryginalny serialowy dramat, ale "Vida" od telewizji Starz sprawia, że oklepany schemat ożywa na ekranie.
Jest to w dużej mierze zasługą umieszczenia akcji w specyficznym środowisku. Latynoska mniejszość w Stanach i jej codzienność to bowiem tętniące życiem tło, w którym główne bohaterki czują się zarówno znajomo, jak i w sporej mierze obco – w końcu dawno temu opuściły dom, by podążyć własnymi ścieżkami. Przyjęcie podwójnej perspektywy pozwala serialowi na gładkie wprowadzenie nas w nieznany świat, ale też daje większe możliwości przedstawienia postaci, z których twórczyni (Tanya Saracho) umiejętnie korzysta.
Poznajemy więc obydwie kobiety, ale też innych mieszkańców i ich kłopoty związane choćby z gentryfikacją okolicy. Przede wszystkim pociąga tu jednak energia i tempo, w jakim toczą się wydarzenia. Nie ma miejsca na długie dyskusje i dzielenie włosa na czworo, podobnie jak na skupianie się na kwestiach społeczno-politycznych. Te są gdzieś w tle, ale na pierwszym planie królują całkiem proste emocje, nie brakuje też rozładowującego napięcia humoru.
W jakim kierunku podąży "Vida", dopiero zobaczymy, ale już teraz serial kupił nas swoją prostotą, szczerością i naturalnością, jakiej nie ma wiele teoretycznie znacznie nam bliższych opowieści. Na początek to w zupełności wystarcza. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Terror" i bunt (już nie na pokładzie)
"Terror" sprawdza się najlepiej nie jako horror z paranormalnymi wątkami, lecz jako psychologiczna opowieść o rozpadzie grupy i wewnętrznym załamaniu się jednostek w zdarzeniu z trudnymi do wyobrażenia warunkami. I chociaż odcinek "Terror Camp Clear" przynosi również kolejne sceny grozy związane z tajemniczym stworem, to kolejny raz przekonujemy się, że największymi potworami są ludzie. Wprawdzie dostaliśmy fantastyczne sceny braterstwa między Francisem Crozierem i Jamesem Fitzjamesem, ale szybko okazało się, że nieliczne szlachetne jednostki nie są w stanie przeciwstawić się złej woli tłumu.
W najnowszym odcinku Crozier i jego podwładni próbują sobie poradzić z mordem dokonanym przez – jak wiemy, siedząc bezpiecznie przed ekranami – Hickeya. Jednak chociaż kapitan przeprowadza śledztwo i dowodzi, że winni nie są gościnni Eskimosi, a Hickey, u części załogi zalążek buntu zdążył już rozwinąć się w pełny brak zaufania do dowództwa. "Terror Camp Clear" fantastycznie pokazuje, jak niewiele trzeba, by jeden zdegenerowany człowiek o dużych zdolnościach manipulacji przeciągnął na swoją stronę wiele osób, wykorzystując ich słabości – w tym sekrety Croziera. A dzięki aktorstwu Jareda Harrisa i Adama Nagaitisa scena przemów przed egzekucją to jedna z najlepszych scen w "Terrorze" w ogóle.
W "Terrorze" szykował się bunt, a w tle cały czas rosło też szaleństwo wywołane zatruciem ołowiem i pogłębione przez sytuację bez wyjścia. Nafaszerowany narkotykami Collins, błąkający się po obozie z okropnym chichotem, okazał się chyba nawet bardziej przerażający niż jego trzeźwi, ponurzy towarzysze. Kulminacyjna masakra, w której doszło do bratobójczej walki oraz ataku bestii, to doskonale nakręcony wybuch wszystkich od dawna narastających animozji i lęków. Obóz się podzielił, buntownicy odjechali, we mgle zostały trupy i niewielka grupa żywych, którzy nie widzą szans na ratunek. "Terror Camp Clear" to świetny obraz upadku ideałów, który chłonie się z okrutną fascynacją. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: Powrót Offred w "Opowieści podręcznej"
Uwierzyliście, że June naprawdę wyjdzie na wolność na początku 2. sezonu? No to witajcie ponownie w rzeczywistości. A rzeczywistość jest koszmarna i nawet jeśli nam się wydawało, że szlak przerzutu podręcznych działa bez zarzutu – trochę na tej samej zasadzie, co szlaki przerzutu niewolników, znane choćby z serialu "Underground" – to nie jest takie proste. Gilead ma wszędzie oczy i uszy, a co może spotkać ludzi, którzy pomagają w ucieczkach, zobaczyliśmy na przykładzie nieszczęśnika pomagającego June.
Scena, w której June została o tym boleśnie uświadomiona, to jeden z najlepszych popisów aktorskich Elisabeth Moss w tym sezonie. Wcześniej bohaterka zaliczyła sporo koszmarnych momentów – począwszy od bycia przykutą do łóżka, poprzez upokarzającą kąpiel i pępkowe z piekła rodem – ale były w niej przebłyski buntu. Tu rzuciła porozumiewawczy uśmiech, gdzie indziej pozwoliła sobie na drobną złośliwość albo pełne wyzwania spojrzenie. Płacząc w ramionach okropnej ciotki Lydii, June już nie była sobą. Była jednym wielkim poczuciem winy.
Pod koniec odcinka zobaczyliśmy, jak z powrotem zamienia się w "dobrą dziewczynkę", czyli robota powtarzającego mechanicznie formułki, które zapewniają w tym świecie przetrwanie. "Zesłano nam dobrą pogodę". "Moja wina, moja wina, moja wina". Nic nie czyni Gileadu tak przerażającym, jak nadanie koszmarnym obrzędom religijnego wymiaru. June nie jest sobą, June znów stała się Offred. I trudno w tym momencie mieć nadzieję, że jutro będzie lepiej. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Z ojca na syna – "Trust" zgłębia problemy w rodzinie Gettych
5 milionów dolarów – tyle dzieliło młodego Paula (Harris Dickinson) od wyjścia na wolność w dniu swoich urodzin. Tylko, bo jego dziadek rzeczywiście przygotował górę pieniędzy i był gotów pójść na wynegocjowany przed tygodniem układ. Aż, bo za wszystkim stał oczywiście jakiś okrutny haczyk. Tym razem w postaci ojca porwanego, Johna Paula Getty'ego Jr. (Michael Esper), kolejnej ofiary emocjonalnego chłodu seniora rodu.
Co nie znaczy, że jest on tu bez winy – gigantyczna pożyczka z jego własnego majątku (za to z niskimi odsetkami!) to wprawdzie cios poniżej pasa, ale życia własnego syna wyceniać się nie powinno, czyż nie? Gdzie indziej pewnie tak, ale w tej rodzinie panują nieco inne zasady. Jakie, mogliśmy zobaczyć w serii retrospekcji, pokazujących nam z perspektywy małego Paula i jego kamery, co dokładnie oznacza bycie Gettym.
Szybka podróż przez przeszłość Paula Jr. była krótkim studium upadku – od rodzinnego szczęścia, wielkich marzeń i perspektyw, poprzez ich stopniowe torpedowanie, aż do kompletnego rozkładu i braku pomocy, gdy była najbardziej potrzebna. Obserwując, jak senior rodu z wyrachowaniem odrzucał kolejne pomysły swojego syna, odmawiając mu uznania, na które ten tak ciężko pracował, wiedzieliśmy jednocześnie, że oto pisze się również los kolejnego przedstawiciela przeklętej rodziny.
"Trust" buduje proste analogie, ale robi to skutecznie. Przedstawiając nam Gettych jako ludzi niezdolnych do postawienia uczuć na pierwszy miejscu, wskazuje na przyczyny kolejnych tragicznych sytuacji, mówiąc zarazem, że nikt tu nie jest bez winy. Problem polega na tym, że stawka jest tym razem znacznie większa niż kariera, szczęśliwa rodzina czy ojcowskie uznanie. Gettym nie robi to jednak większej różnicy, bo pieniądze, ambicje i dumę zawsze będą cenić wyżej. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "The Good Fight" i walka na wielu frontach
Właściwie zawsze oglądamy "The Good Fight" w przyjemnością, ale tym razem nawet jak na bardzo dobry 2. sezon twórcy spin-offu "The Good Wife" potrafili nas pozytywnie zaskoczyć. Zwłaszcza że ten odcinek teoretycznie nie miał prawa się udać. żonglowano tu bowiem tyloma wątkami i postaciami, iż wydawało się, że w którymś momencie całość musi się posypać. Tymczasem to zdecydowanie jedna z najbardziej przemyślanych i wciągających serialowych godzin w tym tygodniu.
Postrzelenie Adriana było równocześnie przygotowywane od wielu odcinków całą serią zamachów na prawników i szokujące, bo dotknęło kogoś z "naszej" kancelarii. Atak na Bosemana okazał się katalizatorem różnych reakcji współpracowników i miał duże konsekwencje dla firmy, a twórcy "The Good Fight" wszystkie wątki poprowadzili świetnie.
Mamy więc śledztwo, które skłoniło Jaya do powrotu do kancelarii. Tropienie podejrzanych przez niego i Marissę wciągało, ale przede wszystkim wrażenie robiło to, jak sprawę powiązano z najbardziej problematycznymi klientami Diane – Lemondem Bishopem i Colinem Sweeneyem. Do tego dodać trzeba szansę, by Maia wreszcie wykazała się jako prawniczka, próby zniszczenia firmy przez Solomona (Alan Alda!) i całą masę zwrotów akcji na wszystkich frontach. Nie zabrakło też humoru, a ważną rolę odegrały tu balony w ilościach hurtowych.
Jakimś cudem przy tak skomplikowanej i pędzącej akcji nie utracono głębszych emocji. Lucca i Colin Morello na skutek dramatycznych wydarzeń w kancelarii zrobili krok do przodu w relacjach. Liz przekonała się, że nie do końca może ufać mężowi – i chyba nie całkiem zapomniała o poprzednim. Na dodatek Liz i Diane wreszcie nawiązały pakt i wspólnie zawalczą o utrzymanie firmy. Największą przemianę przeszła natomiast sama Diane. A właściwie nie tyle się zmieniła, co wróciła do siebie. Walka trwa dalej, a my w napięciu czekamy na rozstrzygnięcia. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: Makbet w spódnicy i szekspirowskie dylematy w "Barrym"
"Barry" już wcześniej bawił się nawiązaniami do "Makbeta", jak również paralelami pomiędzy życiowymi wyborami jednego z najsłynniejszych bohaterów szekspirowskich i naszego skromnego płatnego zabójcy o twarzy Billa Hadera. Ale najlepsze przyszło w przedostatnim odcinku debiutanckiego sezonu.
Podczas gdy Sally upiera się, żeby zagrać jedną z najtrudniejszych męskich ról w historii, Barry ma zupełnie inne problemy niż teatr. Po szalonej akcji na pustyni, rodem z filmu Quentina Tarantino, dokonuje naprawdę koszmarnego wyboru i pozbywa się raz na zawsze swojego kolegi Chrisa. Usprawiedliwienie, że przecież on zabija tylko złych facetów, przestaje być aktualne. Barry świadomie, choć nie bez oporów, podejmuje decyzję, żeby przejść na ciemną stronę. I przechodzi. A potem i tak jedzie na przedstawienie i wychodzi na scenę, i…
Ciąg dalszy zobaczycie już jutro, a tymczasem wypada docenić to, jak rozwinięto postać Barry'ego i jak szeroką gamę emocji jest w stanie pokazać Bill Hader jako zabójca, który myślał, że może zostać człowiekiem, ale życie spłatało mu figla. Zwykle kiedy serial telewizyjny bierze się za bary z literaturą piękną, raczej nie wychodzi mu to na zdrowie. A tu proszę – można zrobić pokręconą komedię z bohaterem w stylu Dextera, zestawić jego przygody z szekspirowskimi dylematami, dodać wątek romantyczny i zbierać zasłużone pochwały. [Marta Wawrzyn]
KIT TYGODNIA: "Safe", czyli puste tajemnice i Michael C. Hall
Michael C. Hall w thrillerze stworzonym przez Harlana Cobena – to brzmiało jak potencjalny hit i choć ostatecznie "Safe" nie jest najgorszą produkcją pod słońcem, liczyliśmy na znacznie więcej. Zwłaszcza że potencjał na wciągającą i niegłupią historię był tu spory. Problem w tym, że aby taką stworzyć, trzeba się jednak trochę wysilić, a tutejsi twórcy obrali najłatwiejszą ścieżkę z możliwych, stawiając na czające się za każdym rogiem twisty i całą górę tajemnic.
Te towarzyszą głównemu bohaterowi, Tomowi (Hall), ojcu samotnie wychowującemu dwie córki, z których jedna znika bez śladu po wyjściu na imprezę. Poszukiwania zaczynają stopniowo odsłaniać cały szereg mrocznych sekretów, jakie mają tu niemal wszyscy – jak w każdej szanującej się zamkniętej społeczności. Są więc małżeńskie nieporozumienia, obyczajowe skandale, tajemnice z przeszłości, a nawet całkiem dosłowne trupy w szafach, które sprawiają, że podejrzani są wszyscy dookoła.
Niestety, o ile nie jesteście fanami skomplikowanych intryg skrywających fabularną pustkę, rozczarujecie się tym, że za "Safe" nie stoi praktycznie nic. To kryminalna opera mydlana próbująca nam wmówić, że jest czymś więcej, ale prześlizgująca się po powierzchni w każdym z licznych tematów i wątków, z czasem osuwając się w coraz większe bzdury.
Dodajcie do tego zestaw płytkich i mdłych postaci na czele z głównym bohaterem (Hall przez cały czas sprawia wrażenie, jakby nie bardzo wiedział, o co właściwie chodzi Tomowi), a otrzymacie typowy serial Netfliksa – poprawny i dający się obejrzeć bez wielkiego bólu, ale pozbawiony jakiegokolwiek wyróżnika. O ile nie jesteście wiernymi fanami twórczości Harlana Cobena, nie ma sensu zawracać sobie nim głowy. [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: Słaba przekąska, czyli "Sweetbitter"
Po kolejnym serialu, w którym młoda dziewczyna próbuje podbić Nowy Jork, można by oczekiwać chociaż jakichś prób zrobienia czegoś nowego. Tyle razy widzieliśmy podobne historie, że "Sweetbitter" na podstawie książki Stephanie Danler musiałoby zaproponować albo wyjątkowo interesującą bohaterkę, albo naprawdę wciągające środowisko jej pracy, albo chociaż jakieś formalne triki. Cokolwiek, co wyróżniałoby serial.
Pierwszy odcinek, "Salt", nie posiadał żadnej z tej zalet. Tess (Ella Purnell) ma się według twórców wyróżniać tym, że się niczym szczególnym nie wyróżnia, bo dopiero nowojorskie otoczenie ją ukształtuje. Jest to jakiś pomysł, ale trudno kibicować bohaterce, która na razie od razu wypada z pamięci. Bardziej udał się drugi plan, zwłaszcza Simone (Caitlin FitzGerald), ale dla paru zaledwie scen z nią nie warto oglądać całości.
Potencjał "Sweetbitter" tkwił w restauracyjnym klimacie, zmysłowości podawanego tam jedzenia i całego rytuału towarzyszącemu nowej pracy Tess. Temat na razie potraktowano jednak powierzchownie, bo ewidentnie twórców bardziej kusi odkrywanie kolejnych pokładów magnetyzmu między Tess a Jake'iem (Tom Sturridge). To o tyle słaby kierunek, że nie mają oni żadnej chemii i dla widza ta fascynacja wypada mocno niefascynująco.
FitzGerald, parę ładnych ujęć i nieco podkręcony klimat retro roku 2006 to za mało, żeby poświęcić "Sweetbitter" uwagę. Żadna serialowa tragedia, ale jednak do zapomnienia. [Kamila Czaja]