W końcu trzeba się odbić od dna. "Atlanta" – recenzja finału 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
11 maja 2018, 22:02
"Atlanta" (Fot. FX)
Bez Teddy'ego Perkinsa, błądzenia po lesie czy koszmarnych fryzjerów, za to z Earnem, Alem i masą emocji w rolach głównych. Tak finiszowała "Atlanta" w kapitalnym 2. sezonie. Uwaga na spoilery.
Bez Teddy'ego Perkinsa, błądzenia po lesie czy koszmarnych fryzjerów, za to z Earnem, Alem i masą emocji w rolach głównych. Tak finiszowała "Atlanta" w kapitalnym 2. sezonie. Uwaga na spoilery.
"Atlanta" to serial wyjątkowy pod wieloma względami i nie trzeba daleko szukać, by to udowodnić. Wystarczy sięgnąć pamięcią do jakiegokolwiek z odcinków tego sezonu, które niezwykłe były albo w całości (jak wspomniany "Teddy Perkins"), albo we fragmentach (jak choćby premiera, w której Earnowym problemom towarzyszył aligator), czyniąc produkcję braci Gloverów niepodobną do niczego innego w telewizji. Oglądając ją bez szczególnej refleksji, można by dojść do wniosku, że twórcy tak skupili się na surrealistycznych odlotach, że zapomnieli nadać historii wyraźnego kierunku – nic z tych rzeczy. Finałowe "Crabs in a Barrel" potwierdziło to w dobitny sposób.
Podobnie jak na zakończenie 1. sezonu, tak i tym razem twórcy nie postawili na typowe serialowe rozwiązania, co nie znaczy, że brakowało emocji. Wręcz przeciwnie, w napięciu byliśmy trzymani niemal do samego końca, wcześniej wyczekując jak na szpilkach momentu, w którym na Earna (Donald Glover) spadnie wreszcie cios w postaci zwolnienia przez Alfreda (Brian Tyree Henry). Na to wszak zanosiło się od czasu feralnej wyprawy na uniwersytecki kampus, której ślady nasz bohater ciągle nosi na twarzy.
To jednak nie od niej rozpoczęły się kłopoty rapera i jego menedżera, bo stopniowe pogarszanie się stosunków między nimi oglądaliśmy praktycznie przez cały sezon. Towarzyszyły zaś temu refleksje nad zmieniającą się sytuacją kuzynów i ich próbami ogarnięcia skomplikowanej rzeczywistości. Wszystko to śledziliśmy w nieraz przedziwnych okolicznościach, spod których wyglądała jednak całkiem prosta historia wzajemnej zależności, bolesnych rozczarowań i głębokich emocji. Takie bowiem bez wątpienia łączą Ala i Earna, co twórcy potrafili przekazywać nawet w króciutkich, z pozoru nieznaczących fragmentach.
Tych w "Atlancie" nie było jednak wiele, bo to serial znacznie bardziej przemyślany, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. Niezwykły, ale nie pusty, bo formalne i fabularne eksperymenty niemal za każdym razem służyły tu wyższemu celowi, stanowiąc istotne punkty w charakterystyce obydwu bohaterów. Dzięki nim mogliśmy zobaczyć na przykład, jak Alfred zaczął sobie uświadamiać, że wraz z robieniem kariery skończył się okres beztroski w jego życiu, a Earn coraz bardziej pogrążał się zarówno zawodowo, jak prywatnie. Krok wstecz do czasów szkolnych rzecz jasna również miał swój konkretny cel – musieliśmy zrozumieć, że relacja tych dwóch sięga znacznie dalej poza to, co widzieliśmy w serialu.
Kawałek po kawałku twórcy budowali więc przed nami obraz stosunków pozornie prostych, lecz w rzeczywistości obwarowanych siecią skomplikowanych zależności. Dopiero znając cały kontekst, można było zrozumieć, jak dużo kryło się za banalnym pytaniem: czy Earn jest dobry w swojej pracy? Kwestią, która nie podlegałaby żadnej dyskusji, gdyby dotyczyła kogokolwiek innego, bo każdy menedżer o skuteczności Earna natychmiast wylądowałby na bruku. I on doskonale zdawał sobie z tego sprawę, czekając na nieuniknione. Ba, nawet wiecznie wyluzowany Darius (Lakeith Stanfield) przeczuwał, co się święci, nie pozostawiając mu wielkich nadziei. Zobaczysz jeszcze trochę świata podczas europejskiego touru, ale potem…
Potem zdarzyłoby się nieuniknione, gdyby w ostatniej chwili nie doszło do zwrotu akcji (może jednak ten finał ma więcej wspólnego z tradycyjną telewizją, niż mi się wydawało) ze złotym pistoletem w roli głównej. Pojawienie się rekwizytu pokazanego wcześniej w premierowym odcinku jeszcze raz udowodniło, jak precyzyjną układanką jest "Atlanta". Tu nic nie dzieje się bez powodu, więc i nasza własna strzelba Czechowa musiała wystrzelić w ostatnim akcie. Choć tu wystarczyła oczywiście sama obecność, bo lotniskowa kontrola zrobiła resztę i to, co zostało z rozpadającego się świata Earna, w jednej, bardzo długiej chwili stanęło na krawędzi kompletnego upadku.
Czy nasz bohater podniósłby się po kolejnym ciosie, jaki sam sobie zafundował? Nie sądzę, tak jak przez moment, który wydawał się wiecznością, nie sądziłem, że znów mu się upiecze. Do smutnego zakończenia zmierzaliśmy przecież tak wyraźnie, że to wprost niewiarygodne, by w zwrocie o 180 stopni nie czuć żadnych fałszywych nut. Zamiast nich jest jednak tylko cudowna ulga, bo stojąc nad przepaścią, Earn zdołał wykonać krok w tył, dając sobie nadzieję na to, że nie wszystko jeszcze stracone. I nawet nie wyszedł przy tym na wyjątkowo parszywego typa – zrobił, co musiał, tak samo jak Clark, przerzucający broń do torby swojego menedżera niczym gorącego kartofla.
W mistrzowski sposób rozwiązano tę końcówkę, prostymi ruchami wiążąc ze sobą kilka kwestii i jeszcze fundując nam zaskakujący finał. Wszystko dzięki temu, że ratując własną skórę, Earn zapunktował również zaradnością i próbą wykluczenia największego rywala Paper Boia z trasy. Milczący o całym zajściu Al mówił potem o istotności wspierania się nawzajem w rodzinie – tym, co wpajały chłopakom przed laty ich matki, i co teraz zabrzmiało w stu procentach autentycznie. Bo choć to Earn po raz kolejny zawalił, zapominając o pozbyciu się broni, pierwszy raz w tym sezonie towarzyszyło temu poczucie, że najzwyczajniej w świecie nie zasłużył sobie na swój los (zwłaszcza że wcześniej ze wszystkim sobie poradził, choć co rusz rzucano mu kłody pod nogi). Alfred to zrozumiał i docenił, wiedząc, że choć jego kuzyn popełnia masę błędów, jest w stanie je naprawić.
Z pewnością nie jest to szczyt marzeń, ale dno, do którego w szybkim tempie zbliżał się Earn, zaczęło w końcu się oddalać. On naprawdę robi kolejne kroki naprzód, w końcu dziś jest już tym facetem, który może bezceremonialnie zignorować nagabującego go sprzedawcę kart, jakim sam kiedyś był (kolejna ładna klamra, tym razem nawiązująca do 1. odcinka serialu). Dostrzega też, że nie chodzi już tylko o niego – w końcu od jego wzlotów i upadków zależy los pewnej wyjątkowo zdolnej dziewczynki, a nie zepsuć jej życia to wyzwanie znacznie większe, niż pokierowanie karierą Paper Boia.
Czy Earn jest już w stanie podjąć dojrzałe decyzje, nie wiem. Wygląda jednak na to, że idzie we właściwą stronę. Potyka się przy tym bez przerwy, podejmuje fatalne decyzje i nieraz irytuje, ale gdy życie postawi go pod ścianą, jest w stanie szybko zareagować. Ma przed sobą nadal mnóstwo nauki, jednak zależy mu jak mało komu. Nie czyni go to może najlepszym menedżerem pod słońcem, ale najlepiej pasującym do Ala już prawdopodobnie tak.
W kontekście relacji dwójki bohaterów zadziałała więc końcówka bezbłędnie, ale nie tylko o to tu chodziło. "Atlanta" po raz kolejny perfekcyjnie odniosła się do niesprawiedliwych reguł rządzących show-biznesem, ostro, celnie i prawdziwie podsumowując zasady, jakich powinieneś się trzymać, mając czarny kolor skóry. Przede wszystkim zapomnij o ideałach w stylu zatrudniania afroamerykańskiego prawnika (chyba, że zadowala cię bycie trzeciorzędnym raperem lub gwiazdą reality show). Taki nie zadba o twoje interesy z banalnego powodu – w pierwszej kolejności musi się troszczyć o siebie samego. Nie wspominając o tym, że kontaktów nie ma nawet w połowie tak dobrych, jak jego żydowski odpowiednik.
Piekielnie to wszystko gorzkie, ale tak już jest, więc próby zmieniania świata na własną rękę absolutnie nic tu nie dadzą. Przetrwają w nim tylko najsilniejsi, najbardziej bezwzględni i potrafiący szybko dopasować się do okoliczności – "This Is America", chciałoby się powiedzieć.
Twórcy "Atlanty" opisują rzeczywistość jak nikt inny, nie szczędząc jej gorzkich słów, a jednocześnie nie demonizując jej bez reszty. Mówią jak jest, wyśmiewają absurdy i stawiają za przykład Dariusa – człowieka, który do perfekcji opanował sztukę radzenia sobie ze wszystkim, co przyniesie życie. Choć on może być niedoścignionym wzorem (kto inny potrafiłby grać w szachy z samym sobą i jeszcze wyśmiewać ruchy przeciwnika?), więc lepiej zostańmy przy Alu i Earnie.
Ci bowiem wpadki zaliczają regularnie, starając się z nich czegoś nauczyć i kto wie, może w końcu coś im z tego przyjdzie. Jakkolwiek by nie było, mam nadzieję zobaczyć to w kolejnym sezonie – historia jest daleka od zakończenia, a wątpię by pomysły braci Gloverów, które w cuda na ekranie zamienia Hiro Murai (wyreżyserował również ten odcinek), miały się szybko, o ile w ogóle, skończyć. Proszę więc nas, drogie FX, nie zostawiać w samotności, jak Earn, Al i Darius zostawili Tracy'ego (Khris Davis) w cudownie satysfakcjonującym epilogu, i jak najszybciej zamawiać kontynuację, zanim Donald Glover urośnie zbyt duży na telewizję.