Siła sióstr. "Vida" – recenzja premiery nowego serialu telewizji Starz
Mateusz Piesowicz
8 maja 2018, 20:02
"Vida" (Fot. Starz)
Meksykańska mniejszość w USA i dwie siostry, które więcej dzieli, niż łączy. Wygląda jak przepis na solidny komediodramat, a "Vida" dodaje jeszcze do niego szczyptę oryginalności. Drobne spoilery.
Meksykańska mniejszość w USA i dwie siostry, które więcej dzieli, niż łączy. Wygląda jak przepis na solidny komediodramat, a "Vida" dodaje jeszcze do niego szczyptę oryginalności. Drobne spoilery.
Lyn (Melissa Barrera) i Emma (Mishel Prada) to dwie siostry meksykańskiego pochodzenia wychowane w East Los Angeles, które dorosły i poszły swoimi, zupełnie odmiennymi ścieżkami, opuszczając rodzinne strony. Gdy spotyka je osobista tragedia w postaci śmierci matki – Vidalii – wracają do domu, by odkryć, że odziedziczyły po niej starą kamienicę pełną lokatorów i bar, który prowadziła. A na tym niespodzianki się nie kończą, bo bohaterki szybko się zorientują, że matka miała przed nimi więcej tajemnic.
Taki jest punkt wyjścia "Vidy" – nowego komediodramtu stacji Starz autorstwa Tanyi Saracho ("Looking", Hot to Get Away with Murder"), który w pilotowym odcinku zwięźle zawiązuje akcję, przedstawiając nam główne bohaterki i okoliczności, w jakich się znalazły. W jakim kierunku dokładnie pójdzie cała historia, można się na razie tylko domyślać, bo półgodzinny wstęp zaledwie zarysowuje podstawowe konflikty, skupiając się na powrocie młodych kobiet do domu, gdzie stają twarzą w twarz z własną przeszłością i całkiem nowymi dla siebie problemami, jakie gnębią latynoską mniejszość we współczesnych Stanach.
Temat może się na pierwszy rzut oka wydawać odległy, ale poza specyficznym środowiskiem, nie różni się on zbytnio od innych opowieści obyczajowych. Na pierwszym planie są więc siostry i ich skomplikowane relacje ze sobą nawzajem, zmarłą matką i ludźmi, wśród których nie czują się już jak u siebie, a tło stanowią pomniejsze wątki, na czele z zagrażającą dzielnicy gentryfikacją (tutaj uosabianą przez wyraźnie niesympatycznego dewelopera). Wszystko zaś miesza się w barwnym fabularnym kotle, który od samego początku pokazuje, jak mocno kipi w nim życie.
"Życie" to zresztą tytuł serialu z języka hiszpańskiego, a jego twórczyni robi sporo, by nie było ono zbyt monotonne. Służy temu przede wszystkim przyjęcie perspektywy sióstr, które wracając po latach do domu są zarazem stąd, jak i obce. Łączą w ten sposób dwa podejścia, patrząc na dzielnicę przez pryzmat wspomnień z dzieciństwa, ale też z nowoczesnego, pozbawionego sentymentów punktu widzenia. Nietrudno przewidzieć, które z nich zacznie z czasem dominować, ale ta schematyczność w przypadku "Vidy" wcale nie przeszkadza, a to dlatego, że towarzyszą jej wiarygodne postaci, które można z miejsca polubić.
Emma i Lyn szybko dają się poznać jako kobiety pełne sprzeczności. Pierwsza odniosła sukces, przeniosła się do Chicago i ma stałą pracę, ale odcięła się tym samym niemal całkowicie od swoich korzeni. Sprawia wrażenie chłodnej i wyobcowanej, ale wyraźnie widać, że czegoś jej brakuje i daleko jej do pełni szczęścia. Lyn, która jest zupełnym przeciwieństwem siostry, została wprawdzie bliżej domu, lecz nie ma ani stałego partnera, ani pracy, będąc w gruncie rzeczy ciągle niezdecydowaną dziewczyną, a nie dorosłą kobietą. Znów – nie są to bohaterki, jakich już gdzieś byśmy nie widzieli, ale na początek to wystarcza, by łatwo wczuć się w ich sytuację.
Na dłuższą metę przyda się jednak oczywiście coś więcej i póki co jestem dość optymistycznie nastawiony do tego, że "Vida" podoła wyzwaniu, choć twórczyni nie ma za wiele czasu na opowiedzenie swojej historii. Cały sezon ma liczyć tylko 6 krótkich odcinków, a że w pierwszym właściwie nie wyszliśmy poza introdukcję, trzeba będzie się wyjątkowo sprężać. Szybkie tempo i swego rodzaju fabularna konkretność pasują tu jednak jak ulał – pilot był tego dobrym przykładem, gładko przechodząc z jednej sceny do drugiej i ograniczając tłumaczenia tylko do niezbędnych. Nie ma czasu na głębokie przemyślenia i dzielenie włosa na czworo, życie toczy się tu i teraz, a Lyn i Emma znalazły się w samym środku istnej emocjonalnej zawieruchy, wprawiając ją w jeszcze większy pęd.
Nie są w tym rzecz jasna same, bo na drugim planie pojawiło się już kilka ciekawych postaci. Jest Eddy (Ser Anzoategui), "współlokatorka" Vidalii bardzo mocno przeżywająca jej śmierć i z trudem odnajdująca wspólny język z jej córkami; młoda i bojowo nastawiona aktywistka Marisol (Chelsea Rendon); oraz jej brat Johnny (Carlos Miranda), były Lyn. Pojawiła się też tajemnicza dziewczynka w różowej sukience, wprowadzając odrobinę magicznego realizmu – pasującego tu zresztą jak mało co.
Bo wizyta w East Los Angeles – dzielnicy ubogiej, ale tętniącej życiem i kolorami nawet podczas stypy – wypada w pewnym sensie jak podróż do innego, fascynującego świata. Wchodząc do niego wraz z Emmą w jednej z początkowych scen tuż pod drzwiami odrapanego baru, ma się wrażenie, jakbyśmy mieli przekroczyć próg miejsca, które albo istnieje gdzieś obok rzeczywistości, albo należy do odległej przeszłości. Miejsca, gdzie wszyscy są przyjmowani ciepło i emocjonalnie, a angielski automatycznie przechodzi w hiszpański i wcale nie wymaga tłumaczenia. Bo tu życie jest proste, choć niekoniecznie łatwe. Wielkie i trudne sprawy proszę zostawić na zewnątrz, tutaj mamy swoje problemy.
Jest w tym coś absolutnie pociągającego, co sprawia, że w "Vidę" bardzo łatwo się zanurzyć, przyjmując kłopoty jej bohaterek z pełnym zrozumieniem. Serial nie wciska nam na siłę ideologicznych haseł, choć ich tu nie brakuje. Buduje swoją narrację wokół motywu powrotu do domu, tożsamości i odmienności kulturowej, oraz tradycyjnych wartości, które giną gdzieś w pędzącym naprzód świecie, ale robi to w naturalny sposób, o sztuczności nie ma mowy. Podobnie zresztą jak o przesadzie – nawet gdy trafimy na poważniejsze tony, powietrze jest momentalnie spuszczane ciętym dowcipem.
Dzięki temu "Vida", choć nie unika społeczno-politycznego komentarza, jest prostą i szczerą historią, której bohaterki z miejsca stają się nam bliskie, mimo że różni nas tak wiele. Jak widać po przykładzie Emmy i Lyn, wszystkie różnice da się zakopać przy pomocy banalnych uczuć. Tak samo zwykłymi środkami można opowiedzieć zajmującą historię, co mam nadzieję "Vida" udowodni w kolejnych odcinkach z jeszcze lepszym skutkiem.