Nasze podsumowanie tygodnia – znowu same hity!
Redakcja
29 kwietnia 2018, 22:02
"Opowieść podręcznej" (Fot. Hulu)
Ten tydzień to przede wszystkim rewelacyjny powrót "Opowieści podręcznej", która poszerzyła serialowy świat. A oprócz tego doceniamy także m.in. "Westworld", "Legion" i "The Americans".
Ten tydzień to przede wszystkim rewelacyjny powrót "Opowieści podręcznej", która poszerzyła serialowy świat. A oprócz tego doceniamy także m.in. "Westworld", "Legion" i "The Americans".
HIT TYGODNIA: "Westworld" zaprasza do nowej rzeczywistości
Premierowy odcinek 2. sezonu nie był może szczególnie ekscytujący, a fragmentami wyglądał raczej na mocno wydłużoną introdukcję, ale i tak zrobił swoje. Powrót do "Westworld" wypadł bowiem dokładnie tak, jak oczekiwaliśmy: gładko wprowadził nas z powrotem do znajomego świata, namnożył tajemnic i sprawił, że nie możemy się doczekać kolejnego odcinka.
Cztery główne wątki, kilka linii czasowych, parę odpowiedzi i znacznie więcej nowych pytań – to wszystko dostaliśmy po powrocie do parku, który właśnie obudził się po najbardziej pamiętnej imprezie w swojej historii i musi przystosować się do nowych reguł. Podobnie jak my, bo zamiast gości spełniających swoje dzikie marzenia kosztem hostów mamy bunt, któremu przewodzi bojowo nastawiona Dolores. Stawki więc wzrosły, trup ściele się gęsto, a wszystkiego nie da się już załatwić zwykłym restartem.
W centrum tego szaleństwa jest przede wszystkim Bernard, któremu bliższa i dalsza przeszłość miesza się z teraźniejszością, wpędzając nas w typową w "Westworld" konfuzję, co do czasu akcji. Mnogość bohaterów też sprawy nie ułatwia, wszak oprócz już wspomnianych są jeszcze Mężczyzna w Czerni (albo po prostu William), który ma wreszcie grę, o jakiej marzył, i Maeve nieustająca w poszukiwaniach córki.
A wszystko to w olśniewającej i krwawej otoczce oraz stylu, jaki doskonale znamy z 1. sezonu. Jeśli ten odcinek miał nam przypomnieć, za co poprzednim razem tak bardzo polubiliśmy "Westworld", udało mu się w stu procentach. Teraz poprosimy o więcej. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Opowieść podręcznej" i nowy poziom koszmaru
Wydawało się, że w "Opowieści podręcznej" nie może być gorzej, bo gorzej po prostu już było. 1. sezon był niekończącym się ciągiem tortur psychicznych i fizycznych, którym poddawano kobiety tylko z tego powodu, że są kobietami. W podwójnej premierze 2. sezonu okazało się, że ten horror jednak nie zna granic, a Ciotka Lydia jest w stanie posunąć się o wiele dalej niż w zeszłorocznych odcinkach. Szubienice wypełnione podręcznymi i ciężarna kobieta na łańcuchu to widoki, które niełatwo wyrzucić z głowy. A i tak były niczym przy historii Emily, która jest wzorowym wręcz przykładem poszerzenia serialowego świata.
Ta bohaterka słusznie została wyeksponowana na pierwszym planie – wszystko, co jej zrobiono, jest absolutnie straszne, a Alexis Bledel nigdy nie grała lepiej niż w "Opowieści podręcznej". Oglądanie kolejnych etapów jej osobistego horroru było szczególnie trudne, a to, co Emily zrobiła z żoną komendanta w koloniach, złamało serce niejednemu widzowi. Najbardziej udręczona ze wszystkich serialowych postaci wykonała wyjątkowo okrutny wyrok, pokazując, że w pewnych sytuacjach po prostu już się nie da pozostać człowiekiem. W przypadku Emily ostrzeżenie, jakim jest cała "Opowieść podręcznej", wybrzmiewa wyjątkowo mocno: oto, co się dzieje z ludźmi, którym odmawiamy podstawowych praw, do których odmienności nie mamy żadnego szacunku i którym zabieramy całą godność, bo uważamy, że jako większość możemy to zrobić.
Ale horror, jakim jest każdy totalitaryzm, miał w odcinkach "June" i "Unwomen" wiele różnych twarzy. Obok Emily, przede wszystkim była to twarz June, która faktycznie, tak jak zapowiadały zwiastuny, wydostała się na wolność, tyle że wcale nie trafiła do krainy szczęśliwości. Scena z krwawiącym uchem i paleniem koszmarnego kostiumu należała do najmocniejszych w tych dwóch odcinkach, bo przyniosła niesamowitą ulgę nam i samej bohaterce. Jednak to dopiero początek mierzenia się z ogromną traumą – taką, która zmienia człowieka na zawsze. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Syd przejmuje kontrolę w "Legionie"
"Chapter 12" to błyskotliwa odpowiedź na narzekania wszystkich tych, którzy twierdzą, że "Legion" to tylko efektowna, pozbawiona emocji skorupa. Skupiony na Syd i rozgrywający się w znacznej mierze w jej wspomnieniach odcinek zabrał nas i Davida w kolejną niesamowitą podróż, ale przede wszystkim pozwolił naprawdę poznać bohaterkę, o której teoretycznie wiedzieliśmy już wszystko.
Praktyka obnażyła jednak brutalnie braki w naszej wiedzy, gdy zobaczyliśmy, że słodka dziewczyna, która nie może nikogo dotknąć, to znacznie bardziej skomplikowana postać. Droga do tego odkrycia wiodła przez kilka nieudanych prób i szczegółowe powtórki z kolejnych etapów życia Syd, ale ostatecznie doprowadziła nas do celu. Zrozumienia, jak zadawane jej od małego ciosy ukształtowały bohaterkę, którą jest dziś.
Ta przeszła przez niejeden koszmar, nie zawsze będąc w nich tylko niewinną ofiarą. Pozbawiona fizycznej bliskości dziewczyna popełniała błędy, odreagowywała na innych, a nawet zrujnowała życie pewnemu facetowi, co z pewnością rzuca cień na jej idealny wizerunek, jaki stworzył sobie David. Syd uświadomiła mu to w obrazowy sposób, na koniec rzucając przewrotnym hasłem, że miłość nikogo nie ocali, bo sama wymaga ocalenia. Trudno o wniosek bardziej pasujący do "Legionu" – serialu, który lubi stawiać proste tezy na głowie.
Może przy tym cytować Ernesta Hemingwaya, zabrać nas do muzeum pełnego prac Egona Schielego, a nawet pokazać igloo, które nie jest tym, czym się wydaje. Może w ciągu kilkunastu minut przejść etapy dziecięcej niewinności, nastoletniego buntu i odkrywania własnej seksualności, a na koniec oznajmić, że to wszystko tylko przerywnik we właściwej akcji. Może wreszcie postawić na prawdziwe i proste emocje w świecie, w którym roi się od niezwykłości i wypaść w tym bardzo przekonująco. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Niesamowity Bill Hader w "Barrym"
Bill Hader jest niesamowity w "Barrym" od samego początku, ale w tym tygodniu sprawy weszły na kolejny poziom – przede wszystkim jeszcze głębszy niż dotychczas. W odcinku "Do Your Job" emocje sięgnęły zenitu podczas lekcji aktorstwa, na której rozgorzała dyskusja o Makbecie, Lady Makbet i moralności zabójcy. Reakcja Barry'ego – który najczęściej tłumi wszystko w sobie i na zewnątrz wydaje się wręcz stoickim człowiekiem – na to, co mówili jego koledzy, była bardzo emocjonalna.
Dla dosłownie wszystkich kolegów i koleżanek Barry'ego sprawa jest prosta: Makbet zabił kogoś, więc jest złym człowiekiem. Barry sprzeciwił się takiemu stawianiu sprawy, wywiązała się ostra dyskusja, pod koniec której nasz bohater wykrzyczał: "Ja też zabiłem ludzi. Czy mam po prostu sobie rozwalić łeb z tego powodu?". I tu zrobiło się ciekawie, bo zarówno Gene, jak i jego uczniowie pomyśleli, że Barry mówi o swojej przeszłości w wojsku, a tymczasem on mówił o czymś, co się dzieje w teraźniejszości.
Barry nie tylko zabijał ludzi, on wciąż to robi i to na skalę "przemysłową", o czym przekonaliśmy się, oglądając dalszą część odcinka. Ale pytania o to, jak z tym żyć, coraz częściej nie dają mu spokoju. Takie sceny jak ta z "Makbetem" sprawiają, że serial HBO wychodzi daleko poza pulpową komedię, zmierzając w kierunku egzystencjalnego dramatu z jednym z najciekawszych bohaterów tej wiosny. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Kruk" – ostatni seans w czarnym Białymstoku
W tym tygodniu ostatni raz – przynajmniej w tej odsłonie – posłuchaliśmy szeptów po zmroku. Czekaliśmy na finał w napięciu i odetchnęliśmy z ulgą. Szósty odcinek doskonale wpisał się w klimat i poziom napisanej przez Jakuba Korolczuka i wyreżyserowanej przez Macieja Pieprzycę produkcji.
Twórcom serialu należy się hit już za sam świat, który konsekwentnie budowali. "Kruk. Szepty słychać po zmroku" rozgrywa się w konkretnym miejscu, w Białymstoku, ale ta przestrzeń została wyostrzona pod kątem kryminalnych fabuł. Świetnie wymyślono bohaterów: i tych skupiających w sobie całe zło rzeczywistości, w której żyją i którą tworzą, zdolnych do wszystkiego, i tych dobrych, którzy jak Kruk chcą dla siebie i innych chociaż odrobiny spóźnionej sprawiedliwości, jednak ze swoimi dylematami i skrupułami, nawet jeśli cudem przeżyją, nie mogą wyjść bez szwanku z licznych konfrontacji.
Równocześnie twórcy, chociaż w finałowym odcinku nie brakowało brutalności, a trup słał się gęsto, zostawiają trochę nadziei. Relacja Adama i Anki, niełatwa, ale zbudowana na zaufaniu i miłości, każe uwierzyć w enklawy sensownego życia w tym mrocznym bagnie. Tylko drugi człowiek, zdają się mówić nam autorzy serialu, może być ocaleniem. A Szymon Wasiluk, słusznie typowany przez wielu widzów na sprawcę, takiej osoby nie miał, więc wygrała w nim zemsta. Komisarz z kolei miał chwile upadku, poświęcił Tylendę, ale mimo wszystko zawsze toczył ze sobą, choć z różnym skutkiem, walkę o niezatracenie się w przemocy.
Paralele między skrzywdzonym kiedyś przez Morawskiego chłopcem a samym Krukiem zarysowano przekonująco. I mimo braku zaskoczenia nie można mieć do twórców pretensji o takie rozwiązanie sprawy porwania. Ważniejsze było głębokie uzasadnienie tego, dlaczego doszło do zbrodni, a nie to, żeby widz się w ostatniej chwili zdziwił, kto zbrodni dokonał. Równocześnie tam, gdzie warto było zagrać niedopowiedzeniem (kim jest Sławek?), niepewność zostaje – przez co i serial może na dłużej zostać w pamięci. A do opowieści dodać trzeba świetną warstwę techniczną – zdjęcia, scenografię, muzykę. I bardzo dobre aktorstwo na każdym planie. Powstał wielowarstwowy kryminał, który nie bał się zanurzać bohaterów i widzów w coraz większym mroku. Aż żal, że czas się wynurzyć. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: "The Americans" i kolejny już najlepszy odcinek w sezonie
Chyba możemy się już zgodzić, że finałowy sezon "The Americans" składa się z samych najlepszych odcinków. Ale ten pod pewnymi względami nawet przebił poprzednie. Przede wszystkim stawki jeszcze wzrosły, po tym jak Elizabeth w bezlitosny sposób pozbyła się "pana i pani Teacup", a Philip doszedł do punktu, w którym musiał podjąć decyzję co do tego, kim jest i kim chce być. To, jak ostatecznie rozwiązała się sprawa z Kimmy, sprawiło, że pewnie niejednemu widzowi kamień spadł z serca. A wcześniej mogliśmy zobaczyć świetnego Matthew Rhysa w absolutnie koszmarnej scenie seksu z dziewczyną niewiele starszą od Paige.
No właśnie, Paige. Córka Jenningsów narobiła w tym tygodniu sporo zamieszania, a sposób, w jaki została sprowadzona na ziemię przez Philipa, robił wrażenie. Nie było krzyków, nie było długich rozmów, było kilka sprawnych argumentów, które powiedziały wszystko o "profesjonalizmie" Paige jako agentki. Wystarczyło kilka minut, żeby dziewczyna zrozumiała to, czego nie była w stanie zrozumieć po wszystkich nieudanych akcjach. Całe szczęście, że picie jej idzie lepiej niż szpiegowanie, bo rozmowa o seksie z Elizabeth i Claudią była niewątpliwie komediową ozdobą tego bardzo mrocznego odcinka.
Przede wszystkim jednak należał on do Philipa, który ostatecznie wybrał, po której stronie chce być. A że jego ostrzeżenie – powiedział Kimmy wprost, żeby nie jechała z nikim do żadnego komunistycznego kraju – zabrzmiało mocno podejrzanie, teraz pozostaje tylko czekać, aż runą kolejne kostki domina. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Bolesna lekcja dla Earna w "Atlancie"
Earn nie jest wzorem menedżera. Można sobie było wmawiać, że się stara i robi, co w jego mocy, ale od jakiegoś czasu prawda była coraz wyraźniej widoczna dla wszystkich dookoła, w tym dla Alfreda, który przez nieudolność swojego kuzyna cierpiał najmocniej. W "North of the Border" czara goryczy się przelała, a Earn usłyszał kilka gorzkich słów w swoją stronę – w jak zwykle mocno nietypowych okolicznościach.
A wszystko zaczęło się od uniwersyteckiego piżama party, które miało być imprezą jakich wiele. Wpaść, zrobić swoje, zyskać perspektywę zarobku w przyszłości – banał. Sprawy się jednak skomplikowały, gdy w ramach oszczędności na hotelu nasi bohaterowie zatrzymali się u pewnej natrętnej fanki. Potem mieliśmy już zaś klasyczny efekt domina, wiodący od Tracy'ego spychającego dziewczynę ze schodów, poprzez ucieczkę w jedwabnych piżamach przez kampus, aż po zniszczony samochód i ciuchy oraz skradzionego laptopa.
Po drodze była zaś bardzo mało komfortowa sytuacja w domu studenckiego bractwa i wcale nie mam tu na myśli ani tłumu nagich świeżaków przechodzących przez upokarzający chrzest, ani konfederackiego wystroju mocno gryzącego się z zamiłowaniem gospodarza do rapu i Paper Boia. W tych kompletnie absurdalnych okolicznościach Al (warto podkreślić kolejny świetny odcinek Briana Tyree Henry'ego, który wyrósł tu na gwiazdę numer jeden) wyrzucił wreszcie kuzynowi, co leżało mu na wątrobie od dłuższego czasu i trudno było nie przyznać mu racji.
Bo przy całej sympatii do Earna (i niewątpliwemu pogorszeniu sytuacji przez Tracy'ego), jego kiepskie wybory w praktycznie każdej sprawie były widoczne od początku sezonu – tutaj doszło tylko do kumulacji zakończonej równie bolesnym, co zbędnym i kompletnie bezsensownym łomotem na środku ulicy. Przejść w kilka minut od surrealistycznej komedii do zadziwiająco szczerego dramatu, w którym atmosfera gęstniała z minuty na minutę to coś, czego nie potrafi żaden inny serial. Pytanie tylko, co dalej? Bo naprawdę trudno mi sobie teraz wyobrazić szczęśliwe zakończenie. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Koszmarna i malownicza ucieczka w "Trust"
Wątek, którego prawie nie ma we "Wszystkich pieniądzach świata", okazał się jednym z najciekawszych do tej pory odcinków "Trust". Młody Paul (Harris Dickinson) uciekł na moment z niewoli z pomocą Angelo (Andrea Arcangeli) i zaczął się koszmarny pościg za nimi w najpiękniejszych na świecie okolicznościach przyrody. Wiadomo było, jak to się musi skończyć, ale emocji i tak było pod dostatkiem.
Piękno włoskich gór kontrastowało z brzydotą ludzkiej natury, mentalność tamtejszych mieszkańców – na czele z dwójką staruszków, którzy nakarmili i napoili uciekinierów – musiała być zadziwiająca dla każdego, kto nie wie, jak działa włoska mafia, a marzenia o zabraniu Angelo do Ameryki brzmiały tak pięknie, że aż chciało się w to wierzyć. Skończyło się tak, jak musiało się skończyć, a ja jestem zaskoczona, jak bardzo mnie wciągnął, także na płaszczyźnie emocjonalnej, ten krótki thriller.
"Trust" to jeden wielki eksperyment formalny. Historia, którą mniej lub bardziej znamy i o której wiemy, jaki będzie miała finał, nie byłaby pewnie aż tak interesująca, gdyby nie ciągłe poszukiwania nowych środków wyrazu. W tym przypadku świeżość zapewnił koszmarny wyścig o życie, w którym rolę katów – przynajmniej pośrednio – odegrała para starszych ludzi, zmuszona do współpracy z mafią jak wszyscy mieszkańcy tamtych okolic. 600 dolarów plus wydatki brzmi wyjątkowo okrutnie w zestawieniu z tym, co naprawdę dzieje się teraz z wnukiem najbardziej skąpego bogacza na świecie. [Marta Wawrzyn]