Opowieść o dziewczynie imieniem Syd. "Legion" – recenzja 4. odcinka 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
26 kwietnia 2018, 23:01
"Legion" (Fot. FX)
David Haller przechodził już przez wiele prób, ale tak twardego orzecha do zgryzienia jak w "Chapter 12", jeszcze nie miał. A wszystko przez jego dziewczynę. Uwaga na spoilery.
David Haller przechodził już przez wiele prób, ale tak twardego orzecha do zgryzienia jak w "Chapter 12", jeszcze nie miał. A wszystko przez jego dziewczynę. Uwaga na spoilery.
Pamiętacie końcówkę poprzedniego odcinka, w której David przedzierał się przez śnieżną zawieję, by dotrzeć do labiryntu, jaki stworzyła w swojej głowie Syd? Na pewno mieliście jakieś przewidywania odnośnie tego, co znajdywało się w ledwie widocznym w tych warunkach igloo i co stanie się dalej. Wystarczyła jednak minuta z "Chapter 12", by wszystkie przypuszczenia trzeba było wyrzucić do kosza i pokornie oglądać, jak Noah Hawley i jego serial po raz kolejny wyprowadzają nas w pole.
Nie mamy jednak najmniejszych powodów do narzekań, po pierwsze dlatego, że to najlepsze zwodzenie z możliwych, a po drugie, i tak byliśmy w o niebo lepszej sytuacji od Davida, mogąc po prostu dać się porwać opowieści. On natomiast, nie dość, że w niej utknął, to jeszcze musiał do skutku zgadywać, co autor miał na myśli. A właściwie autorka, w końcu to w umyśle Syd jesteśmy i to ona była centralnym punktem tego odcinka "Legionu" – według mnie najlepszego z dotychczasowych (znakomitych rzecz jasna) w 2. sezonie.
Co ciekawe, wcale nie poszedł za tym rozwój akcji czy jakaś dramatyczna fabularna wolta. Wręcz przeciwnie, ten króciutki, 40-minutowy odcinek był tylko przerywnikiem we właściwej historii, o czym zresztą twórcy sami nas poinformowali, umieszczając napisy początkowe… na sekundy przed końcem. Dziękujemy, że byliście z nami, za tydzień zapraszamy na nieco dłużej niż pół minuty, dowiecie się, co Lenny robi na wolności. Absolutnie rozbrajające, ale oczywiście wywołałoby tylko irytację, gdybyśmy wcześniej otrzymali prowadzący donikąd zapychacz. Na szczęście takie rzeczy to w innych serialach.
W "Legionie" nie może być o tym mowy, bo choć historia z tego odcinka nie odnosi się w prosty sposób do aktualnych wydarzeń, nie ma najmniejszych wątpliwości, że ma kolosalne znaczenie dla całego serialu. W końcu skupia się na fundamentalnej dla niego relacji dwójki bohaterów, ze szczególnym uwzględnieniem Syd – kobiety, o której teoretycznie wiedzieliśmy sporo, ale w praktyce tyle co nic.
Jak się okazało, to samo można było powiedzieć o Davidzie, tkwiącym w zapętlonej historii życia swojej ukochanej i odkrywającym coraz to nowe fakty na jej temat. Aż do skutku, jakim było… no właśnie, co? Uwolnienie Syd z labiryntu, w jakim poprzednio tkwili Ptonomy i Melanie? Nie, po śmierci mnicha wszyscy automatycznie uwolnili się spod jego wpływu (i najwyraźniej zachcieli jednocześnie skorzystać z toalety). Ratunek przed innym, obcym zagrożeniem? Też pudło.
Cel był zupełnie inny, a jak mu się z bliska przyjrzeć, wręcz banalnie prosty. Zarazem jednak stanowił wyzwanie najtrudniejsze z możliwych, przy którym uratowanie świata przed nieznaną apokalipsą albo powstrzymanie Shadow Kinga wydaje się łatwizną. Wszystkie te komiksowe historie są bowiem niczym przy prawdziwym poznaniu i zrozumieniu drugiego człowieka. Poznaniu od podszewki, nie powierzchownym, z którego można wyciągnąć tylko płytkie wnioski. Takim, które pozwala ujrzeć tę osobę w pełni, uwzględniając przy tym jej wady i słabości.
Niby banał, ale wskażcie mi inny serial, który potrafi tak skutecznie zestawić ze sobą niezwykłość formy, prostotę pomysłu i, co nie zawsze w przypadku "Legionu" się udaje, emocjonalne trafienie w sedno. W historii Syd całość zagrała perfekcyjnie, każąc nam i Davidowi patrzeć raz po raz na jej życie, byśmy zrozumieli, że słodka dziewczyna, która nie może nikogo dotknąć, to obrazek równie idealistyczny, co uproszczony i w gruncie rzeczy nie mający wiele wspólnego z rzeczywistością. Prawdziwa Syd jest znacznie bardziej skomplikowaną osobą, o czym przekonywaliśmy się, poznając jej kolejne wcielenia.
Od dziecka pragnącego matczynej bliskości (w gościnnej roli znana z "American Horror Story" Lily Rabe), poprzez zaciekawioną dziewczynę, aż po nastolatkę (doskonała Pearl Amanda Dickson) zbuntowaną przeciwko ograniczeniom, jakie wiążą się z jej niesamowitymi, lecz bardzo uciążliwymi mocami. Mocami, które zrujnowały życie nie tylko Syd, ale też innym, mniej lub bardziej przypadkowym ofiarom, jak niesłusznie posądzony o pobicie chłopak w szkole albo partner jej matki wzięty za pedofila. Obydwaj mieli wprawdzie swoje na sumieniu, ale wymierzone im kary wydają się absolutnie niewspółmierne do winy, o czym zresztą wie doskonale sama Syd. Wszak to ona sama stawia się tu w złym świetle, rzucając w swoją stronę oskarżeniami i wydrapując potężne rysy na dotąd niemal nieskazitelnym wizerunku.
Nie chodzi tu jednak o jego kompletne rujnowanie, nic z tych rzeczy. Nie ma przecież najmniejszych wątpliwości, co do faktu, że Syd wciąż jest ofiarą swoich zdolności. Tym razem jednak oglądamy ją również w innym świetle, w którym nie jest już uosobieniem niewinności. Dziewczyna dotąd postrzegana głównie przez pryzmat ciepła emanującego z roli Rachel Keller pokazała, że posiada też bardzo mroczną stronę i daleko jej do miana jednowymiarowego charakteru. Wniosek to ważny nie tylko dla całego serialu (któremu nieraz zarzuca się płytkość w portretowaniu swoich bohaterów), ale przede wszystkim kluczowy dla Davida, do którego po wielu próbach dociera wreszcie, w jak ograniczony sposób patrzył na najbliższą osobę.
Syd wcale nie marzy o miejscu, z którego mogłaby obserwować świat na bezpieczną odległość ("Myślisz, że duchy lubią mieszkać w nawiedzonych domach?"). Nie chce też bliskości, jaką ma nieodklejająca się od siebie para w muzeum. Bynajmniej nie zamierzała też testować uczuć Davida ani opowiadać miłosnej historii rodem z bajki. Chciała za to, by nasz bohater zobaczył, jak stała się osobą, którą dzisiaj jest, pomimo koszmarów, jakie zafundowało jej życie. Jak stawała się silniejsza z każdym ciosem i złamaniem, których nie uniknie absolutnie nikt, a opierając się im, tylko zbliżamy się do nieuchronnej klęski.
Cóż, nie jestem pewien, co powiedziałby Ernest Hemingway na to, że jest cytowany przez twórców komiksowych seriali, ale rany, gdyby każdy robił to w tak przemyślany sposób jak oni, świat byłby zdecydowanie lepszym miejscem. Tutejsza lekcja udzielona Davidowi przez Syd i wyciągnięte z niej wnioski o tym, jak nie można się zadowolić samą miłością, bo zakochani nie przetrwają zagłady, to istne cudo. Proste, celne i doskonale wpisujące się w ogólną historię, podkreślającą na każdym kroku, jak daleko jej do czarno-białej opowieści. Przecież słowa o miłości, która nie ocala, lecz wymaga ocalenia, to nic innego, jak kolejny tego przejaw.
A jak świetnie przy okazji wpisują się w opowieść o dwójce outsiderów – dziewczynie, która nie może nikogo dotknąć i chłopaku, który nie panuje nad własnym umysłem. Gdyby tych dwoje zostało częścią przesłodzonej fantazji, można by mówić o fałszywych nutach. "Legion" uniknął ich jednak w koncertowy sposób, dając nam do bólu autentyczną historię najbardziej niezwykłej pary na świecie i przygotowując grunt pod to, co ma dopiero nastąpić.
Wszystko to oczywiście w stylu, którego nie da się zapomnieć, i przez który znów nie mogłem w spokoju obejrzeć odcinka, co rusz zatrzymując i cofając, by obejrzeć coś jeszcze raz i po raz kolejny. Igloo z papierowym ogniskiem naturalnie przechodzące w scenę narodzin. Muzeum pełne prac Egona Schiele. Matka przytulająca małą Syd przez poduszkę. Nastolatka szukająca bliskości, przymierzając płaszcze innych i całując swoje odbicie w lustrze. Buntowniczka szalejąca w klubie do utraty przytomności. A do tego soundtrack zawierający nie tylko The National czy Tame Impala, ale też covery autorstwa Jeffa Russo i Noah Hawleya we własnej osobie. Nie wiem, czym jeszcze może nas zaskoczyć ten człowiek.
Choć pewnie przekonam się już za tydzień i znów zostanę wbity w fotel. Przy tym serialu to zupełnie normalny stan, nieważne, czy akurat chodzi w nim o ratowanie świata, czy prostą, emocjonalną historię dwójki zakochanych. Ta zadziałała tutaj tak perfekcyjnie, że absolutnie mnie nie dziwią reakcje takie, jak poniższa.
For ALL the Syds, for Lily Rabe, the colors, the music, the credits and @noahhawley"s Burning Down The House I think tonight might be my favorite episode of #LegionFX yet…
— Dan Stevens (@thatdanstevens) 25 kwietnia 2018
"Legion" możecie oglądać w kolejne czwartki o godz. 22:00 na kanale FOX.