Pewnym krokiem w nową narrację. "Westworld" – recenzja premiery 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
23 kwietnia 2018, 22:02
"Westworld" (fot. HBO)
"Westworld" wrócił i już na wstępie ma przed nami sporo tajemnic. Ale na nich w "Journey Into Night" sprawa się nie kończy. Oceniamy premierowy odcinek ze spoilerami.
"Westworld" wrócił i już na wstępie ma przed nami sporo tajemnic. Ale na nich w "Journey Into Night" sprawa się nie kończy. Oceniamy premierowy odcinek ze spoilerami.
Pisząc o 2. sezonie "Westworld" w bezspoilerowej recenzji, nazwałem jego premierę rozciągniętą introdukcją i niemrawym startem. Nie zamierzam się teraz z tych słów wycofywać, ale skoro już wszyscy rzeczony odcinek widzieliśmy, to mogę być bardziej konkretny. Bo choć pierwsza godzina nowej odsłony serialu bez wątpienia miała sporo zalet i oceniam ją całkiem pozytywnie, nie ukrywam, że oczekiwałem nieco większej rewolucji. Na taką się przecież zapowiadało po dramatycznym finale, jaki zafundowano nam poprzednio – tymczasem otwarcie 2. sezonu wyglądało raczej na bardzo ciężki poranek po suto zakrapianej imprezie.
Całkiem dosłownie, bo zaczęliśmy od przebudzenia się na plaży po przyjęciu, jakiego nikt w "Westworld" długo nie zapomni. Dodajmy, że przebudzenie to wyjątkowo długie, bo od wybuchowego zakończenia z hostami w rolach głównych minęły dwa tygodnie, w trakcie których świat nie stał w miejscu. Odpowiedź na pytanie, co się wówczas działo, nie jest jednak taka prosta, nawet pomimo tego, że jest z nami ktoś, kto powinien udzielić dokładnych wyjaśnień. Problem polega na tym, że Bernard, bo o nim mowa, ma spore dziury w pamięci, które uzupełniane są przebłyskami wchodzącymi w paradę aktualnym wydarzeniom.
Znamy ten styl doskonale, więc raczej nie powinien on nikogo zaskakiwać. Tym bardziej że mogę Wam zaręczyć, iż póki co oddzielanie od siebie kolejnych linii czasowych nie jest zadaniem szczególnie uprzykrzającym życie. Dla ułatwienia patrzcie na garderobę Jeffreya Wrighta – im mniej sponiewierana (na początku ma nawet ciasno zawiązany na szyi krawat), w tym odleglejszej przeszłości jesteśmy. Za teraźniejszość robi więc tutaj akcja na plaży z ludźmi z korporacji Delos, cała reszta rozgrywa się w noc feralnej imprezy i potem. Prawie cała, bo jest jeszcze początkowa wstawka z Bernardem i Dolores, do której jeszcze wrócimy.
Na razie skupmy się na przeszłości odległej o dwa tygodnie, bo to w niej oglądamy bezpośrednie kontynuacje historii głównych bohaterów, startując z miejsc, w których się z nimi rozstaliśmy. Bernarda zastajemy więc w towarzystwie Charlotte Hale (Tessa Thompson), gdy obydwoje walczą o życie, a on zmaga się z problemami natury technicznej. Dolores i nieco skonfundowanego Teddy'ego u jej boku spotykamy podczas urządzania malowniczej rzezi parkowym gościom przy dźwiękach "The Entertainer". Maeve zastajemy już po powrocie do centrum sterowania, gdy planuje poszukiwania córki, uwzględniając w nich spanikowanego Lee Sizemore'a (Simon Quarterman), z którym tworzy wyjątkowo udany duet. Z kolei William, którego możemy już nazywać po imieniu, robi to co zwykle, szybko przystosowując się do nowych reguł gry.
Zatrzymajmy się przy nich, bo wraz z pojawieniem się realnych konsekwencji, w "Westworld" zmieniło się jeszcze kilka innych rzeczy. Choćby kwestia tego, za kim być w tej historii. W 1. sezonie sprawa była w miarę jasna, gdy hosty takie jak Dolores i Maeve dążyły do samoświadomości, a ludzie głównie bawili się ich kosztem. Tym razem problem jest bardziej złożony, nie tylko dlatego że córka ranczera ze Sweetwater, znana też gdzieniegdzie jako Wyatt, wykształciła sobie zupełnie nową, bojową osobowość. Granice pomiędzy protagonistami a antagonistami w "Westworld" kompletnie się zatarły, co jest ciekawe, ale może stanowić problem, jeśli twórcy nie znajdą złotego środka pomiędzy śmiertelnymi stawkami z tego sezonu, a kompletnym ich brakiem z poprzedniego.
Wygląda to wszystko intrygująco z formalnego punktu widzenia, w końcu opanowanie domu wariatów przez jego pacjentów to scenariusz w sam raz na bardzo efektowną opowieść. Można jednak mieć obawy co do emocjonalnego zaczepienia całej historii, bo prosta opozycja Dolores kontra reszta świata wydaje się sporym marnotrawstwem dla tej postaci. Choć widok Evan Rachel Wood płynnie przechodzącej pomiędzy różnymi obliczami swojej bohaterki to świetna sprawa, nawet jeśli w jej łagodnym usposobieniu nie ma ani krzty prawdy.
Z przedwczesnymi wnioskami lepiej się jednak wstrzymać, bo kto wie, co tak naprawdę siedzi w głowie (eee, procesorze?) tej kobiety. Odpowiedź leży być może w tajemniczej dolinie po drugiej stronie, o której Dolores raz wspomniała i która wygląda na potencjalny odpowiednik labiryntu z 1. sezonu. Jeśli więc liczyliście, że "Westworld" postawi sprawy jasno, to lepiej od razu o tym zapomnijcie. "Wszystko tutaj jest szyfrem" – oznajmia host o wyglądzie małego Roberta Forda, a twórcy wyraźnie dają nam w ten sposób znać, że nie zmienili swojego podejścia i mają dla nas przyszykowaną porcję nowych gierek.
Narzekać na to nie będę, bo serial HBO odnajduje się w ukrytych za metaforami tajemnicach znakomicie, a bynajmniej nie zamierza się tylko do nich ograniczać. Wątki Dolores i Williama wydają się wprawdzie zmierzać we w miarę podobnym kierunku i pewnie prędzej czy później czeka nas jakaś konfrontacja pomiędzy nimi, ale już inne części historii wyglądają nieco inaczej. Weźmy Maeve, której motywacja ma zdecydowanie najprostsze podstawy i ogranicza się do chęci odnalezienia córki. Jest w tym coś banalnie pięknego, bo bohaterka w pewnym sensie staje tu okoniem wobec całego konceptu "Westworld". Mówicie, że moja córka nie istnieje i jest tylko wspomnieniem dawnego scenariusza? Co z tego, dla mnie jest prawdziwa!
Odniosłem wrażenie, że to właśnie w jej przypadku możemy mówić o naprawdę wysokiej stawce. Bo co z tego, że Dolores i posłuszne jej hosty brutalnie wybiją całe mnóstwo bezimiennych ludzi? Tutaj mowa o zaprzeczeniu fundamentu, na którym opiera się cały serial – teorii, że historie napisane dla maszyn przez scenarzystów nie mają absolutnie żadnego znaczenia i mogą być dowolnie zmieniane. Dolores wprawdzie zapewnia, że pamięć o wszystkim jest jej największą siłą, ale to, co dla niej jest źródłem nienawiści i pragnienia zemsty, dla Maeve stanowi podstawę miłości, jaką matka obdarza dziecko. Czy może być coś bardziej ludzkiego?
Być może zatem serial zmierza gdzieś w kierunku pytań o to, co naprawdę czyni kogoś człowiekiem, ale to już zdecydowanie zbyt dalekie wybieganie w przyszłość. Zwłaszcza że na razie mamy na głowie mnóstwo innych kwestii, na czele z nieszczęsnym Bernardem, przyjmującym rolę chaotycznego narratora. To w jego wątku łączą się większe historie, gdy poznajemy kolejne sekrety "Westworld" i jego korporacyjnych właścicieli (o niejakich protohostach i zbieraniu DNA parkowych gości póki co nie wiemy nic, więc zostawmy to), odkrywamy nawiązania do innych parków (w szóstym są tygrysy bengalskie, pamiętajcie!), a w końcu dostajemy zagadkową klamrę odcinka w postaci makabrycznego morza pośrodku pustyni.
Oprócz szalenie istotnej informacji, że hosty najwyraźniej nie potrafią pływać, końcowa scena przyniosła jednak tylko zagadki. Czy to naprawdę Bernard jest odpowiedzialny za to masowe zabójstwo? Czy Teddy tym razem umarł na dobre (to on był pokazany na samym końcu)? Jak odnosi się ta scena do początkowego dialogu z Dolores, gdzie również była mowa o wodzie? Wstęp rodzi zresztą kolejne pytania, na czele z tym, kiedy ta rozmowa miała miejsce i czy Bernard w niej to Bernard, czy raczej Arnold? Uff, witajcie ponownie w "Westworld", drodzy państwo!
Nie ma jednak sensu narzekać, wszak doskonale wiedzieliśmy, na co się piszemy. Można też spojrzeć na wszystko z innej strony i zauważyć, że cały odcinek miał dość klarowną strukturę, jasno wykładając poszczególne wątki na kolejne tygodnie. Ba, ujawnił nawet jeden z serialowych sekretów, wyjaśniając, że jesteśmy na wyspie. Co więcej, wygląda na to, że jest to wyspa na terenie kontrolowanym przez Chiny, jak wynika z rozmowy niejakiego Karla Stranda (Gustaf Skarsgård) z mówiącym po chińsku wojskowym. Wprawdzie biorąc pod uwagę, że nie wiemy, kiedy rozgrywa się akcja, może to w praktyce oznaczać gdziekolwiek, ale już mniejsza z tym.
W gruncie rzeczy "Journey Into Night" jest więc niczym więcej, jak tylko (i aż) bardzo solidnym wprowadzeniem. Przypominającym, za co tak mocno polubiliśmy "Westworld" poprzednio, obiecującym jeszcze więcej i dość łagodnie (nie mam tu na myśli skali brutalności) zanurzającym nas ponownie w już znajomym, ale ciągle wiele skrywającym świecie. Naprawdę dobrze jest tu wrócić, ale zapewniam Was, że dopiero stopniowe odkrywanie tego co nieznane przyniesie prawdziwą frajdę.
Kolejny odcinek "Westworld" w poniedziałek 30 kwietnia – premiera o godz. 3:00 i 20:10 w HBO, a także od rana w HBO GO.