Nasze podsumowanie tygodnia – tym razem same hity!
Redakcja
22 kwietnia 2018, 22:02
"Killing Eve" (Fot. BBC America)
Zaraźliwe szaleństwo w "Legionie", szalona niespodzianka w "Jane the Virgin", różowa sukienka w "Killing Eve", Johnny Galecki w "Roseanne" – w tym tygodniu mamy same hity!
Zaraźliwe szaleństwo w "Legionie", szalona niespodzianka w "Jane the Virgin", różowa sukienka w "Killing Eve", Johnny Galecki w "Roseanne" – w tym tygodniu mamy same hity!
HIT TYGODNIA: "The Americans" – Jennings vs Jennings
Czwarty tydzień finałowej misji Philipa i Elizabeth (jeszcze tylko 6 odcinków do końca!) zagęszcza skutecznie atmosferę. Jenningsowie uważnie obserwujący się niczym bokserzy przed pojedynkiem to był tylko początek. Mnie najbardziej zapadła w pamięć telefoniczna rozmowa Olega z ojcem, która dla wszystkich niewtajemniczonych musiała być tym, na co wyglądała – rozmową ojca z synem i zarazem ministra transportu z podwładnym. Dosłownie można było odczuć, jak wielki ciężar obaj dźwigają (a to i tak nic w porównaniu do tego, co dźwigają Jenningsowie).
Z kolei nieudana (jeżeli wziąć pod uwagę "samobójstwo" generała) akcja Elizabeth w magazynie nakręcona była tak, że niejeden kinowy film by się nie powstydził. Oglądało się to, siedząc jak na szpilkach, a chłodny profesjonalizm Elizabeth strzelającej do kolejnych strażników tak, jak chwilę wcześniej strzelała do żarówek, był wręcz przerażający. Napięcie rosło niczym u mistrzów gatunku, a bezprecedensowy sygnał do natychmiastowego oddalenia się (o ile dobrze pamiętam, jeszcze tego w "The Americans" nie widzieliśmy) sprawił, że można było podskoczyć z zaskoczenia.
Przy okazji, można znów było spostrzec, że w tym serialu żadna postać nie pojawia się bez potrzeby. Tytułowi "Mr. and Mrs. Teacup" to przecież sprawiający wiecznie kłopoty Stanowi Gienadij i Sofia, do których to Stan ma teraz doprowadzić agentów radzieckiego wywiadu. Beeman znów jest na kolizyjnym kursie z przynajmniej jednym z Jenningsów i coś z tego będzie, możemy być pewni. Szczególnie że finał już niedługo… A i Jenningsowie są na kursie kolizyjnym ze sobą nawzajem, choć wie o tym na razie tylko Philip, który poza czasem na myślenie o tym, jak ratować firmę, musi znaleźć też czas na to, by zdobyć więcej informacji o tym, co robi Elizabeth. Ich konflikt staje się coraz gorętszy.
Ale najlepsze przyszło, jak to ostatnio bywa w "The Americans", w formie wideoklipu niczym z najlepszych lat MTV (tak, to były tamte lata!), choć tym razem do muzyki z gatunku, którego w MTV raczej byśmy nie uświadczyli. Eddie Rabbitt pasował jednak idealnie jako podkład i do kowbojskich butów Philipa, i do działalności Elizabeth. Show skradła tym razem jednak Paige, która nie posłuchała wcześniejszych napomnień. Ten moment, w którym patrzyła na identyfikator, to moment, kiedy chyba przekroczyła pewną granicę. Pytanie tylko, czy uczyni to z niej prawdziwą agentkę? [Andrzej Mandel]
HIT TYGODNIA: Johnny Galecki w "Roseanne"
"Darlene v. David" to odcinek, który miliony Amerykanów pewnie by wymieniło na pierwszym miejscu hitów tego tygodnia. "Roseanne" bije rekordy oglądalności i na jakość też trudno narzekać, ale dopiero odcinek o Davidzie i Darlene był prawdziwą emocjonalną bombą. W latach 90. para grana przez Sarę Gilbert i Johnny'ego Galeckiego należała do moich ulubionych i wszystko wskazuje na to, że dwadzieścia kilka lat później wciąż wywołują tyle samo emocji.
Twórcy z nawiązką spełnili oczekiwania dawnych fanów, prezentując tę dwójkę po raz kolejny w sytuacji, którą już znamy: z jednej strony mamy magnetyczne wręcz wzajemne przyciąganie, z drugiej brutalną rzeczywistość, która wyraźnie pokazuje, że oni nie są w stanie przetrwać jednego dnia bez kłótni. Choć wszystko, od nagłego powrotu do szybkiego rozstania, rozgrywa się na przestrzeni mniej więcej 24 godzin, dostajemy cały ich związek w pigułce: on wchodzi do niej przez okno i mówi, że teraz będzie lepszy. Ona najpierw się wkurza, a potem go całuje. Spędzają razem noc, a następnie nadchodzi poranek i emocjonalna karuzela rusza od nowa.
Najbardziej zadziwiające jest to, że Johnny Galecki – który w "The Big Bang Theory" zdecydowanie nie ma czego grać – był w stanie w 20 minut na nowo przedstawić Davida, już nie jako wrażliwego chłopca, tylko dorosłego faceta, który w pewnym momencie porzucił Darlene i dwójkę dzieci i wyjechał na drugi koniec świata, bo nie był w stanie znieść ciągłych kłótni. Każdy zapewne inaczej odbiera tę postać, po tym czego się dowiedzieliśmy na jego temat, ale faktem pozostaje jedno: Galecki wycisnął maksimum emocji z tego powrotu. I chyba nie tylko ja wolałabym teraz oglądać go w "Roseanne" niż w "The Big Bang Theory". [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Zagubiony w lesie, czyli zły dzień Alfreda w "Atlancie"
"Woods" to kolejny odcinek "Atlanty", który zabiera nas w dziwne miejsca, myli tropy i wykonuje nagłe zwroty o 180 stopni, by na koniec udowodnić, że wszystkie pokrętne ścieżki prowadzą do prostego celu. Tym razem w centrum uwagi znalazł się Alfred, którego muzyczna kariera i życiowe wybory zostały tu wyraźnie zakwestionowane – oczywiście w daleki od typowego sposób.
Zaczęło się jednak całkiem niewinnie, a my mieliśmy pełne prawo pomyśleć, że Paper Boia czeka bardzo udany dzień. W końcu uśmiech na jego twarzy to rzadki obrazek, więc gdy wywołała go niejaka Sierra (Angela Wildflower), trudno było przewidywać, że niedługo później będziemy oglądać bohatera walczącego o przeżycie w nieprzeniknionym gąszczu. No cóż, tak już bywa, gdy chce się pozostać prawdziwym raperem w sztucznym świecie instagramowych celebrytów.
O wadach takiego podejścia Alfred przekonał się tutaj kilkukrotnie. A to po raz kolejny dostając wyraźny sygnał, że z Earna jest wyjątkowo marny menedżer, a to wpadając na grupę "fanów", brutalnie korzystających z faktu, że idola można ot tak spotkać na kompletnym odludziu. Co działo się potem, było zaś zarówno swoistą wariacją na temat słynnego odcinka "Rodziny Soprano", jak i życiową lekcją dla naszego bohatera.
Wszystko zaś w odrealnionej atmosferze, zawierającej i las wyciągnięty żywcem z mrocznych baśni, i martwego jelenia. Był też zwariowany Wally (Reggie Green), którego majaki jakimś cudem trafiły w samo sedno Alfredowych problemów, uświadamiając mu, że stojąc w miejscu, tylko traci czas. Co z tą radą zrobi Paper Boi, to już pytanie na przyszłość – na razie wygląda na to, że przekonał się do selfie. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Różowa sukienka w "Killing Eve"
Drugi odcinek zabawy w kotka i myszkę, w której obie główne ról grają kobiety, nie rozczarował. Cała sprawa odkrywania, kto stoi za morderstwami, budowana jest logicznie, wymaga żmudnego przeszukiwania baz zdjęć, a równocześnie tempo serialu okazuje się zawrotne. Dawno nie widziałam tak dobrej rozrywki, której zupełnie nie trzeba się przed sobą wstydzić. Zasługa, także w odcinku "I'll Deal With Him Later", leży po stronie scenariusza Phoebe Waller-Bridge oraz wywiązywania się z aktorskich zadań przez Sandrę Oh i Jodie Comer.
W efekcie Eve jawi się nie tylko jako znudzona urzędniczka, której trafiło się zadanie, ale jako osoba kompetentna, entuzjastyczna, chociaż niewolna od wątpliwości. Jej życie prywatne też nabiera kolejnych warstw, bo z jednej strony jej małżeństwo z Niko wydaje się sielanką opartą na szczerości (świeżo upieczona rekrutka MI6, nawet nie stara się ukryć przed mężem nowej pracy), ale z drugiej strony Eve przyznaje, że "poślubiła własnego ojca".
Z kolei Villanelle zafundowała widzom "I'll Deal With Him Later" fantastyczną sesję terapeutyczną w różowej sukience, precyzyjne morderstwo przy pomocy perfum i pochlebstwa, a w przerwie znalazła sobie uroczego kochanka, który niestety marnie skończył. Reakcja Villanelle na jego śmierć doskonale oddaje socjopatyczny charakter bohaterki, ale równocześnie w ponurym stylu bawi. Sceny z zabójczynią to wciąż udane połączenie absolutnego zła z czarnym humorem.
Uświadomienie sobie przez obie strony pościgu, że wcześniej już się spotkały, może stanowić punkt zwrotny i jeszcze podkręcić tempo. Czekam w napięciu, bo seans z Eve, Villanelle mija błyskawicznie i od razu chce się więcej. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: "A.P. Bio" i pokazowa lekcja biologii
Sitcom "A.P. Bio" wylądował na naszej najnowszej liście świetnych seriali, których nie oglądacie, a zdecydowałam się go tam umieścić po najnowszym odcinku, "Eight Pigs and a Rat", który mnie przekonał, że twórcy dobrze wiedzą, co robią. Owszem, serial miewa problemy ze złapaniem rytmu i pozbyciem się łatki "dobre, ale nie aż tak", ale wydaje się, że z czasem może się to zmienić. Jeśli tylko jakimś cudem będzie kolejny sezon.
Zwiastunem zmian na lepsze okazała się wizyta z kuratorium i konieczność zaprezentowania pokazowych lekcji, niekoniecznie z wulkanem w roli głównej. Wydawało się, że to przepis na katastrofę i ostateczne pogrążenie belfra, który ani myśli uczyć biologii. A tu proszę. Belfer brawurowo się obronił (oczywiście, że on zna biologię, mieliście co do tego wątpliwości?), Sarika i reszta nerdów przeżyła niemały szok, a Glenn Howerton raz jeszcze pokazał, ile można zdziałać urokiem niegrzecznego chłopca. Zaś sama sekcja świni była jedną z dziwniejszych rzeczy, jakie mieliśmy okazję w tym sezonie zobaczyć w sitcomach telewizji ogólnodostępnej.
Będzie mi bardzo szkoda, jeśli "A.P. Bio" zostanie skasowane, bo mam wrażenie, że ta ekipa dopiero nabiera wiatru w żagle. Serial sprytnie postawił na głowie szkolne relacje na linii dyrektor – nauczyciele – uczniowie i gdyby dostał czas na zbudowanie postaci, w kolejnym sezonie mógłby rozwinąć się tak jak kiedyś "Community" czy "Parks and Recreation". Mam nadzieję, że w NBC też to widzą. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Ciemno wszędzie, czyli "Kruk"
Jeśli już wcześniejsze odcinki "Kruka" wydawały się brutalne, to co powiedzieć o piątym? Twórcy udowadniają, że nie zawahają się przed niczym, bo tego wymaga świat bez zasad, w który wszedł Adam Kruk. Oczekiwaniu na odkrycie, kto porwał chłopca, znów często schodziło na drugi plan wobec białostockich układów i tego, na co gotowi są ludzie, którzy nie zamierzają zrezygnować z wygodnej posady ani tym bardziej trafić do więzienia za dawne grzechy.
Moment, w którym Tylenda zastrzelił Kasię, minął tak szybko, że przez chwilę trudno było uwierzyć, że takie coś faktycznie się wydarzyło na ekranie. Komendant, który dotychczas stanowił raczej przykład posłusznej marionetki w rękach biznesmena Morawskiego, nagle wyrósł na najgorszego bandytę serialu – a konkurencja jest tu duża. Z kolei bezlitosny we wcześniejszych odcinkach Marek odkrył istnienie wyrzutów sumienia, widząc, do czego naprawdę zdolny jest jego wujek.
Do tego dodać trzeba śmierć najważniejszego świadka w sprawie o pedofilię, liczne krwawe pojedynki na pięści, a nawet jeden bardzo sugestywny wybuch mieszkania. A to wszystko w mroku białostockiej nocy lub ponurych wnętrz. Niektórym widzom pewnie nie przypadną do gustu wątki paranormalne (nawiązania do lokalnych wierzeń, babcia Kasi rozmawiająca ze zmarłymi, Sławek nagle mający moc sprawczą), ale zrobiono to na tyle subtelnie, że nie zakłóca cieszenia się porządnym kryminałem z zacięciem społecznym.
Już dziś finał, który powinien przynieść nam najważniejsze odpowiedzi. Dla mnie najciekawsze będzie jednak nie tyle odkrycie sprawcy porwania, co przekonanie się, czy w tak zarysowanym przez twórców "Kruka" świecie możliwa jest jakakolwiek sprawiedliwość. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: "Homeland" i Carrie vs Maggie
W odcinku "Clarity" "Homeland" zwolniło tempo, by zająć się prywatnymi problemami Carrie Mathison i jej walką z siostrą o prawo do opieki nad Franny. Siłą rzeczy to musiała być emocjonalna karuzela – i była, zwłaszcza kiedy nasza agentka poważnie zaczęła rozważać wykorzystanie przeciwko Maggie tego, że przez lata jej pomagała jako lekarka, ukrywając fakty o jej chorobie psychicznej i tym samym umożliwiając jej karierę w CIA. To był naprawdę okrutny pomysł, a ja nie miałam wątpliwości, że może do tego dojść.
Na szczęście nie doszło, sprawa Franny została rozwiązana prawdopodobnie najlepiej dla wszystkich, a Amy Hargreaves miała po drodze szansę pokazać, że kiedy ma co grać, nie ustępuje aktorsko Claire Danes. Relacja między siostrami jest o tyle ciekawa, że Carrie jest tą wyjątkową, a Maggie tą nudną, ale najczęściej mającą rację. Ponieważ instynkt każe widzowi stawać po stronie tego, kto zapewnia intensywniejsze przeżycia, zapewne nie ja jedna przeklinałam Maggie, kiedy z wyższością tłumaczyła swojej siostrze – jak dziecku – że znów nabroiła. Serial nie dawał wielu powodów, żeby ją lubić, choć od początku wiedzieliśmy, ile ona zrobiła dla Carrie.
"Clarity" jasno i dobitnie – w monologu pysznie dostarczonym przez Amy Hargreaves – mówi nam i Carrie, jak jest naprawdę. Maggie nie jest wyjątkowa, nie jest bohaterką, nie ratuje świata przed zamachami, ale może zapewnić Franny coś, czego nie zapewnia jej matka: dom, stabilizację i poczucie bezpieczeństwa. Co w końcu dociera także do samej Carrie, która dojrzała i zrozumiała pewne rzeczy na swój temat, ale to nie znaczy, że jest gotowa porzucić dla córki pracę stanowiącą sens jej życia. To ważna konkluzja, także w kontekście tego, że 8. sezon "Homeland" będzie już ostatni, przynajmniej dla Claire Danes. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Zbiorowe szaleństwo i wycieczki w głąb umysłów w "Legionie"
Odkąd poprzednim razem zlecona Davidowi przez Syd z przyszłości misja uratowania świata została nam jasno i wyraźnie wyłożona, sprawy nieco się skomplikowały. Głównie z powodu bezimiennego mnicha, który okazał się przyczyną epidemii szczękających zębów, wprowadzając przy okazji sporo zamieszania i jeszcze więcej wątpliwości, co do motywów działań tutejszych bohaterów.
Zwłaszcza że wszyscy mogą być ofiarami epidemii zbiorowego szaleństwa, której sposób rozprzestrzeniania się, Jon Hamm przedstawił nam na przykładzie grupy cheerleaderek, bo dlaczego by nie? Tak samo należy wytłumaczyć obecność pewnej sympatycznej krowy, która wyjątkowo dobrze wpisała się w krajobraz pogrążonej w chaosie siedziby Division 3. Skoro wariować, to na całego.
Pomimo tych (i innych) barwnych odlotów, "Chapter 11" był jednak kolejnym odcinkiem o klarownej strukturze, miejscami zamieniając się nawet w swego rodzaju grę. Jej kolejne poziomy przechodziliśmy wraz z Davidem i Carym, uwalniającymi swoich przyjaciół z odmętów ich własnych umysłów. Odwiedzając bajeczny ogród Ptonomy'ego (ubranego w szałowy garnitur) i tekstową rozgrywkę Melanie, mogliśmy rzucić okiem na ich problemy, czasem przybierające dość dziwne postaci. O ile Minotaur na kółkach jeszcze kogoś tu dziwi.
Znalazło się w tym wszystkim miejsce również na trochę emocji, choćby w komediowym wątku rodzeństwa Loudermilków czy w tragicznym losie uwięzionej w sytuacji bez wyjścia Lenny (Aubrey Plaza w kolejnym odcinku przechodzi samą siebie). Nie wiem, co nam szykują twórcy na przyszłość, ale mam coraz większe przekonanie, że powinniśmy się szykować na mocne ciosy. W końcu stawki rosną, szaleństwo się rozprzestrzenia, a czasu jest coraz mniej. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Christie na dzisiejsze czasy, czyli "Ordeal by Innocence"
Pierwszy, entuzjastycznie przez nas recenzowany odcinek nowej adaptacji powieści Agathy Christie zapowiadał porządną klasyczną ekranizację. Dwa kolejne, w tym niedzielny finał miniserii, nie straciły na klimacie, ale równocześnie pokazały, że da się łatwo "dopisać" takiej opowieści sprzed lat znaczenia ważne i dziś.>
Ortodoksyjnych fanów pisarki rozdrażnić mogła zmiana zakończenia, ale jeśli nie skupiać się na porównywaniu książki i miniserialu, trzeba przyznać, że opcja wybrana przez Sarah Philips wypadła logicznie i wiarygodnie. Jednak to, kto zabił Rachel i Philipa, to tylko jeden z ważnych wątków. Być może nawet ciekawszy okazał się portret rodzinnych napięć, które w produkcji BBC pokazano możliwie współcześnie.
Odważne podkreślenie ledwie zarysowanego w powieści tematu kazirodztwa (chociaż dotyczącego przybranego rodzeństwa), wprowadzenie czarnoskórej bohaterki w świat Anglii lat 50., zaakcentowanie tła politycznego (zagrożenie ze strony ZSRR), dopisanie Arthurowi problemów psychicznych i zaostrzenie słownictwa – to wszystko purystów może razić, ale skłaniam się do zdania, że dzięki takim chwytom "Ordeal by Innocence" zostanie widzom w pamięci jako po prostu bardzo ciekawy miniserial, a nie jako kolejna grzeczna adaptacja.
Sukces nie byłby możliwy bez fantastycznej obsady. Wiele tu mocnych ról, a w przeciągu zaledwie trzech odcinków na ekranie dostaliśmy liczne pełnokrwiste postacie, niedające się sprowadzić do instrumentalnej roli podejrzanych w sprawie. Jednak gwiazdą była przede wszystkim Anna Chancellor, która zrobiła z Rachel bohaterkę wielowymiarową, okrutną, ale znękaną, władczą, ale naprawdę kruchą. Do tego świetne zdjęcia, rewelacyjna scenografia, dbałość o detale. To ekranizacja na dzisiejsze czasy – i może dzięki temu przetrwa dłużej niż sezon, zachęcając wysoką jakością do kolejnych powtórek. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: "Jane the Virgin" i twist "rodem z telenoweli"
UWAGA NA DUŻY SPOILER!
"Jane the Virgin" już przed tygodniem zapowiadała duży twist, ale tego jednak się nie spodziewałam. Co więcej, przypuszczam, że gdybym nie przeczytała wczoraj rano na Twitterze, co się święci, mogłabym tej niespodzianki nie przeżyć. Albo przynajmniej zareagować starym dobrym omdleniem – co, mam nadzieję, Jane też zrobiła, tylko już tego nie zobaczyliśmy.
Powrót Michaela, który – jak to w telenoweli – najwyraźniej zmartwychwstał, tylko z pozoru brzmi jak tani chwyt, mający na celu podniesienie oglądalności. Oczywiście, ten cel też zostanie spełniony, bo "Jane the Virgin" zresetowała się, powracając niejako do punktu wyjścia, który był rzeczywiście emocjonujący. Ale to tylko jeden powód, dla którego powrót do oryginalnego trójkąta miłosnego ma sens – i wcale nie najważniejszy.
Najważniejsze jest to, żeby nasza heroina mogła dokonać właściwego wyboru, raz na zawsze. Jeśli zostanie z Rafaelem (a prawdopodobnie tak właśnie będzie, choć nie dokona się to natychmiast), to ani ona, ani on, ani my nie będziemy mieć poczucia, że to jej "druga opcja". Jeśli jednak wygra Michael, też sprawa będzie jasna. Ale nie sądzę, żeby wygrał, bo to już raczej nie jest ten Michael, którego kochała Jane, Rogelio i widzowie.
Tak czy siak, dzięki starej jak świat sztuczce w "Jane the Virgin" stawki emocjonalne znów rosną. I trudno się o to gniewać na twórców, bo zrobili wszystko po mistrzowsku, puszczając do nas oczko w odpowiednim momencie i przywracając bohatera, bez którego serial jednak trochę tracił. [Marta Wawrzyn]