Śmierć i życie. "The Walking Dead" – recenzja finału 8. sezonu
Mateusz Piesowicz
16 kwietnia 2018, 23:01
"The Walking Dead" (Fot. AMC)
Nijaki i do zapomnienia – można było powiedzieć praktycznie o każdym odcinku 8. sezonu "The Walking Dead". Finał nic w tej kwestii nie zmienił, ale czy ktoś jeszcze na to liczył? Spoilery.
Nijaki i do zapomnienia – można było powiedzieć praktycznie o każdym odcinku 8. sezonu "The Walking Dead". Finał nic w tej kwestii nie zmienił, ale czy ktoś jeszcze na to liczył? Spoilery.
Kulminacja wszystkich dotychczasowych sezonów. Początek zupełnie nowej opowieści. Satysfakcjonujące zakończenie. Wszystko to zapowiedzi "Wrath" – finałowego odcinka 8. sezonu "The Walking Dead" – słowami jego twórców. Zapowiedzi, w które rzecz jasna trudno było uwierzyć, mając w pamięci "atrakcje", jakimi serial raczył nas od dłuższego czasu. Jedynym czego tu naprawdę oczekiwałem, było więc zakończenie okropnie rozwleczonej wojny z Neganem. W jakikolwiek sposób, byle raz na zawsze.
Teoretycznie powinienem więc być zadowolony, bo rzeczywiście, starcie naszych bohaterów ze Zbawcami dobiegło wreszcie końca. Jednak sposób, w jaki do tego doszło i wszystkie dodatkowe okoliczności, każą patrzeć na ten odcinek dokładnie tak samo, jak na poprzedzające go godziny – kompletnie beznamiętnie. A przypominam, że mówimy o finale opowieści, którą śledziliśmy od 2 lat, więc jakby nie patrzeć, czymś, co powinno nam utkwić w pamięci. Wielkich szans na to jednak nie ma, skoro najlepszy komplement, jaki mogę rzucić pod adresem "Wrath" to: mogło być gorzej.
O tym że równie dobrze mogło być lepiej, nawet nie wspominam, bo sprawa jest zrozumiała. W końcu "wojny totalne" raczej nie powinny kończyć się absurdalnymi zwrotami akcji, niezbyt spektakularnymi bitwami i łzawym wykładaniem podstaw etyki pod drzewem z witrażami (serio). Mając jednak do wyboru to lub kolejną bezsensowną bieganinę połączoną ze strzelaniem do nikogo, mimo wszystko wybieram opcję numer jeden.
Dzięki niej mieliśmy przynajmniej okazję zobaczyć absolutnie uroczą scenę, w której broń wybucha w twarz wszystkim Zbawcom w dokładnie tej samej chwili. Rozwiązanie wprawdzie durne jak mało co, ale muszę przyznać, że w jakiś dziwny sposób mi się podobało. A co tam, skoro sensu nie ma tu już od dawna, to chociaż miejmy z tego odrobinę rozrywki. Do takiej zaś kategorii Eugene (Josh McDermitt) robiący za deus ex machinę niewątpliwie się zalicza. A jaki ma potencjał komediowy!
Potrzebny tym bardziej, że lekkiego tonu w "The Walking Dead" zwykle ze świecą szukać. "Wrath" przez większość czasu nie było pod tym względem wyjątkiem – zawierało m.in. sentymentalne wstawki z Rickiem i małym Carlem, pogrążającego się w otchłaniach szaleństwa Morgana i jeszcze kilka pogadanek o tym, jak to wszyscy przekroczyli nieprzekraczalne granice, na wypadek gdybyście zapomnieli. Potem dostaliśmy jeszcze odrobinę nie najgorzej budowanego napięcia poprzetykanego zupełnie zbędnymi wstawkami ze Wzgórza (kobiety z Oceanside to kolejny przykład całkowicie bezużytecznego wątku z tego sezonu) i mogliśmy przejść do clou programu, czyli naparzanki dwójki wielkich przeciwników pod wspomnianym już drzewem.
Dodajmy, że krótkiej, bo jak można było przypuszczać, śmierć Carla i tony papieru, jakie chłopak poświęcił na swoją epistolografię, nie mogły pójść na marne. Bijatyka zmieniła się więc z brutalnej w ckliwą, a my byliśmy dosłownie o krok od zobaczenia Negana roniącego łezkę – gdyby tylko Rick wszystkiego nie zepsuł! Ale żeby nie było, doceniam precyzję tego cięcia. Kawałkiem szkła, w takich warunkach, na idealną głębokość, by jego ofiara od razu się nie wykrwawiła… nie ma co, to wymaga umiejętności, stalowych nerwów i pewnej ręki.
No dobrze, żarty na bok. Czy oszczędzenie wroga ma sens z punktu widzenia całej historii? Z pewnością da się obronić, podobnie jak przemowa Ricka o przyszłości, żywych i umarłych. Problem w tym, że droga jaką do tego doszliśmy, zdecydowanie nie należy do najbardziej przekonujących. A już z pewnością nie bardziej satysfakcjonujących, niż byłby widok Negana pozbawianego życia w jakiś efektowny sposób.
Trudno mieć tu pretensje do Jeffreya Deana Morgana – on swoją robotę wykonał bez zarzutu, tworząc postać, której śmierci wyglądaliśmy z niecierpliwością od dawna. Czy równie dobrze spisali się scenarzyści w próbach przekonania nas, że cała ta historia straciłaby kompletnie na znaczeniu, gdyby Negan zginął z ręki Ricka? W gruncie rzeczy nie ma to znaczenia, bo spaprali oni swoją robotę znacznie wcześniej. Czy przywódca Zbawców umrze, czy zostanie potraktowany w humanitarny sposób, mogłoby nas bowiem interesować tylko w przypadku, gdyby dawno temu ta historia nie stała się tak męcząca.
A czy wyniknie z utrzymywania Negana przy życiu coś ciekawego, nie sposób w tym momencie przewidzieć. Jak już zdążyliśmy zobaczyć, decyzja Ricka będzie miała swoje konsekwencje wśród jego ludzi, co daje nadzieje na nieco bardziej intrygujące historie w przyszłości. Konflikt z Maggie i Darylem (a też najwyraźniej Jesusem, choć nie mam bladego pojęcia czemu) wygląda na coś, co jest w stanie napędzać serial w kolejnej odsłonie, ale oczywiście i tak wszystko zależy od jakości scenariusza. Powiedzmy jednak, że jestem dobrej myśli. Wszystko lepsze od nudnej wojny.
Co do samego Ricka, zmiana podejścia z "zabijmy wszystkich" na "nie zabijajmy nikogo" to nie pierwszy zwrot w jego postępowaniu. Ani bardziej, ani mniej wiarygodny od poprzednich, ale pamiętając, jak trudny do zniesienia jest pogrążający się w mroku Grimes, wolę go w wersji nieco bardziej optymistycznej. Rick-przywódca nie jest może bezwzględną zapowiedzią lepszych czasów dla serialu, ale daje twórcom więcej sensownych opcji. Nawet jeśli wiele z nich nadal będzie wyglądało na wyciągnięte z kapelusza, czego doświadczyliśmy w tym odcinku kilka razy.
Choćby w przypadku Morgana, któremu wystarczyło 30 sekund rozmowy z Jesusem, by przemyśleć sobie całe swoje dotychczasowe życie. W sumie trudno mu się dziwić, wszak wiemy nie od dziś, że spieszy mu się do Teksasu, musiał więc szybko pozamykać stare sprawy. Wy chyba też nie chcielibyście zaczynać nowych znajomości od wyjścia na obłąkanego mordercę widującego duchy swoich ofiar, prawda? Twórcy "The Walking Dead" mają prawdziwy talent do tak bzdurnych rozwiązań – niby powinienem już dawno do nich przywyknąć, a jednak wciąż potrafią zaskoczyć.
Zostawmy to już jednak, bo czego by o nim nie powiedzieć, nie da się ukryć, że na tle całego, słabego sezonu, ostatni odcinek prezentuje się w miarę przyzwoicie. Nie na tyle jednak, by zapamiętać go z czegokolwiek innego niż faktu, że zamknął historię, przez którą brnęliśmy w bólach przez zdecydowanie zbyt długi czas. Kilka szczęśliwych zakończeń, spodziewany brak jakichkolwiek ofiar, które znalibyśmy z imienia (naprawdę nie dało się odstrzelić chociaż Gregory'ego?), obietnica choć minimalnej poprawy w kolejnym sezonie – nie za wiele, jak na finał, który miał podsumować wszystkie dotychczasowe osiągnięcia serialu. Choć, jak się nad tym zastanowić, może właśnie w ten sposób jego twórcy wystawili sobie najlepszą laurkę.