Parszywy los i nieśmiertelna miłość. "Hap i Leonard" – recenzja finału 3. sezonu
Mateusz Piesowicz
15 kwietnia 2018, 19:03
"Hap i Leonard" (Fot. Sundance TV)
Oko w oko z nieludzką nienawiścią i własnym strachem musieli stanąć Hap i Leonard w emocjonującym finale 3. sezonu. Kto wyszedł z tego starcia cało? Uwaga na ogromne spoilery!
Oko w oko z nieludzką nienawiścią i własnym strachem musieli stanąć Hap i Leonard w emocjonującym finale 3. sezonu. Kto wyszedł z tego starcia cało? Uwaga na ogromne spoilery!
Magiczny realizm, atmosfera gęsta jak smoła i towarzysząca temu rasistowska nienawiść – to wszystko, o czym pisałem już przy okazji premierowego odcinka, nie opuszczało nas przez cały 3. sezon "Hapa i Leonarda". Aż do finału, który przyniósł typowe dla tej opowieści, zatopione w groteskowej przemocy rozwiązania. A wraz z nimi zdrową porcję humoru, zaskakujące zwroty akcji, tonę autentycznych emocji oraz jedno, bardzo gorzkie i trudne do przełknięcia, ale idealnie tutaj pasujące zakończenie.
Zanim jednak do niego dotarliśmy, czekało nas kilka trudnych i boleśnie szczerych rozmów, w których zaskakującą rolę głosu sumienia i rozsądku w jednym pełnił detektyw Charlie Blank (Douglas M. Griffin). Wspominam o tym nie bez powodu, bo warto zauważyć, jak całkiem niepostrzeżenie twórcy serialu zbudowali świat nieograniczający się tylko do dwójki tytułowych postaci. Przyznaję, że często sam postrzegałem "Hapa i Leonarda" głównie przez pryzmat tego szalonego duetu, traktując całą resztę jako przemijające dodatki. Tymczasem prawda jest nieco inna, co "Monsoon Mambo" pokazało w całej okazałości.
Pełniący przecież tylko drugoplanową rolę Charlie okazał się tu kluczowym elementem. Nie tylko pozwalając fabule ruszyć z miejsca, ale przede wszystkim dostarczając moralne wsparcie dla cierpiącego na swego rodzaju stres pourazowy Hapa, zdruzgotanego wydarzeniami z poprzedniego odcinka. Scena szczerej rozmowy tej dwójki nie miałaby prawa zadziałać, gdybyśmy wciąż widzieli w Charliem tylko trochę rubasznego, ale w gruncie rzeczy przyzwoitego faceta. Tutaj zobaczyliśmy bohatera z krwi i kości, udowadniającego, że serial Sundance TV to coś więcej, niż pulpowa historia z barwnymi postaciami na pierwszym planie. To opowieść wypełniona prawdziwymi ludźmi, nawet jeśli wszyscy wydają się mocno przerysowani.
A teoretycznie aż się tu od takich roi, poczynając od oficer Reynolds (Laura Allen), na widok której nóż się w kieszeni automatycznie otwierał, a kończąc na Floridzie Grange (Tiffany Mack) – kobiecie, od której wszystko się zaczęło, i na której, niestety, też się skończyło. Bzdurą byłoby jednak nazwać ją "damą w opałach", a cały sezon sprowadzić do jej poszukiwań. Twórcy serialu są zbyt sprytni, by bawić się w takie odtwórstwo, przez co Florida, choć fizycznie nieobecna poza retrospekcjami, była tutaj trzecią wiodącą postacią. Świetnie napisaną, różną od pierwszoplanowej dwójki, ale równie barwną i fascynującą, gdy oglądaliśmy jej starcia z rasistowskimi mieszkańcami Grovetown.
Z tym większą rozpaczą przyjąłem finał, perfidnie pozwalający nam uwierzyć w happy end, by zaraz potem brutalnie podeptać wszelkie nadzieje i przypomnieć, że choć oglądaliśmy niecodzienną bajkę, szczęśliwym zakończeniom nie powinniśmy ufać ani przez moment. Takie bowiem w "Hapie i Leonardzie" nie występują, czyniąc z serialu historię piekielnie gorzką i mroczną, ale przez to również boleśnie prawdziwą. Zbudowaną na autentycznych emocjach bohaterów, którzy trafili do piekła na ziemi i nie mogli wyjść z niego bez szwanku, nawet jeśli ostatecznie znaleźli w sobie odwagę, by spojrzeć prosto w oczy własnemu strachowi.
Jak to zwykle bywa, ten miał pospolitą twarz niejakiego Trumana Browna (Pat Healy) i podobnych mu parszywych typów. Oblicze paskudne, ziejące nienawiścią i odsłaniające najgorszą stronę nie tylko Ameryki, ale całego gatunku ludzkiego, bo przecież to nie tak, że w Grovetown zalęgła się choroba, o której nikt poza jego granicami nie słyszał. Przeklęte miasteczko zostało tylko wyrazistym przykładem na to, do czego może dojść, gdy uprzedzenia przestaną kryć się w cieniu i wypełzną, by ogrzać się w powszechnej obojętności lub wręcz przyzwoleniu na swoją obecność. Mogą wówczas urosnąć do rozmiarów tak przerażających, by złamać nawet twardziela pokroju Leonarda Pine'a – przynajmniej na chwilę. Bo chyba nikt nie wątpił, że potrwa to wiecznie, prawda?
Kolejna konfrontacja była zatem nieunikniona i odbyła się w charakterystycznym dla "Hapa i Leonarda" stylu, łącząc akcję, napięcie, twisty i humor w karykaturalnej mieszance godnej najbardziej niestworzonych historii. Dodajcie jeszcze do tego żaby i ulewny deszcz, a już tylko bardzo ludzka nienawiść będzie sprawiać, że całość nie wyda się kompletnie oderwana od rzeczywistości. Żadna to jednak wada – do nieustannego wyolbrzymiania jesteśmy tu przecież doskonale przyzwyczajeni. Sprawiedliwość wymierzana przez Sneeda (Evan Gamble) i Bacona (Louis Gossett Jr.) mogła więc być niezbyt przekonująca, ale rany, jakie to było satysfakcjonujące!
Problem polega na tym, że o ile Brown i Reynolds to potwory w ludzkiej skórze, które musiał spotkać zasłużony koniec, o tyle z pewnymi rzeczami nawet Hap, Leonard i cała reszta nie mogą wygrać. Tak jak przypadek sprawił, że Florida i pozostali znaleźli się w tamtym czasie na złomowisku, tak samo on dał nam najtragiczniejsze z możliwych zakończeń. A może to okrutna ironia losu? Albo straszliwe przeznaczenie, na które bohaterka została skazana, w chwili gdy zainteresowała się sprawą przeklętego bluesa? Cokolwiek to było, sposób w jaki pozbawiło nas dopiero co odnalezionej bohaterki, a Hapa kolejnej ukochanej kobiety, bolał niczym nóż wbity prosto w serce.
"Nienawiść zaślepia. Miłość uwalnia. Nadzieja łamie serce" – usłyszeliśmy w ostatnich chwilach odcinka i mogliśmy się tylko uśmiechnąć przez łzy na to zwięzłe, ale trafne podsumowanie całego sezonu. Miejscami odrealnionego, kiedy indziej bardzo twardo stąpającego po ziemi, a zamkniętego niemalże biblijnym potopem, który jednak zamiast oczyścić ziemię z brudu, przyniósł przewrotną konkluzję, dopełniając fatalną dolę naszych bohaterów. Jedyne pocieszenie w tym takie, że ciągle mają siebie nawzajem – pewnie nawet bliżej, niż kiedykolwiek wcześniej.
Wypada sobie zatem tylko życzyć, byśmy mogli się ich obecnością cieszyć przez kolejny sezon. Zwłaszcza że Hap i Leonard jak mało kto zasłużyli sobie na choć odrobinę szczęśliwsze zakończenie. Najlepiej po serii równie udanych odcinków jak tegoroczne, które miały wszystko to, co w serialu najlepsze: barwną intrygę, ogromne emocje, kapitalny humor oraz Jamesa Purefoya i Michaela K. Williamsa w jeszcze lepszej formie, niż do tej pory. A nade wszystko prostą, trafiającą idealnie w punkt i robiącą ogromne wrażenie historię. Groteskową i miejscami mocno rozmijającą się z sensem, ale przykuwającą wzrok co najmniej tak, jak taniec pary zakochanych na jeziorze.