Dzieci, oświadczyny, wąsy i wszystko po staremu. "New Girl" – recenzja premiery 7. sezonu
Mateusz Piesowicz
13 kwietnia 2018, 20:01
"New Girl" (Fot. FOX)
Jak wygląda życie po szczęśliwym zakończeniu? Odpowiedzi na to pytanie szuka "New Girl" – komedia FOX-a, która wróciła właśnie z ostatnim, 7. sezonem. Uwaga na spoilery z 1. odcinka.
Jak wygląda życie po szczęśliwym zakończeniu? Odpowiedzi na to pytanie szuka "New Girl" – komedia FOX-a, która wróciła właśnie z ostatnim, 7. sezonem. Uwaga na spoilery z 1. odcinka.
Osiem odcinków. Tylko tyle i aż tyle dostali twórcy "New Girl" na pożegnanie bohaterów, z którymi spędziliśmy do tej pory sześć lat i tyle samo sezonów. Mało, biorąc pod uwagę, że poprzednie odsłony serialu były około trzy razy dłuższe, ale dużo zważywszy na to, jak często komedia FOX-a uciekała już spod topora, utrzymując się w ramówce mimo nie najlepszych wyników. A idealnie w sam raz, by zgrabnie zakończyć historię, której zalety i wady znamy na wylot.
Finałowy sezon raczej nic w tej kwestii nie zmieni, choć okoliczności w życiu Jess i reszty są zupełnie inne od tych, w jakich widzieliśmy ich poprzednio. W końcu od czasu pamiętnego pocałunku w windzie minęły około trzy lata, w trakcie których nic nie stało w miejscu. Ktoś się urodził, ktoś inny zdążył wziąć ślub, a komuś udało się zrobić międzynarodową karierę. Można by pomyśleć, że sporo nas ominęło, ale to tylko pozory – w gruncie rzeczy w "New Girl" wszystko jest nadal po staremu i bynajmniej nie jest to zła wiadomość.
Wręcz przeciwnie, skok w czasie to najlepsze, co mogli nam i bohaterom zafundować twórcy. Dzięki temu satysfakcjonujące zakończenie, jakie dostaliśmy poprzednim razem, nie straciło na znaczeniu, a my możemy na własne oczy zobaczyć, jak dokładnie wygląda życie po happy endzie. I to bez męczących zmian, jakie zwykle zachodzą w życiu serialowych postaci, gdy zakładają rodziny, mają dzieci i robią te wszystkie poważne, dorosłe rzeczy. Tutaj nam ich oszczędzono, za co możemy być tylko wdzięczni (choć przyznaję, że wspominane mimochodem pijaństwo na ślubie Winstona i Aly chętnie bym obejrzał), bo w efekcie "New Girl" otrzymało zastrzyk świeżej energii, jaka była tu od dawna potrzebna.
Na jej brak nie mogliśmy narzekać od samego początku odcinka, który w szybkim tempie zaktualizował nam najważniejsze sprawy. I tak, Cece (Hannah Simone) oraz wąsaty i spełniający się w roli ojca Schmidt (Max Greenfield) mają już trzyletnią dziewczynkę, absolutnie uroczą Ruth Bader Parikh-Schmidt; Aly (Nasim Pedrad) i Winston (Lamorne Morris) są małżeństwem spodziewającym się narodzin własnego dziecka; a Jess (Zooey Deschanel) i Nick (Jake Johnson) żyją bez zobowiązań i podróżują po świecie, promując jego kolejną książkę. Wszystkich spotykamy, gdy ci ostatni wracają do domu po półrocznym pobycie w Europie, akurat na przyjęcie urodzinowe małej Ruth.
Zupełnie inni ludzie? Nic z tych rzeczy. Wystarcza chwila, by zorientować się, że sukcesy zawodowe i dorosłość nikogo tu nie zmieniły. Nick może być popularnym autorem, a Jess jego aż za bardzo wyluzowaną dziewczyną (pół biedy z kolczykiem w nosie, "JSES" na karku to już poważniejsza sprawa), ale gdy przychodzi do ważnych decyzji, nadal bawią się w podchody. Dokładnie tak samo jak twórcy, którzy najwyraźniej szykują kolejną odsłonę historii pod tytułem "zejdą się czy nie" – tym razem w wersji z oświadczynami.
Z jednej strony to nic innego, jak jeszcze jeden powtarzalny schemat, co może być rozczarowujące dla tych, którzy liczyli na zdecydowany krok naprzód. Z drugiej jednak determinacja i zdecydowanie Nicka obiecują nieco inną historię niż te, które już oglądaliśmy. Pytanie nie brzmi już "czy", tylko "kiedy" i "jak", co pokazuje, jak długą drogę przeszła nasza pierwszoplanowa para. Bywał ich związek słodkim telewizyjnym romansem, ale równie często wydawał się męczący i wymuszony. Trwał cały sezon i miał równie długą przerwę. Teraz, gdy wszystkie przeszkody zostały pokonane, pojawiła się rozsądna uwaga: nie psujmy tego.
Twórcy odpowiadają na to ustami Nicka – nie zepsujemy, ale musimy sprawić, że zakończenie będzie idealne. Bo tych dwoje rzeczywiście na to zasłużyło, a czy konkluzję zobaczymy za kilka dni, czy będziemy musieli poczekać do finału, nie ma tu żadnego znaczenia. Miesięczny deadline ustalony przez ojca Jess, Boba (Rob Reiner), jest wszak wiążący, lecz jeszcze bardziej przekonuje mnie podejście Nicka. Faceta, który często irytował, ale teraz jest pewien jak nigdy, że po 10 latach przygotowań wybierze idealny moment i sposób. A ja mu wierzę.
Ufam też twórcom, że wiedzą, co robią, nie fundując nam rewolucji w samej końcówce. Oczekiwanie na wielki moment może być zupełnie wystarczające, o ile tylko przez cały ten czas zagwarantują nam co najmniej tyle atrakcji, ile dostaliśmy już w premierowym odcinku. Stanowiącym swoiste "The Best Of" i przypominającym, dlaczego trwaliśmy przy "New Girl" przez tyle lat. Wypełnionym sympatycznymi żartami, wyprowadzającymi w pole sztuczkami (scena w windzie!) i ciepłem przebijającym z totalnie absurdalnych sytuacji. Bo wszyscy tutaj są wciąż tymi samymi wielkimi dzieciakami – nie zamaskują tego ani zawodowe sukcesy, ani wąs godny aktora z filmu porno.
Ten ostatni był zresztą motywem głupiutkim, ale jakże dobrze pasującym do całego serialu. Kolejnym z szeregu podobnych drobnostek udowadniających, jak niecodziennym bromance'em jest relacja Nicka ze Schmidtem. Wzajemne golenie okropnego zarostu jako dowód na głęboką przyjaźń to jedna z dziwniejszych rzeczy, jakie widziałem, ale bez wątpienia działa. I jak tu nie wierzyć w głębsze znaczenie tego wąsa?
A przecież na tym się nie skończyło, bo były jeszcze m.in. feministyczne urodziny trzylatki zakończone pijacką awanturą, bardzo bojowo nastawiona Aly i całe mnóstwo ciążowych fotografii. Niby nic wielkiego, ale odkrycie, że po sześciu sezonach te cudowne bzdurki nadal działają, bawią i potrafią wzruszyć, jest bardzo ożywcze, zwłaszcza na tle większości beznamiętnie oglądanych sitcomów.
W "New Girl" na cuda nie liczyłem i ich nie otrzymałem, jednak zapowiedź jeszcze kilku odcinków wypełnionych ciepłem, jakie towarzyszyło nam tutaj od samego początku to dość, by szczerze cieszyć się na ten krótki epilog. Mieszkanie 4B to po prostu jedno z tych serialowych miejsc, do których chętnie zaglądamy – choćby po to, by się pożegnać. Ale zanim to nastąpi, poprosimy jeszcze trochę Jess, Nicka, Schmidta, Winstona i Cece.