10 seriali Netfliksa i Amazona, które zostały skasowane za wcześnie
Marta Wawrzyn
13 kwietnia 2018, 12:03
"Mozart in the Jungle" (Fot. Amazon Prime Video)
Kilka lat temu serwisy Netflix i Amazon zamawiały seriale jak szalone, teraz jeszcze szybciej je kasują, patrząc nie na jakość, tylko na oglądalność. Ofiarą takiej polityki padł ostatnio rewelacyjny "Mozart in the Jungle".
Kilka lat temu serwisy Netflix i Amazon zamawiały seriale jak szalone, teraz jeszcze szybciej je kasują, patrząc nie na jakość, tylko na oglądalność. Ofiarą takiej polityki padł ostatnio rewelacyjny "Mozart in the Jungle".
"Everything Sucks!"
Zanim przejdziemy do grzechów Amazona, zerknijmy na to, co zbroił Netflix, który ostatnio kasuje seriale jak szalony. "Everything Sucks!" serialem wielkim nie było, ale było serialem sympatycznym i niegłupim, który prawdopodobnie by się obronił, gdyby Netflix choć trochę go promował. Trochę nostalgiczna, a trochę depresyjna komedia o dorastaniu w latach 90., którą stworzyli Michael Mohan i Ben York Jones, debiutowała niedługo po "Altered Carbon" i została zignorowana przede wszystkim przez samego Netfliksa.
Jak wygląda ignorowanie, pytacie. Ano tak, że podczas gdy materiały zapowiadające jeden serial wychodzą dosłownie codziennie przez kilka tygodni, o innych tytułach nie mówi się prawie wcale. A kiedy dziennikarze pytają o przedpremierowe screenery, słyszą krótkie: "nie ma" (co od razu budzi podejrzenie, że serial jest zły, bo przecież musi być jakiś powód, dla którego jest ukrywany przed naszymi oczami). Tak bywa często. Netflix z góry dzieli seriale na lepsze i gorsze, jedne wciskając widzom (i dziennikarzom) na każdym kroku, a innych nie polecając w ogóle.
"Everything Sucks!" należało do tej drugiej kategorii i chciałabym zrozumieć dlaczego. Uważam, że utalentowana grupka dzieciaków – na czele ze wspaniałą Peyton Kennedy i Jahim Di'Allo Winstonem – zasługiwała na lepsze potraktowanie, podobnie jak twórcy. Oczywiście, publika też jest w jakimś sensie jest winna, bo serialu nie oglądała. Ale żeby go oglądać, najpierw musiała wiedzieć o jego istnieniu, czego Netflix nie ułatwił.
"Sense8"
Sama co prawda fanką "Sense8" nie byłam, ale rozumiem, czemu serial sióstr Wachowskich mógł mieć grono wiernych widzów. Był w końcu jedną z najbardziej niezwykłych rzeczy nie tylko na Netfliksie, ale i ogólnie we współczesnej telewizji. Rozumiem, czemu tak dużo osób zakochało się w jego specyficznej stylistyce i grupce bohaterów z całego świata, których łączyła wyjątkowa więź.
Problemem "Sense8" było to, że tych osób było zwyczajnie za mało, by serial mógł na siebie zarobić. Kosmicznie droga, zrobiona z rozmachem, kręcona częściowo w egzotycznych krajach superprodukcja nie okazała się sukcesem komercyjnym, na co liczono przed premierą. Skasowano ją, bo kosztowała setki milionów dolarów i nie miała wystarczająco dużej oglądalności, aby opłacało się ją dalej produkować. Nawet przy modelu finansowym Netfliksa, który zakłada, że najpopularniejsze seriale zarabiają na te mniej popularne, kontynuowanie "Sense8" przez jeszcze jeden sezon było trudne do usprawiedliwienia z finansowego punktu widzenia.
Ale z wizerunkowego punktu widzenia jeszcze jeden sezon – który zostałby oficjalnie zamówiony jako finałowy – jak najbardziej miał sens. To właśnie od skasowania "Sense8" zaczęła się dla Netfliksa wizerunkowa czarna era. Fani popkultury z całego świata zorientowali się, że platformy streamingowe to biznes jak każdy, a nie "ci dobrzy", którzy ratują seriale, skasowane przez złą tradycyjną telewizję. I nawet jeśli "Sense8" koniec końców ma wrócić z finałowym odcinkiem specjalnym, mleko się rozlało. Streamingowy gigant stracił zaufanie klientów i już go nie odzyska. Zwłaszcza że to był dopiero początek wielkiego kasowania.
"Mozart in the Jungle"
Kiedy Amazon Prime Video zaczynał przygodę z własnymi serialami, od Netfliksa odróżniało go to, że zamawiał sporo niszowych komedii i komediodramatów, najczęściej w stylu indie. A teraz je wszystkie kasuje jak leci, nie patrząc na zaangażowane w ich produkcję nazwiska, zachwyty krytyków, zdobyte nagrody itd. Ale nawet jeśli wcześniej odstrzelone zostały "I Love Dick" i "One Mississippi", prawdopodobnie nikt z nas nie sądził, że cokolwiek grozi "Mozartowi". W końcu to jedna z najlepszych i najbardziej utytułowanych produkcji platformy.
Oczywiście, trochę czasu minęło od 2016 roku, kiedy to serial otrzymał Złoty Glob dla najlepszej komedii, a Gael Garcia Bernal dla najlepszego aktora komediowego. Zdaję sobie sprawę, że to nie czyniło "Mozarta" nietykalnym dwa lata później. A jednak coś wydaje się mocno nie w porządku, kiedy jeden z najlepszych seriali tak po prostu się wyrzuca w błoto, nie dając nawet twórcom szansy na dokończenie opowiadanych historii. I nieważne, że wcześniej mieli na to cztery sezony.
Skasowanie "Mozarta" jest efektem zmiany zarówno strategii, jak i osób, które wcielają ją w życie. Od tego roku pieczę nad serialami Amazona sprawuje Jennifer Salke, której zadaniem jest wprowadzenie platformy na nowe tory. Amazon odchodzi od seriali indie i idzie w kierunku gigantów, jak "Władca Pierścieni". Na takie bzdury jak miłość do muzyki klasycznej nie ma już miejsca.
"One Mississippi"
Skoro jesteśmy przy Amazonie, przyjrzyjmy się przypadkowi "One Mississippi", który został wyrzucony w błoto w styczniu tego roku, po dwóch sezonach, pomimo zachwytów ze wszystkich stron. Oczywiście, wiem, że to kolejny tytuł, w przypadku którego wysokie noty od krytyków nie mogły iść i zapewne nie szły w parze z oszałamiającą oglądalnością.
Serial stworzony przez Tig Notaro i opowiadający o śmierci matki, walce z rakiem piersi i poszukiwaniu własnej drogi był niszowy z definicji. Komiczka, która w dużej mierze mówiła do nas o własnym życiu, nie ułatwiała zadania masowemu widzowi, poruszając w serialu tematy najtrudniejsze z możliwych, często w formie fragmentów programów radiowych. Jasne, grupka widzów jej styl natychmiast kupiła, ale nie oszukujmy się, nie były to dziesiątki milionów osób.
Mimo to skasowanie "One Mississippi" dziwi, bo to jeden z tych seriali, które kosztują tyle, ile szefowie stacji telewizyjnych wydają na waciki, a dla wizerunku potrafią zdziałać cuda. To dzięki takim produkcjom Amazon był postrzegany jako dom ambitnych seriali.
W tym konkretnym przypadku jakimś argumentem za skasowaniem mogło być zaangażowanie w produkcję oskarżonego o molestowanie seksualne Louisa C.K. Ale skoro FX jest w stanie kontynuować "Better Things" bez niego, to zapewne i tutaj by się dało. Powody, dla których Amazon pozbył się "One Mississippi", prawdopodobnie jednak są czysto biznesowe.
"Lady Dynamite"
Serial dziwny, trudny i absolutnie niezwykły, który był uwielbiany przez krytyków. W anglojęzycznym internecie można nawet znaleźć kilka list najlepszych seriali Netfliksa, na którym to właśnie "Lady Dynamite" znajduje się na 1. miejscu. Serio. A jednak, kiedy po dwóch sezonach tak po prostu go skasowano, mało kto protestował.
Powód jest prosty: pokręcona komedia Marii Bamford, w której nic nie było zwyczajne, miała najprawdopodobniej niższą oglądalność niż cokolwiek na tej liście. Wszystko dlatego, że nie była najłatwiejsza w odbiorze, a typ humoru prezentowany przez jej twórczynię i gwiazdę – która otwarcie mówiła chociażby o zaburzeniach psychicznych – nie każdemu odpowiadał. "Lady Dynamite" nie dało się porównać do niczego i to prawdopodobnie ją zabiło.
Niemniej jednak znowu wypada westchnąć, że ta śmierć przyszła zdecydowanie za wcześnie, a Netflix mógł zakończyć serial bardziej elegancko, niż znienacka go kasując po świetnym 2. sezonie.
"The Get Down"
Gigantyczne widowisko muzyczne, za którego marny koniec odpowiada częściowo Netflix, a częściowo jego twórca, Baz Luhrmann. O kulisach produkcji "The Get Down", hip-hopowej sagi osadzonej w latach 70., krążyły cuda. Kolejni showrunnerzy wylatywali z serialu, bo nie byli w stanie spełnić wymogów australijskiego reżysera, produkcja się opóźniała, a budżet był coraz większy i większy.
Ostatecznie koszt produkcji jednego odcinka wyniósł około 11 mln dolarów, a dodając do tego nabywane w skali globalnej różnego rodzaju prawa i licencje, wzrastał on aż do 16 mln. Cały sezon kosztował Netfliksa kolosalne 192 mln, co nie byłoby problemem, gdyby "The Get Down" miał taką oglądalność jak "Gra o tron". Problem w tym, że nie miał.
Koniec końców trudno jednak winić za tę porażkę Luhrmanna, który podszedł do produkcji tak jak do każdego ze swoich filmów, dbając przede wszystkim o stronę wizualną i muzyczną przedsięwzięcia, a dopiero potem o scenariusz. Serial – pod wieloma względami rewelacyjny – prawdopodobnie dało się uratować, gdyby Netflix narzucił twórcom zarówno ograniczenia finansowe, jak i ścisły harmonogram. Zatrudnienie doświadczonego telewizyjnego showrunnera pewnie też by nie zaszkodziło. Niestety, szefowie Netfliksa dali Luhrmannowi pełną swobodę i skończyło się tak, jak się skończyło.
A "The Get Down" szkoda do dziś, jako jednego z tych projektów, które pokazały, że przekraczanie granic telewizji niekoniecznie musi oznaczać przemoc, seks i smoki.
"I Love Dick"
Płakaliśmy już po "One Mississippi", teraz czas załamać ręce nad tym, co się stało z "I Love Dick", jednym z najbardziej nietypowych komediodramatów z zeszłego roku, bezlitośnie odstrzelonym przez Amazon w styczniu 2018. Oczywiście bez słowa wyjaśnienia, ale tutaj akurat nietrudno zgadnąć, co się stało: serialu, w którym grał Kevin Bacon – zapewne nie za darmo – nie oglądał prawdopodobnie prawie nikt.
A ci, którzy obejrzeli, niekoniecznie od razu się zakochali. Wystarczy zerknąć na absurdalnie niską ocenę na IMDb, aby zrozumieć, że druga po "Transparent" amazonowa produkcja Jill Soloway nie znalazła publiczności. Być może dlatego, że serial był w dużej mierze eksperymentalny, a jego bohaterowie – artyści zgromadzeni w hipsterskiej oazie u tytułowego Dicka – bardzo trudni do polubienia.
Mimo to szkoda, że 2. sezon nie powstanie. Takie seriale jak "I Love Dick" to jeden z powodów, dla których dzisiejsza telewizja jest niezwykła. "Władca Pierścieni" – nieważne, czy udany czy nie – będzie tylko kolejnym blockbusterem.
"Love"
"Love" dostało trzy sezony, czyli całkiem dużo jak na serial, który musiał być i pewnie był niszowy. A jednak oglądając 3. sezon, wciąż odnosiłam wrażenie, że twórcy pewne sprawy przyspieszają, żeby zdążyć je pozamykać przed finałem. Historia miłosna Gusa i Mickey miała świetny początek i finał, ale nie zaszkodziłoby, gdyby środka nie skrócono do niezbędnego minimum.
Rozumiem, że serial prawdopodobnie nie miał wystarczającej oglądalności, żeby go kontynuować. Ale też faktem jest, że Netflix szczególnie o widzów w tym przypadku nie zabiegał. Screenerów nie dostawaliśmy nigdy, a dodatkowo premiera tego i poprzedniego sezonu nakładała się na "większe" premiery. To nie mogło ułatwić życia Juddowi Apatowowi i spółce.
Mimo wszystko dobrze, że "Love" dostało przynajmniej te trzy sezony i szansę na zakończenie spraw po swojemu. Takie luksusy coraz rzadziej się zdarzają na Netfliksie.
"Good Girls Revolt"
Produkcja Amazona, o której skasowanie twórczynie do dziś obwiniają Roya Price'a, byłego szefa platformy, oskarżonego później o molestowanie seksualne i zwolnionego z pracy. To jednak nie do końca tak. Serialu nie zabił seksizm, tylko fatalna relacja kosztów do oglądalności – 1. sezon kosztował 81 mln dolarów i miał tylko 1,6 mln widzów. Wyraźnie to widać na wykresie, który znajdziecie tutaj.
Wykres, który powstał po wycieknięciu tajnych dokumentów Amazona w marcu, mówi przy okazji wiele o polityce giganta. Nie ma w niej miejsca na sentymenty – jeśli relacja kosztów do oglądalności wypada niekorzystnie, serial jest kasowany. I to właśnie spotkało "Good Girls Revolt", a także inne produkcje tej platformy.
A jednak żałuję, że serial opowiadający o feministycznej rewolucji w amerykańskim "Newsweeku" u progu lat 70., nie przetrwał na Amazonie i nie został przygarnięty przez innego nadawcę. Bo to prawda, że miał swoje wady, ale też pasowałby do naszych czasów idealnie. Prawie 50 lat po tym, jak kobiety wywalczyły prawo do zajmowania się dziennikarstwem, równość w pracy wciąż nie jest oczywistością. A seriale, które to widzą, wciąż można policzyć na palcach jednej ręki.
"Girlboss"
Na koniec zostawiłam komediodramat, który zbierał bardzo różne noty – nie zawsze najlepsze, i tak, mam na myśli także własną recenzję – ale którego dzisiaj i tak mi szkoda. Powód jest prosty: przy kolejnych netfliksowych (po)tworach komediowych historia Sophii Amoruso, założycielki marki Nasty Gal, nie wypada aż tak źle. To prawda, że główną bohaterkę trudno było polubić, ale już nie tak trudno było docenić Britt Robertson i jej niesamowitą energię.
Podobnie jak "Everything Sucks!", "Girlboss" skasowano bardzo szybko i bez podania przyczyny (którą zapewne była niska oglądalność). W tym przypadku problemem pewnie jeszcze było to, że spodziewano się hitu, a wyszedł w najlepszym razie średniak, który specjalnie nie trafił ani do krytyków, ani do publiczności.
Nie ma mowy o niesprawiedliwym potraktowaniu. "Girlboss" w takim kształcie prawdopodobnie nie przetrwałaby nigdzie. A jednak wolałabym zobaczyć ją ponownie zamiast kolejnych taśmowo produkowanych sitcomów. W odróżnieniu od nich miała przynajmniej charakter.