Taśmowa przygoda dla całej rodziny. "Zagubieni w kosmosie" – recenzja nowego serialu sci-fi Netfliksa
Mateusz Piesowicz
12 kwietnia 2018, 20:38
"Zagubieni w kosmosie" (Fot. Netflix)
Współczesna wersja klasycznego serialu science fiction z lat 60. zapowiadała się na wysokiej klasy familijną rozrywkę. Widzieliśmy połowę sezonu i sprawdzamy, co z tego wyszło.
Współczesna wersja klasycznego serialu science fiction z lat 60. zapowiadała się na wysokiej klasy familijną rozrywkę. Widzieliśmy połowę sezonu i sprawdzamy, co z tego wyszło.
"Zagubieni w kosmosie" to jeden z tych nielicznych przypadków remake'u, który od początku wyglądał dość sensownie. Oryginał liczy sobie już wszak przeszło pół wieku (emitowano go pierwotnie w latach 1965-1968) i choć z pewnością zapisał swoją kartę w historii popkultury, dziś to już nic więcej niż telewizyjna ramotka, daleka od statusu innych kultowych produkcji science fiction z tamtego okresu. Odświeżenie jej miało zatem solidne podstawy, tym bardziej że sam pomysł bynajmniej się nie zestarzał.
Wręcz przeciwnie, wysłanie pięcioosobowej rodziny w kosmos i zrobienie z nich kolonizatorów nowego świata wydaje się znacznie bardziej sensowne teraz, gdy twórcy mogą korzystać z dobrodziejstw zarówno technologii, jak i netfliksowego budżetu. Ten wszak potrafi przykryć wiele wad, ale przy okazji sam też jedną stanowi, windując oczekiwania wobec nowych produkcji na znacznie wyższy poziom niż normalnie. Podobnie było w przypadku "Zagubionych w kosmosie", którzy w zapowiedziach prezentowali się na tyle efektownie, że z niecierpliwością czekaliśmy, by zobaczyć, co z tego wyjdzie. Efekt?
No cóż, skłamałbym, mówiąc, że jest równie porywający jak przedsezonowe zwiastuny. "Zagubieni w kosmosie" cierpią niestety na przypadłość, która dopadła już niejeden serial Netfliksa. Ugrzęźli w przeciętności, z której wyglądają tylko na rzadkie i krótkie momenty, zadowalając się spełnieniem podstawowych obowiązków. Da się oglądać? W sumie tak. Ładnie wygląda? Nie da się ukryć. Więc o co się, drogi recenzencie, czepiasz?
Najkrócej rzecz ujmując – o brak ambicji. "Zagubieni w kosmosie" nie są dziełem pod żadnym względem wyjątkowym, za to wyglądają, jakby dopiero co zjechali z taśmy produkcyjnej Netfliksa, która nieustannie wypluwa z siebie kolejne seriale. Wszystkie pięknie opakowane i błyszczące nowością, ale przy tym pospolite jak masowo produkowane wyroby i przyszykowane po to, by zaspokoić konkretne oczekiwania dużych grup odbiorców. Nie byłoby to rzecz jasna żadną wadą, gdybyśmy mówili o jakimkolwiek innym towarze, ale tutaj chodzi przecież o serial, który powinien w nas wywołać jednak nieco żywsze reakcje, nie sądzicie?
Zwłaszcza że obiecywano nam wielką przygodę, emocje i dramaty, a to wszystko w rodzinnym wydaniu i niezwykłej otoczce. Ostała się z tego głównie ta ostatnia, podczas gdy reszta rozmyła się w mniejszym i większym stopniu w standardowym wykonaniu. Dotyczy to praktycznie każdego elementu serialu, w którym towarzyszymy rodzinie Robinsonów – Johnowi (Toby Stephens), Maureen (Molly Parker), Judy (Taylor Russell), Penny (Mina Sundwall) i Willowi (Maxwell Jenkins) – w kosmicznej wyprawie do świata mającego zostać ich nowym domem. Po drodze coś jednak idzie nie tak i statek naszych bohaterów zalicza twarde lądowanie na nieznanej planecie, zmuszając ich do walki o przetrwanie.
Jeśli chodzi o punkt wyjścia to właściwie wszystko, więc tym bardziej zaskakujące, jak dużo czasu zajmuje twórcom, by wreszcie poza niego wyjść. Początek jest wprawdzie szybki i okraszony całkiem efektowną sekwencją, ale potem akcja staje w miejscu, prawdopodobnie w celu zbudowania dramaturgii i zapoznania nas z bohaterami. Wychodzi dość pokracznie, bo jeszcze zanim zdążymy się nauczyć ich imion, serial już każe nam się nimi przejmować co najmniej tak, jakbyśmy wcześniej spędzili razem kilka sezonów.
Rozumiem niezbyt przyjazne okoliczności, w jakich się znaleźli, ale na litość, to przecież nie działa jak za pstryknięciem palców. Każąc nam przeżywać emocjonalne sceny niedługo po starcie, twórcy sami doprowadzają do absurdu i robią krzywdę swoim bohaterom, z którymi od tej pory już naprawdę trudno zbudować jakąkolwiek więź. Wydają się nie prawdziwymi ludźmi, ale bezosobowymi pionkami, służącymi do przesuwania po pełnej twistów scenariuszowej szachownicy. Tu twoje życie będzie zagrożone, tutaj jego, a tam dla odmiany jej. I jak tu się przejąć?
Podstawowy problem tkwi jednak nie tyle w nagromadzeniu naciąganych zwrotów akcji (schemat przeszkoda – rozwiązanie – kolejna przeszkoda kręci się tu bez przerwy), co w samych Robinsonach. Ci są bowiem mocno bezbarwni i to pomimo tego, że twórcy próbują dodać do rodzinnej atmosfery szczyptę napięcia, wprowadzając konflikt między rodzicami czy drobne złośliwości między rodzeństwem. Wiele z tego jednak nie wynika, zwłaszcza że kierunek, w jakim zmierzamy, jest oczywisty, a rozciąganie w czasie sprawia, że wszystko staje się jeszcze bardziej nużące.
Relacje między Robinsonami wypadają więc płytko, niewiele lepiej jest z każdym z nich z osobna, choć tutaj pewien potencjał ma postawienie na wiodącą rolę Maureen kosztem Johna, co zostało kilka razy wyraźnie zaznaczone. Ile z tego zostanie, trudno jednak powiedzieć, bo im dalej w sezon, tym bardziej zbliżaliśmy się do typowego układu, w którym to były żołnierz stawał na pierwszym planie. A nie muszę chyba wspominać, że nie ma w tej postaci niczego szczególnie interesującego, prawda? Z dziećmi sprawa wygląda podobnie, bo żadne nie wychodzi poza stereotypowe ramy, ani nie ekscytując, ani przesadnie nie irytując (choć trzeba przyznać, że Will mocno się stara).
W poszukiwaniu ciekawszych postaci trzeba się zatem udać na drugi plan, gdzie mamy tajemniczą Dr Smith (Parker Posey) i cwaniakowatego Dona Westa (Ignacio Serricchio). Zwłaszcza ta pierwsza wygląda intrygująco, przynajmniej dopóki twórcy nie zaczynają nam o niej coraz więcej ujawniać. Obdzierana z tajemnic bohaterka sporo traci, równając poziomem do reszty jednowymiarowych postaci. A w takiej sytuacji nawet zawsze dobra Parker Posey niewiele może zrobić.
W ten oto sposób doszliśmy do sytuacji, w której najciekawszą serialową postacią został humanoidalny robot, wypowiadający tylko słynne "Danger, Will Robinson!". Obcego, o którym mowa, spotkał i "oswoił" najmłodszy z Robinsonów, a ja mogę wreszcie w pełni uczciwie przyznać, że nie mam mu absolutnie niczego do zarzucenia. Prezentuje się świetnie, a jego złowrogi wygląd idealnie kontrastuje z niewinnym zachowaniem, w którym przypomina szukające bliskości dziecko. Stoi oczywiście za nim coś więcej i mam nadzieję, że twórcy tego nie zepsują, bo niczego nie wyolbrzymiając, jest to postać, która kilkoma gestami potrafi przekazać więcej emocji, niż wszyscy ludzcy bohaterowie serialu razem wzięci.
Ten zaś toczy się od jednego problemu do drugiego, każąc nam oglądać, jak Robinsonowie i reszta zmagają się czy to z przeszkodami natury technicznej, czy miejscową florą i fauną, czy samymi sobą. Robi to rzeczywiście ładne wrażenie, choć i tutaj nie uciekli twórcy od sztuczności – życia w komputerowo wygenerowanych obrazach mieszających się z krajobrazami Kolumbii Brytyjskiej się nie spodziewajcie. To po prostu jeszcze jeden pokaz umiejętności specjalistów od CGI, udany jak na telewizyjną skalę.
Podobną opinię mam o "Zagubionych w kosmosie" po obejrzeniu połowy sezonu. To nie jest zły serial – to prosta historia podążająca banalnymi ścieżkami, która stara się spełnić słynne hasło o "rozrywce dla całej rodziny", ale czyni to z mieszanym skutkiem. Zdarza jej się bywać zbyt infantylną dla dorosłych albo zbyt dorosłą dla dzieci, ale najczęściej mieści się gdzieś pośrodku, będąc średnio ekscytującą produkcją, niewyróżniającą się niczym szczególnym na tle serialowej konkurencji. Czy "solidna robota" to w tym przypadku dość, by poświęcić jej 10 godzin życia? Na pewno znalazłbym gorsze zajęcia, ale chyba nie do końca w taką jakość tutaj celowaliśmy.
"Zagubieni w kosmosie" pojawią się w Netfliksie w piątek, 13 kwietnia.