Serialowa alternatywa: "In the Long Run", czyli wesołe życie imigrantów
Mateusz Piesowicz
11 kwietnia 2018, 19:31
"In the Long Run" (Fot. Sky)
Idris Elba na małym ekranie równa się kolejna mroczna historia? Nie tym razem. W na poły autobiograficznym "In the Long Run" aktor pokazuje swoje komediowe oblicze.
Idris Elba na małym ekranie równa się kolejna mroczna historia? Nie tym razem. W na poły autobiograficznym "In the Long Run" aktor pokazuje swoje komediowe oblicze.
Choć rodzice Idrisa Elby pochodzą ze Sierra Leone i Ghany, on sam urodził się już w Wielkiej Brytanii, od małego przesiąkając atmosferą wielokulturowego, wypełnionego imigrantami Londynu. Teraz częściowo przełożył te wspomnienia na mały ekran, tworząc "In the Long Run", osadzoną w latach 80. komedię stacji Sky. Sitcom prosty i przyjemny w odbiorze, ale pod banalną powłoką skrywający kilka poważniejszych kwestii.
Główni bohaterowie to tutaj rodzina Easmonów – Walter (w tej roli sam Elba), jego żona Agnes (Madeline Appiah) i ich syn Kobna (Sammy Kamara). Przywykli do angielskiego stylu życia imigranci z Afryki dawno już wsiąkli w krajobraz Leyton, prowadząc tam spokojne, skromne i szczęśliwe życie. Tak przynajmniej było, dopóki ze Sierra Leone nie przybył młodszy brat Waltera, Valentine (Jimmy Akingbola), którego żywiołowy temperament wprowadził w codzienność Easmonów istny chaos.
Brzmi znajomo? Nic w tym dziwnego, podobne koncepty do tego można przecież odnaleźć w niemal każdym familijnym sitcomie, a i motywy autobiograficzne czy mniejszości rasowe to żadne odkrycia. Amerykanie przerabiali (i nadal przerabiają) to już na tyle sposobów, że powiedzieć w tym temacie coś oryginalnego to nie lada sztuka. "In the Long Run" wcale jednak nie próbuje silić się na wyjątkowość i, o dziwo, nie wychodzi na tym źle. Okazuje się bowiem, że brytyjski humor i jedyne w swoim rodzaju podejście mogą tchnąć życie w nawet najbardziej oklepany temat.
Zwłaszcza gdy towarzyszy im odrobina rodzinnego ciepła, prawdziwych emocji i niegłupiego scenariusza, który kolejne żarty miesza swobodnie ze społecznym komentarzem. Mamy wszak lata 80., gdy Londynem wstrząsały kolejne zamieszki na tle rasowym, a ksenofobiczne podejście ze strony władz i zwykłych ludzi było na porządku dziennym. Twórcy "In the Long Run" bynajmniej nie ukrywają ciemnych stron tamtych czasów, przedstawiając je jednak przez pryzmat Valentine'a – naiwnego lekkoducha, który kolejne, nieraz przykre niespodzianki od nowego środowiska, przyjmuje z uprzejmym zdziwieniem.
Stopniowe wsiąkanie bohatera w londyński krajobraz łączy się tutaj zgrabnie z jego osobistym rozwojem, który nie jest może szczególnie głęboki (trudno o taki w 20-minutowych odcinkach, których w całym sezonie ma być tylko 6), ale wystarczający, by zbudować postać zarówno dającą się lubić, jak i przekonującą. Bo choć każdy z bohaterów ma tu swoje momenty, sercem "In the Long Run" jest bez wątpienia właśnie Valentine.
Ten dorosły dzieciak, który w wieku 34 lat wciąż marzy o łączeniu kariery DJ-a i piłkarza, z czasem będzie musiał zrewidować poglądy, co jednak nie oznacza, że pozbawi go to entuzjazmu i pasji. Wręcz przeciwnie, Valentine wcale ich nie traci, potrafiąc przy tym dopasować się do okoliczności, bez względu na to, jakie by one nie były. Nie spełni marzenia o łatwej karierze? W porządku, ale to przecież wcale nie oznacza, że jest skazany tylko na zamiatanie podłóg w fabryce.
Przyznaję, że w tym punkcie twórcy "In the Long Run" nieco mnie zaskoczyli. Spodziewałem się prościutkiej, opartej na powtarzalnych scenariuszowych schematach komedii, dostałem historię prostą, pewnie nieco naiwną i oderwaną od rzeczywistości, ale na pewno nie prostacką. Taką, która nie wpada ze skrajności w skrajność, lecz trzymając odpowiedni dystans do spraw, potrafi nadać swoim bohaterom autentyczny rys, choćby tylko w minimalnym zakresie.
"Musimy się zaadaptować, ale to działa w obydwie strony" – mówi Walter po jednym ze starć mentalności afrykańskiej z brytyjską, udowadniając, że robienie sitcomu z niewyszukanymi żartami, nie zwalnia jego twórców z myślenia. Wprawdzie "In the Long Run" ani przez moment nie zbliża się poziomem do czołowych współczesnych komediodramatów, pozostając wygodnie w sferze zwykłej telewizyjnej rozrywki, ale czy to koniecznie musi oznaczać, że nie należy się tu spodziewać niczego więcej, niż okazji do głośnego rechotu? Bzdura!
Dowcipkując można równocześnie poruszyć kwestie instytucjonalnego rasizmu, kłopotów finansowych klasy robotniczej, uczenia się odpowiedzialności czy budowania sąsiedzkiej wspólnoty w wielokulturowym środowisku. A to wszystko w zaledwie trzech odcinkach, z których każdy następny był lepszy i nieco bardziej złożony od poprzedniego, zachowując ciągle lekkość i proste poczucie humoru. Z tym ostatnim może nawet nieco przesadzając, bo sitcomowy charakter chwilami jednak z "In the Long Run" wychodzi, pomimo tego, że twórcy próbują się maskować żartowaniem z głupich stereotypów.
Nie są to jednak wady, które by ich produkcje dyskwalifikowały, tym bardziej, że udała im się trudna sztuka sprawienia, byśmy w krótkim czasie przekonali się do wszystkich bohaterów. Podana w umiejętny sposób odpowiednia dawka rodzinnego ciepła potrafi zdziałać cuda, uczłowieczając nawet najbardziej przerysowane postaci. Takie jak sąsiedzi Easmonów – Bagpipes (Bill Bailey) i Kirsty (Kellie Shirley) – którzy pod płaszczykiem dziwacznej komediowej pary ukrywają zaskakujące emocje.
To samo można powiedzieć o serialu, który mimo drobnych rozmiarów potrafi przybrać całkiem różne oblicza. Od naprawdę zabawnej i niegłupiej komedii, do sentymentalnej podróży w przeszłość (zwłaszcza muzyczną – soundtrack zawierający m.in. The Cure, Davida Bowiego, Police czy The Clash to bajka). Nade wszystko pozostaje jednak bezpretensjonalną rozrywką, przy której można bezboleśnie spędzić trochę czasu.
***
W kolejnej Serialowej alternatywie odwiedzimy Belgię i przyjrzymy się thrillerowi "Tabula Rasa".