Gdyby Arielka stała się krwiożercza. "Syrena" – recenzja nowego serialu fantasy
Mateusz Piesowicz
31 marca 2018, 18:24
"Syrena" (Fot. Freeform)
Zapomnijcie o bajkowych postaciach – tutejsze syreny to mordercze podwodne stworzenia. Jednak nawet one mają problem z utrzymaniem serialu stacji Freeform na powierzchni.
Zapomnijcie o bajkowych postaciach – tutejsze syreny to mordercze podwodne stworzenia. Jednak nawet one mają problem z utrzymaniem serialu stacji Freeform na powierzchni.
Pół ryby, pół kobiety, które wabiły swoim urzekającym śpiewem żeglarzy, po czym ich zabijały. Taki wizerunek syren, przebiegłych i niebezpiecznych stworzeń znamy z mitologii, do niego sięgnęli również w pewnym stopniu twórcy "Syreny" – mrocznego serialu łączącego elementy fantasy z horrorem i dorzucającego do mieszanki klimaty rodem z opery mydlanej.
Rzecz dzieje się w nadmorskim miasteczku Bristol Cove w stanie Waszyngton, które jest znane jako "syrenia stolica świata". Ot, sprytny chwyt marketingowy związany z miejscowymi legendami o podwodnych stworzeniach, teraz wykorzystywanymi jako wabik na turystów. Do czasu aż fantastyczne kreatury okażą się prawdziwe, a jedna z nich mocno zaznaczy swoją obecność na lądzie.
Mowa o Ryn (Eline Powell), która pojawia się w Bristol Cove, gdzie wpada na Bena (Alex Roe) i Maddie (Fola Evans-Akingbola), parę biologów morskich zafascynowanych niezwykłą istotą. O ile jednak ta dwójka ma tylko przyjazne intencje, nie da się tego samego powiedzieć o innych mieszkańcach, ani tym bardziej wojskowych, chcących wykorzystać stworzenia do własnych celów. A że, jak już zostało powiedziane, syreny do bezbronnych nie należą, można się spodziewać dość brutalnej konfrontacji.
I rzeczywiście, po pierwszych odcinkach "Syreny" wyraźnie widać, że nie będzie to lekka i przyjemna historia, a raczej mroczna baśń dla dorosłych, co jest w sumie całkiem niezłym podejściem, zważywszy na ogólny bezsens całej tej opowieści. Szkoda tylko, że twórcy niweczą niemal cały swój wysiłek, zabijając udane pomysły fatalnym wykonaniem. Bo jak tu skupiać się na fantastycznej otoczce, gdy scenariusz wygląda na pisany na kolanie, w uszy kłują toporne dialogi, a aktorstwo to w tym przypadku zdecydowanie za duże słowo?
Trudno jednak by było inaczej, skoro zdecydowanie najlepiej ze wszystkich wypada Eline Powell w roli Ryn, a ja nie mogę się pozbyć wrażenia, że to przede wszystkim zasługa faktu, iż w ciągu dwóch odcinków wypowiedziała ledwie kilka słów. Wolna od błyskotliwych popisów scenarzystów aktorka skupia się więc na fizycznym aspekcie swojej kreacji i radzi sobie naprawdę nieźle. W jej przypadku trafiono z castingiem w dziesiątkę, bo nietypową fizjonomią świetnie wpisała się w rolę niepozornego drapieżnika – momenty, gdy górę bierze jej zwierzęca natura, należą do najlepszych (i całkiem brutalnych) w serialu, a równie dobrze wypada, oddając towarzyszącą Ryn mieszankę strachu i zaciekawienia nowymi okolicznościami.
Niestety nie skupiamy się na niej w takim stopniu, w jakim byśmy chcieli, zamiast tego śledząc piekielnie nudną i wtórną historię Bena – bohatera, którego mogłoby w tej historii nie być, a i tak nikt nie zauważyłby różnicy. No chyba, że przypadnie Wam do gustu buźka Alexa Roe'a. Dla mnie to tylko jeszcze jeden kompletnie bezpłciowy Brytyjczyk zaadoptowany na potrzeby amerykańskiej telewizji ze względu na aparycję. Choć oczywiście trudno dopatrywać się jego winy w tym, że twórcy obdarzyli Bena osobowością na poziomie ameby.
To samo tyczy się również reszty bohaterów, którzy nawet gdy są "jacyś", tkwią w oklepanych kliszach. Jak choćby Helen (Rena Owen), miejscowa dziwaczka, którą wszyscy traktują z pobłażaniem, więc wiadomo, że to ona musi mieć rację. Banał? Wierzcie mi, w zestawieniu z pozostałymi wygląda na wielowymiarową i bardzo skomplikowaną postać. Inni mieszkańcy Bristol Cove zostali stworzeni według znajomego telewizyjnego klucza: różne rasy, ładne twarze, zero charakteru.
Tego ostatniego brakuje całemu serialowi niemal równie mocno, co dystansu do siebie. Stworzyć w pełni poważne fantasy to trudna sztuka, której twórcy "Syreny" kompletnie nie opanowali, dając nam produkcję nie tylko niedorzeczną, lecz także, co znacznie gorsze, koszmarnie nadętą. Rozumiem mrok, ale na litość – to jest historia o syrenach! Syrenach! A traktuje siebie co najmniej tak, jakby była poruszającym szalenie istotny temat dramatem.
Ostatecznie nie jest "Syrena" niczym szczególnym, co rusz podrzucając nam fragmenty różnych opowieści. A to horroru o lęku przed nieznanym kryjącym się w głębinach, a to ważkiej opowiastki o istocie człowieczeństwa i życiu w zgodzie z naturą, a to tandetnej historii obyczajowej z romansem i rodzinnymi problemami w tle. Jak to jednak zwykle bywa, gdy chce się być kilkoma rzeczami naraz, efekt jest doskonale nijaki.
Co nam w takim razie zostaje? Ładna nadmorska sceneria (zdjęcia powstawały w Kolumbii Brytyjskiej w Kanadzie), brzydkie podwodne CGI i kompletny brak logiki. "Syrena" miewa przebłyski sympatycznych pomysłów, głównie związanych z Ryn, ale nie potrafi ich zamienić w nic stałego. Absurdów jest za to pod dostatkiem – jeśli lubicie się ich doszukiwać, to serial Freeform zapewni Wam pod dostatkiem materiału. Zawsze to jakiś pomysł na urozmaicenie sobie nudnego seansu. Jeszcze lepszym jest jednak ominięcie go szerokim łukiem.
Dwa pierwsze odcinki "Syreny" są już dostępne w HBO GO. Kolejne będą się pojawiać co piątek.