Po rozstaniu bez zmian. "Splitting Up Together" – recenzja nowej komedii twórczyni "Suburgatory"
Kamila Czaja
30 marca 2018, 20:03
"Splitting Up Together" (Fot. ABC)
Serial Emily Kapnek o parze, która po rozstaniu dogaduje się lepiej niż przed nim. O ich dzieciach i przyjaciołach. A to wszystko niby wcale nie takie złe, tylko niestety jakoś wyjątkowo nijakie.
Serial Emily Kapnek o parze, która po rozstaniu dogaduje się lepiej niż przed nim. O ich dzieciach i przyjaciołach. A to wszystko niby wcale nie takie złe, tylko niestety jakoś wyjątkowo nijakie.
Lena i Martin postanawiają się rozstać, ale ze względu na dobro trojga dzieci i kwestie majątkowe dalej mieszkają pod jednym dachem. Ściśle mówiąc: jedno z nich tydzień mieszka w domu i zajmuje się potomstwem, a drugie nocuje w garażu i ma czas dla siebie. Potem zmiana.
To mniej więcej tyle, jeśli chodzi o temat "Splitting Up Together", nowego serialu Emily Kapnek ("Selfie", "Suburgatory"), który oparto na duńskim formacie. Fabuła nieco wydumana, ale wszystko zależało od tego, co twórcy z takim pomysłem zrobią. I wyszło póki co przede wszystkim nijako.
Kapnek wybrała dobrych aktorów do głównych ról. Lenę gra Jenna Fisher ("The Office", "You, Me and the Apocalypse"), Martina – Oliver Hudson ("Nashville", "Scream Queens"). Dobrze wypada też obsada dziecięca: Olivia Keville jako Mae, Van Crosby jako Mason i Sander Thomas jako Milo. Poza rodziną też ciekawe nazwiska – siostrę Leny, Mayę, gra znana z "Numbers" Diane Farr, a w parę przyjaciół, Arthur i Camille, wcielają się Bobby Lee ("Love") i Lindsay Price.
Tym bardziej szkoda, że taka obsada niewiele może pokazać. W pilotowym odcinku "Splitting Up Together" bohaterowie sprowadzeni zostają do jednej głównej cechy. Lena jest więc kontrolująca wszystko żoną i matką, Martin – wiecznym chłopcem. Mae to wojująca feministka i niewiele poza tym o niej wiemy, nawet jeśli pozazdrościć można jej kubka "Male Tears". Mason dojrzewa i wokół tego krąży cała jego obecność w pilocie. Milo ma ze dwie kwestie, choć trzeba przyznać, że jest w nich przeuroczy. O przyjaciołach i dalszej rodzinie też dowiadujemy się niewiele.
Może z czasem postacie zostaną pogłębione, wszak i "Selfie" miało trudne początki (a potem, niestety, zbyt szybki koniec). Jest jednak jeszcze inny problem ze scenariuszem. Już w pierwszym odcinku Lena i Martin dochodzą do takiej masy olśnień, co zrobili źle w małżeństwie, że tylko czekać, aż się zejdą. Jeśli się szybko zejdą, to serial będzie kolejnym sitcomem o rodzinie, już bez nawet tak naciąganego wyróżnika. Jeśli się szybko nie zejdą, to trudno będzie zaangażować widza w ich kolejne randki czy związki z nowymi partnerami.
Wszyscy są tu w sumie sympatyczni, ale to trochę za mało, żeby im kibicować całymi tygodniami. Wątek rodzicielski mimo potencjału aktorów i postaci, które chyba dość łatwo byłoby z czasem zniuansować, też wypada bez ikry. Pomysł podziału na "rodzica na służbie" i "rodzica na wolnym" mógłby się udać, zwłaszcza że Lena i Martin odkrywają, że współpraca idzie im znacznie lepiej po rozstaniu. Ale wątki w pilocie to scenariuszowo jednak pójście po linii najmniejszego oporu.
Chwilami bronią się inteligentne riposty, ubawił mnie choćby "bezdomny pogromca duchów", ale większość scen tylko udaje błyskotliwość. Nie zawsze rozbudowana narracja z offu i szybka wymiana zdań oznacza od razu, że słyszymy warty zapamiętania tekst. Twórcy "Splitting Up Together" chcą być dowcipni i postępowi, próbują stworzyć charakterystyczne postacie, ale efekt nie wybija się poza średnią sitcomową rodzinnych produkcji. Z domieszką równie średniej komedii romantycznej.
"Splitting Up Together" to serial, któremu można dać szansę dla aktorów i stylu Kapnek, jeśli ktoś lubi jej wcześniejsze produkcje. Tu na razie tego stylu trochę za mało, scenarzystka jest nieco zachowawcza, ale kto wie, może z czasem (znów: jak "Selfie") sitcom wyewoluuje w coś oryginalnego. Póki co: można, bo to spędzone bez szczególnego bólu pół godziny. Ale w erze tylu świetnych komedii niekoniecznie warto zainwestować te pół godziny właśnie tak.