Kultowy sitcom w zupełnie nowych czasach. "Roseanne" – recenzja premiery 10. sezonu
Marta Wawrzyn
29 marca 2018, 17:01
"Roseanne" (Fot. ABC)
Jeszcze jeden powrót po latach i jeszcze jedno zmartwychwstanie – tym razem całkiem dosłowne. Sprawdzamy, jak wypadł powrót "Roseanne". Uwaga na spoilery z dwóch pierwszych odcinków.
Jeszcze jeden powrót po latach i jeszcze jedno zmartwychwstanie – tym razem całkiem dosłowne. Sprawdzamy, jak wypadł powrót "Roseanne". Uwaga na spoilery z dwóch pierwszych odcinków.
"Roseanne" powróciła we wtorek do amerykańskiej telewizji ABC i pierwsze, co zrobiła, to pobiła rekord oglądalności. Rekord, który mnie trochę zdziwił (tak jak zdziwiła mnie dobra oglądalność "Will & Grace"), ale widać nie doceniam siły sentymentów. Ja pewnie bym nie sięgnęła po pilota, gdyby nie recenzencki obowiązek, bo "Roseanne" nigdy nie była "moim" serialem. Była jednym z tych sitcomów, które w latach 90. emitowano na otwartych kanałach po kilka razy w tygodniu i w związku z tym zawsze się na nie trafiało i odrabiało w ich towarzystwie lekcje.
Nie sądzę, żebym w latach 90. miała świadomość tego, jak ważny był to serial dla Amerykanów ze środkowych stanów, którzy w rodzinie Connerów widzieli siebie. Tak było wtedy i jestem pewna, że tak będzie teraz, bo "Roseanne" już na dzień dobry – no, po odbębnieniu obowiązkowego żarciku na temat zmartwychwstania Dana (John Goodman) – przeszła do palących kwestii społeczno-politycznych, począwszy od opieki zdrowotnej i drogich leków, a skończywszy na kwestiach genderowych i całej wojnie o wybory z 2016 roku pomiędzy Roseanne (Roseanne Barr) i jej siostrą Jackie (Laurie Metcalf).
Do tego dochodzi jeszcze wątek bezrobotnej Darlene (Sara Gilbert), która wprowadziła się z powrotem do rodzinnego domu, razem z dzieciakami, Harris (Emma Kenney z "Shameless") i Markiem (Ames McNamara), oraz Becky (Lecy Goranson), która postanowiła spłacić długi, zostając surogatką. Gdzieś na marginesie pojawia się jeszcze D.J. (Michael Fishman) z córką (Jayden Rey). Wszyscy są tak samo zwyczajni i przeciętni jak kiedyś, a patrząc na ich dom, można wręcz odnieść wrażenie, że sitcom ABC utkwił w czasie.
Ale tylko pod względem formuły, która jest identyczna jak kiedyś – zgadza się wszystko od czołówki, poprzez mainstreamowe, ale niegłupie żarty, którym towarzyszy obowiązkowy śmiech z puszki, aż po scenografię i styl ubierania, mające odzwierciedlać przeciętną Amerykę i przeciętnych Amerykanów. Czy to się dobrze ogląda, każdy już musi zdecydować sam. Ja tradycyjny sitcom akceptuję trochę łatwiej, po tym jak "One Day at a Time" pokazało, ile da się wycisnąć z tego formatu. Ale jednocześnie uważam, że jest to format przestarzały, dla którego nie powinno już być miejsca we współczesnej telewizji. Nie sądzę, żeby "zwykli Amerykanie" mieli problem, gdyby trochę odświeżono dom Connerów i odpuszczono sobie śmiech publiczności.
Ale te wszystkie zarzuty nie zmieniają jednego: pod względem treści powrót "Roseanne" wypada więcej niż dobrze. Jak w "Will & Grace" amerykański spór polityczny sprowadzono do serii fatalnych gagów, w których chodziło o to, żeby dołożyć Trumpowi, tak tutaj postawiono na dyskusję pomiędzy skonfliktowanymi siostrami. Laurie Metcalf i Roseanne Barr mają w sobie tyle ognia co kiedyś, więc kłótnia ich bohaterek – która gdzie indziej pewnie by mnie irytowała, bo polityki w serialach zrobiło się po prostu za dużo – wypada świetnie. Argumenty, które padają po obu stronach, to coś, czym Amerykanie dziś żyją. Na dodatek, co się rzadko zdarza, zaprezentowano je w taki sposób, by mieszkańcy Midwestu mogli się z tym utożsamiać.
"Roseanne" nigdy nie była i wciąż nie jest serialem liberalnej Ameryki. Kiedy więc jej bohaterka – feministka, ale bardzo specyficzna – po dwudziestu latach mówi, że głosowała na Donalda Trumpa, to mnie nie dziwi. Roseanne Conner to wręcz idealna reprezentantka klasy pracującej, która wybrała obecnego prezydenta czasem wbrew własnym przekonaniom, licząc na to, że coś się w ich życiu zmieni pod względem finansowym. Takich ludzi są miliony, a serial wyciąga do nich rękę, mówiąc, że ich rozumie – w tym samym czasie kiedy "Will & Grace" czy "Saturday Night Live" bezlitośnie ich wyśmiewają.
Nie można powiedzieć o "Roseanne", że nie pasuje do naszej epoki czy też nie jest na czasie. W tych dwóch odcinkach niemal non stop toczyła się dyskusja na tematy ważne i aktualne, a zarówno twórcy, jak i główna bohaterka podchodzili do wszystkiego z dużą wrażliwością. Kiedy babcia i dziadek mają problem z tym, że 9-letni Mark chce iść do szkoły w różowych getrach albo spódniczce, nie wynika to z ich homofobii czy bigoterii. Oni zwyczajnie boją się o dzieciaka. I tak, oczywiście, że Dan i Roseanne patrzą na te sprawy trochę inaczej niż Darlene – która chciałaby, żeby jej syn w ogóle nie musiał się tłumaczyć z tego, jakie ciuchy woli – ale to kwestia pokoleniowa.
"Roseanne" uwikłała się już na dzień dobry we wszelkie możliwe dyskusje obyczajowe, przetaczające się obecnie nie tylko przez Amerykę, ale też Europę, i wyszła z tego obronną ręką. Wszystko odbywa się tutaj bardzo naturalnie: postacie, które powracają na ekrany po dwudziestu latach, żyją po prostu dalej swoim życiem i nie jest to życie pełne sukcesów.
Darlene płacze, że niewiele jej się udało osiągnąć, a mnóstwo osób, które kiedyś dorastały razem z nią, może się z jej historią utożsamiać. Podobnie jak ze zdesperowaną Becky, która za nic nie spłaci długów, pracując w restauracji. To samo pewnie da się powiedzieć o D.J.-u, który wrócił z wojska i na razie pojawił się tylko na chwilę. "Roseanne" była i jest jak prawdziwe życie – nawet jeśli to niekoniecznie nasze życie.
A przy tym wszystkim serial nie stracił komediowego pazura, oferując żarty nie zawsze wyszukane, ale najczęściej śmieszne, celne i rewelacyjnie zagrane przez obsadę, która bez problemu weszła w stare buty od pierwszych sekund. Nie ma tu takiego problemu, jak choćby w przypadku poprzedniego sezonu "Z Archiwum X", kiedy to David Duchovny i Gillian Anderson potrzebowali sporo czasu, żeby z powrotem zamienić się w Muldera i Scully. W "Roseanne" wszyscy – a mówimy o znanych i utytułowanych aktorach, jak Laurie Metcalf, którą ostatnio widzieliśmy w oscarowym filmie "Lady Bird" – grają tak jakby finał poprzedniego sezonu był kilka miesięcy, a nie dwadzieścia lat temu.
Najmniej mnie przekonał wątek Becky i Andrei, ale cieszę się, że znaleziono sposób na powrót Sarah Chalke, czyli "drugiej Becky" do serialu. Nie będę jednak kibicować, żeby córka Connerów została matką jej dziecka. Będę za to kibicować Markowi i Darlene, jestem ciekawa powrotu Johnny'ego Galeckiego do roli Davida i nie mam nic przeciwko dalszym gorącym kłótniom o ważne sprawy w domostwie Connerów.
Jestem zaskoczona, że "Roseanne" czuje się aż tak dobrze we współczesnym świecie – nawet jeśli sama oprawa mogłaby zostać choć trochę odświeżona – i z pewnością obejrzę cały ten sezon. To ta sama szczera, mądra, słodko-gorzka opowieść o zwykłej rodzinie, którą pamiętam z dzieciństwa. Tyle że teraz będę ją w stanie docenić bardziej, niż kiedy miałam 10 czy 12 lat i "Roseanne" towarzyszyła mi w odrabianiu lekcji.