Serialowe hity i kity – nasze podsumowanie tygodnia
Redakcja
25 marca 2018, 22:33
"Homeland" (Fot. Showtime)
Za nami świetny tydzień w serialach. Doceniamy m.in. "Homeland", "American Crime Story" i polskiego "Kruka", jednocześnie informując, że na kolejne hity i kity zapraszamy po świętach.
Za nami świetny tydzień w serialach. Doceniamy m.in. "Homeland", "American Crime Story" i polskiego "Kruka", jednocześnie informując, że na kolejne hity i kity zapraszamy po świętach.
HIT TYGODNIA: Różne oblicza samotności w finale "American Crime Story"
Przez cały sezon "Zabójstwa Versace" zmierzaliśmy do tego momentu. Koniec Andrew Cunanana musiał nastąpić w wyjątkowy sposób, ale ten okazał się bardzo przewrotny. Wszak człowiek, któremu najbardziej na świecie zależało na byciu zauważonym, odszedł w samotności, czując rosnącą z każdą chwilą desperację, która musiała wreszcie postawić go przed ścianą. Albo raczej przed lustrem, w którym ujrzał obraz nędzy i rozpaczy, jakim się stał.
Choć oczywiście nawet w ostatnich chwilach pozostał sobą, prezentując w krótkim czasie kilka oblicz, które widzieliśmy już wcześniej. Był nieuchwytnym królem życia popijającym szampana, podczas gdy trwała na niego policyjna obława. Był oszustem przybierającym jeszcze jedną pozę, gdy z nabożnością "uczestniczył" w pogrzebie Versacego. Był wreszcie zrozpaczonym chłopcem, zwracającym się o pomoc do ojca, gdy nie widział już innego wyjścia. W każdej z tych wersji jak zwykle błyszczał niesamowity Darren Criss, przedstawiając nam po raz ostatni swojego bohatera w pigułce.
Zarówno tym obrazom, jak i całemu odcinkowi towarzyszyło zaś poczucie dojmującej samotności. Odbierając brata Donatelli, partnera Antonio czy męża Marilyn, pozostawił Andrew Cunanan w ich życiu olbrzymie dziury oraz straszliwą pustkę. Ta wybrzmiewała tutaj w bardzo dramatyczny sposób (czasem wręcz do przesady), ale przecież niczego innego po Ryanie Murphym się nie spodziewaliśmy. Było więc teatralnie, dosłownie i kiczowato w stylu, w jaki tylko ten twórca potrafi tchnąć tyle życia.
Ważne jednak, że za pięknymi obrazami znów stanęła treść, obok której trudno było przejść obojętnie. Festiwal efektownych gestów potrafił więc w jednej chwili zamienić się w ostre oskarżenie wobec amerykańskich władz i odwracającego wzrok społeczeństwa, które swoją opieszałością i tolerancją na pokaz doprowadziły do szeregu tragedii, których można było uniknąć. Gorzkie to zakończenie, ale czy ktoś liczył na inne? [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: Najlepszy od dawna odcinek "Homeland"
Nowa zimna wojna, Putinowskie trolle i fake news – to wszystko i jeszcze więcej zobaczyliśmy w "Species Jump", odcinku, który wprowadził 7. sezon "Homeland" na naprawdę interesujące tory, udowadniając, że twórcy serialu wciąż dobrze wiedzą, co w polityce międzynarodowej piszczy. Droga od amerykańskiej prezydent wsadzającej do więzienia dziennikarzy i funkcjonariuszy państwowych do gry rosyjskiego wywiadu była długa i pokrętna, ale koniec końców satysfakcjonująca. "Homeland" pokazało, jak to działa – jakie są mechanizmy, które stoją chociażby za fake newsami.
Przede wszystkim jednak to był piekielnie wciągający odcinek "Homeland", który zaskoczył porządnym twistem z Dantem (Morgan Spector) w roli głównej, dał duże pole do popisu dla Carrie (Claire Danes) i sprawił, że w końcu zwróciła się ona tam, gdzie od początku powinna była – do Saula (Mandy Patinkin). Czego efektem była świetna, dynamiczna akcja w mieszkaniu Dantego.
"Species Jump" oglądało się, siedząc na krawędzi fotela i zachwycając się tym, jak dobrze twórcy serialu rozumieją współczesny świat. Jak za najlepszych czasów "Homeland". [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: Schnappviecher w "Atlancie"
Związek Earna i Van zawsze wydawał się źle dobrany. Łączyła ich córka i co jakiś czas dość desperackie próby zbudowania normalnej relacji, czego dowodem zeszłotygodniowy odcinek, w którym Earn udowodnił, że jego zdaniem droga do serca Val poprowadzi przez machanie wszystkim przed nosem banknotami. W najnowszym odcinku, "Helen", długo kumulowane problemy wybuchają ze wzmożoną siłą. Ale, jak to w "Atlancie", nietypowo.
Wycieczka do Helen, pozwalająca Val kultywować niemieckie tradycje i według dziewczyny mająca na celu przejście na poziom pary, która miło spędza razem czas, to jedna z najdziwniejszych wypraw, jakie widzieliśmy w serialach. Obserwowanie z perspektywy Earna dziwacznych gier, rażącego rasizmu zabaw i absurdalnego Schnappviechera krążącego po sali daje doskonały wgląd w poczucie alienacji bohatera i jego przekonanie, że Val chce zrobić z niego zupełnie inną osobę.
Równocześnie jednak Val wreszcie dostaje okazję, że pokazać własny punkt widzenia i silny charakter. Każdy w parze ma tu swoje racje. Fakt, że zabranie chłopaka w miejsce, w którym ktoś uzna, że jego kolor skóry to charakteryzacja, nie było dobrym pomysłem. Ale Val w fantastycznej rozmowie z irytującą przyjaciółką może wreszcie wyrzucić z siebie frustracje, przedstawić motywacje i ambicje wykraczające poza bycie "mamą Lotty". A potem z godnością odrzuca pseudozwiązek, jaki chciałby utrzymać Earn.
Typowe dla "Atlanty" połączenie surrealistycznych scen z poważną psychologią i świetnie napisanymi rozmowami o rzeczach ważnych znów sprawdziło się idealnie. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: Kevin, Jake i Holt rządzą w "Brooklyn 9-9"
Policjanci z 99. posterunku wrócili po zimowej przerwie w znakomitym stylu, fundując nam odcinek po brzegi wypakowany atrakcjami i jednym absurdalnym pomysłem za drugim. Osią fabularną był tu wątek Jake'a, Kevina i kapitana Holta, ale nie będzie przesadą stwierdzenie, że każdy z bohaterów miał przynajmniej jeden moment, by błysnąć.
Począwszy od spektakularnej akcji na uniwersytecie (dr Einstibe i profesor McGonagall!), poprzez pobyt Peralty i Kevina w kryjówce, aż po finałowe wejście smoka tego ostatniego uwieńczone doskonałą puentą. "Safe House" to kwintesencja "Brooklyn 9-9", w której trudno znaleźć choć jeden słabszy moment czy nieudany żart. Można się tylko spierać, czy odcinek wygrał jednak Andy Samberg wracający do swoich świetnych parodii Nicolasa Cage'a z czasów "SNL", czy może jednak Stephanie Beatriz, bo wizyty Rosy u fryzjerki, jej akcentu i efektu w postaci blond trwałej długo nie zapomnę.
Wszystkich może jednak podzielić Marc Evan Johnson, dla którego był to zdecydowanie najbardziej spektakularny występ z dotychczasowych. Jak doskonałą parę Kevin tworzy z Holtem już wiedzieliśmy (ach, te pełne ognia małżeńskie kłótnie!), ale duet z Jake'iem to zupełnie inna para kaloszy. I prawie tak samo dobra, zarówno w kwestii sporów w doborze filmowego repertuaru ("Mieliśmy film o mandolinie?!"), jak i wizyty w bibliotece pod przykrywką obleśnych dziwaków.
Wypada sobie tylko życzyć, żeby serial utrzymał taki poziom do końca sezonu i w kolejnym – bo nie wyobrażam sobie, by jedną z niewielu komedii, której twórcy wciąż mają tyle świetnych pomysłów, można było skasować. [Mateusz Piesowicz]
HIT TYGODNIA: "Jane the Daughter", czyli jak się robi komedię o raku
W tym sezonie oglądałam "Jane the Virgin" bardziej z przyzwyczajenia i – wciąż bardzo dużej – sympatii, niż zainteresowania tym, co się tam dzieje. Wiadomo, że nasza heroina prędzej czy później poślubi najbogatszego i najpiękniejszego księcia w tej bajce, a kolejne komplikacje wydają się w tym momencie już niepotrzebne. Nie wspominając o tym, że coraz częściej widać recykling pomysłów, które już znamy.
Serial CW wciąż jednak ma w sobie "to coś" i wciąż potrafi zagrać na emocjach. Do tego jednak musiał zejść z obłoków na ziemię i wymyślić coś, co byłoby prawdziwe, a nie wydumane. Choroba Xiomary niewątpliwie czymś takim jest, i to praktycznie dla wszystkich bohaterów, którzy przeżywali straszną diagnozę każde po swojemu. A serial podszedł do tych reakcji ze zrozumieniem, pozwalając w końcu samej Xo zdecydować, jakiej operacji się podda i tłumacząc krok po kroku to, co się dzieje zarówno z nią, jak i z jej bliskimi.
Były w tym autentyczne emocje, padło sporo ważnych słów, a przede wszystkim bohaterowie stanęli na wysokości zadania – Rogelio w mig zdecydował, że żona jest ważniejsza od kariery, Rafael, choć sam religijny nie jest, wsparł modlitwy syna, a Jane i Alba w końcu doszły do tego, że to nie one tutaj decydują. To był odcinek piękny i mądry pod każdym względem, a przy tym szalenie zabawny, przede wszystkim dzięki zakochanej Petrze. Taką "Jane the Virgin" lubię. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Kruk", czyli białostocka Skandynawia
Przyznaję, że po paru minutach oglądania "Kruka" sięgnęłam po słuchawki, ale poza słynnym już marnym udźwiękowieniem dialogów trudno mieć do serialu Jakuba Korolczuka (scenariusz) i Macieja Pieprzycy (reżyseria) większe zastrzeżenia. Pierwszy odcinek spełnia pokładane w nowej produkcji Canal+ przedpremierowe nadzieje.
Może mieszkańcy Białegostoku, który po reportażowej książce Marcina Kąckiego "Białystok. Biała siła, czarna pamięć" najwyraźniej nie ma dobrej medialnej passy, oburzą się na wizję Podlasia, jaką propaguje "Kruk. Szepty słychać po zmroku". Trzeba jednak przyznać, że dzięki mrocznej miejskiej scenerii i równie mrocznym ujęciom okolicznej natury, a także portretowi lokalnych układów i nacjonalizmów "Kruk" wyróżnia się na tle polskich seriali, które często mogłyby dziać się w dowolnym wielkim mieście czy nad dowolnym rozlewiskiem.
Jest też interesujący główny bohater, Adam Kruk (Michał Żurawski), który w sprawie napadu dostaje szansę pokazania śledczych umiejętności, ale głównie zajęty jest grzebaniem we własnej traumatycznej przeszłości, co utrudnia mu zły stan zdrowia psychicznego i fizycznego. Nie do końca wiadomo, co dzieje się naprawdę, a co jest elementem urojeń komisarza. Teraźniejszość sprytnie przeplata się z przeszłością, a częściowo pokazano już także przyszłość. I chociaż widzieliśmy to już w kilku serialach, to na polskim gruncie opowieść wybrzmiewa całkiem przekonująco.
Od pierwszej, bardzo niepokojącej sceny przywodzącej na myśl dobre horrory typu hiszpański "Sierociniec", przez psychologiczne koszmary i Polskę trochę jak z filmów Smarzowskiego, aż po sensacyjne sceny trochę rodem z Pasikowskiego, "Kruk" wciąga i intryguje. I chociaż listę skojarzeń można by ciągnąć, to całość wypada zaskakująco oryginalnie. Oby tak dalej. [Kamila Czaja]
HIT TYGODNIA: Przecudny finał 2. sezonu "High Maintenance"
Serial Bena Sinclaira i Katji Blichfeld ma za sobą świetny sezon, wyróżniający się nawet na tle bardzo mocnych ostatnio komediodramatów. A wszystko dlatego, że jego twórcy poszli nietypową drogą, stawiając raczej na bycie niż dzianie się i pokazując świat z perspektywy obserwatorów, zawsze zainteresowanych i tylko czasem uczestniczących. A do tego mających w sobie dość ciekawości i empatii, żebyśmy sami zaczęli rozglądać się dookoła.
W finale 2. sezonu, zatytułowanym "Steve", przebyliśmy w ciągu jednego dnia drogę od najsympatyczniejszego rozwodu, jaki można sobie wyobrazić, poprzez zaćmienie słońca nad Nowym Jorkiem, aż do poszukującej nowych dróg Beth i jej kapryśnego towarzysza Steve'a. A wszystko to łączyła osoba naszego ulubionego dilera trawki, który jak zawsze znajdował się w centrum wartych uwagi wydarzeń.
I tak oto został świadkiem nie tylko zaćmienia słońca, ale i pewnych wyjątkowych zaręczyn, zapoznał się z nowymi ludźmi oraz zyskał mieszkanie na kółkach. A wszystko to od niechcenia, na luzie, tak jak tylko "High Maintenance" potrafi. W tym sezonie i w tym finale dobrze było widać bijącą z serialu otwartość na wszystko co inne, nowe, nietypowe, a jednocześnie będące dla kogoś codziennością. Guy do wszystkiego podchodził z uśmiechem i zainteresowaniem, a w zamian spotykały go same rzeczy niezwykłe. W świecie, który coraz bardziej boi się wszelkiej odmienności, potrzebujemy takich historii. [Marta Wawrzyn]
HIT TYGODNIA: "Shetland" – świetny finał świetnego sezonu
Kolejny sezon z detektywem Jimmym Perezem (Douglas Henshall) dobiegł końca – i był to sezon co najmniej tak dobry jak poprzedni, jeśli nawet nie lepszy. Odkąd w 1. odcinku do miasteczka wrócił Thomas Malone, skazany 23 lata wcześniej za zabójstwo nastolatki, a teraz wypuszczony ze względu na nieprawidłowości w tamtym śledztwie, atmosfera nieznośnie się zagęszczała. Zwłaszcza gdy Szetlandy stały się scenerią kolejnego morderstwa, powiązanego z poprzednim. A rozwikłanie tych zbrodni i paru pomniejszych tajemnic na szczęście rozciągnięto na całą serię, pogłębiając i fabułę, i postacie.
Nie będziemy zdradzać szczegółów śledztwa, bo może ktoś się pod wpływem naszych zachwytów skusi na ten wciąż za mało u nas doceniany brytyjski kryminał. Powiemy tylko, że prawie wszyscy bohaterowie, zarówno ci, których już znany, jak i nowi, powiązani z tą konkretną zbrodnią, napisani zostali przekonująco i wielowymiarowo. Także sprawa z odcinka na odcinek okazywała się coraz bardziej skomplikowana i tak mroczna, że "Shetland" w konkurencji gnębienia swoich detektywów i reszty świata zaczęło doganiać bardziej popularnych skandynawskich kolegów po fachu.
To jeden z nielicznych seriali kryminalnych, które ogląda się i dla bohaterów, i dla fabuły. Jimmy i jego współpracownicy są zaskakująco zwyczajni, nie potrzebują supermocy czy straszliwej przeszłości, żebyśmy chcieli wiedzieć, co u nich słychać. Rozwiązywane sprawy, zwłaszcza z sezonach 3. i 4., potraktowano poważnie, dbając o scenariusz i klimat. I jeszcze te zapierające dech w piersiach krajobrazy! Na szczęście już zapowiedziano, że "Shetland" wróci w przyszłym roku. [Kamila Czaja]
KIT TYGODNIA: "Instinct", czyli Alan Cumming i nic więcej
Jak uczynić standardowy procedural wyjątkowym? Według twórców "Insinct" wystarczy zrobić jego głównego bohatera gejem – w końcu to pierwszy taki przypadek w serialu stacji ogólnodostępnej, więc mówimy o szczególnej sytuacji. Szkoda tylko, że orientacja niejakiego Dylana Reinharta to jedyna rzecz, jaka wyróżnia produkcję CBS-u wśród konkurencji.
Cała reszta jest bowiem do bólu wtórną historią kryminalną, która nawet nie próbuje nas czymkolwiek zaskoczyć. Parę bohaterów tworzą tu wspomniany Dylan (Alan Cumming), obecnie profesor psychologii, a kiedyś agent CIA; oraz Lizzie (Bojana Novakovic), nowojorska pani detektyw, która zgłasza się do niego z prośbą o pomoc w rozwiązaniu sprawy morderstwa. Ta składa się z kilku klisz i banalnego rozwiązania, a po drodze zaliczamy jeszcze trochę osobistych problemów i zapowiedzi sentymentalnych wątków.
Wszystkiemu towarzyszy nuda przerywana tylko pojawieniem się na ekranie kogoś znajomego, bo "Instinct" może się pochwalić całkiem sympatyczną obsadą. Co z tego jednak, że są tu m.in. Whoopi Goldberg, Naveen Andrews i Daniel Ings, skoro nikt nie ma nic do roboty? Zostaje nam tylko Alan Cumming, którego zawsze oglądamy z przyjemnością i tu się to nie zmieniło. Tym razem jednak przede wszystkim żałujemy, że gdy już dostał główną rolę, to akurat w takim chłamie. [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: "Krypton" – najnudniejsza planeta we wszechświecie
Opresyjne społeczeństwo, zakazana miłość i groźba zagłady całej cywilizacji, a to wszystko w realiach obcej planety i z historią słynnego komiksowego superbohatera w tle. Miał "Krypton" wszystko, by zostać serialem może bez przesadnych ambicji, ale zapewniającym lekką rozrywkę na solidnym poziomie. I oczywiście zgodnie z przewidywaniami nic z tego nie wyszło.
Powodów jest kilka, ale na czoło wysuwa się kompletny brak dystansu do siebie, który zamienia "Krypton" w nadętą, pompatyczną bzdurę. Główny bohater, niejaki Seg-El (Cameron Cuffe) to dziadek Supermana, który musi się tu zmagać z ostracyzmem, jaki dotknął jego rodzinę, a przy okazji ze zbliżającym się do Kryptonu niebezpieczeństwem. O tym informuje bohatera Adam Strange (Shaun Sipos), ziemski podróżnik z przyszłości. Sensu w tym specjalnego nie ma, ale w gruncie rzeczy chodzi o to, by uczynić Supermana najistotniejszym punktem historii, która rozgrywa się 200 lat przed jego narodzinami.
I to powinno wystarczyć za cały komentarz, ale oczywiście "Krypton" ma więcej wad. Począwszy od fatalnie napisanych, sztucznych dialogów, poprzez takie samo aktorstwo (choć niezłych wykonawców tu nie brakuje), aż do nijakiej realizacji. W tej ostatniej kwestii fajerwerków się nie spodziewałem, bo wiadomo, że telewizyjny budżet ma swoje ograniczenia, ale twórcy i tak popisali się tylko brakiem wyobraźni. Zamiast stworzyć coś przykuwającego oko, postawili na szaroburą kolorystykę, która szybko zamienia "Krypton" w monotonny i przeraźliwie nudny seans. Polecamy cierpiącym na bezsenność, całej reszcie zalecamy trzymać się z daleka. [Mateusz Piesowicz]
KIT TYGODNIA: Finałowe zmagania "Z Archiwum X"
"My Struggle IV" wypadło lepiej od dwóch poprzednich części tej miniserii w ramach "Z Archiwum X", ale cóż z tego, skoro to wciąż był słaby odcinek. Chris Carter, który osobiście pisze i reżyseruje odcinki skupiające się na serialowej mitologii, zawiódł po raz kolejny, źle rozkładając akcenty, wymyślając kolejne bzdurne twisty i przede wszystkim tak przyspieszając akcję, że aż nie byliśmy w stanie rozpoznać postaci, które znamy od początku lat 90.
Tak było zwłaszcza ze Scully, która nie dość że jest w ciąży (i jej wiek wcale nie jest w tym wszystkim najtrudniejszy do zaakceptowania), to jeszcze najwyraźniej przeszła jakąś szybką przemianę poza kamerą, reagując absurdalnie chłodno na śmierć swojego syna, Williama. Poza tym nie rozumiem chociażby decyzji o tym, aby ją i Muldera rozdzielić na większość odcinka. Nie rozumiem też tego, co zrobiono z agentką Reyes, ani łatwości, z jaką pozbyto się postaci granej przez Barbarę Hershey, która zapowiadała się na wyśmienity czarny charakter.
Jestem zdziwiona, jak niewiele było emocji w odcinku, który przecież postawił na bardzo emocjonalną historię – rodziców ratujących nie tyle świat, ile przede wszystkim własne dziecko. Gillian Anderson nie miała szans, żeby pokazać to, co widzieliśmy choćby w "Ghouli", bo miejsce emocji zajęła bieganina i strzelanina. I im dłużej ona trwała, tym mniej mnie obchodził ostateczny rezultat.
Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby "Z Archiwum X" jeszcze wróciło z takim sezonem jak ten. Było w nim kilka naprawdę dobrych momentów i trzy świetne odcinki ("The Lost Art of Forehead Sweat", "Ghouli", "Rm9sbG93ZXJz"). Ale wolałabym, żeby w ewentualnym 12. sezonie nie było kolejnej odsłony "My Struggle" w wykonaniu Chrisa Cartera. A już na pewno nie wyobrażam sobie kontynuacji bez Gillian Anderson, której zawdzięczamy większość szczerych, emocjonalnych momentów z tego sezonu. [Marta Wawrzyn]