Koniec idealnego chłopca. "Zabójstwo Versace: American Crime Story" – recenzja finału
Mateusz Piesowicz
22 marca 2018, 23:11
"Zabójstwo Versace: American Crime Story" (Fot. FX)
Historia zabójstwa, do którego nie musiało nie dojść. Portret człowieka, który został mordercą. Obraz czasów, którym daleko do ideału. Tym wszystkim i jeszcze więcej było "Zabójstwo Versace". Spoilery.
Historia zabójstwa, do którego nie musiało nie dojść. Portret człowieka, który został mordercą. Obraz czasów, którym daleko do ideału. Tym wszystkim i jeszcze więcej było "Zabójstwo Versace". Spoilery.
Długą drogę w odwrotnym kierunku przebyliśmy wraz z 2. sezonem "American Crime Story", by na koniec wrócić do punktu wyjścia i feralnego 15 lipca 1997 roku. Dnia, w którym Andrew Cunanan (Darren Criss) zastrzelił Gianniego Versacego (Edgar Ramirez) na progu jego rezydencji, sprawiając jednocześnie, że wreszcie oczy całego świata zostały zwrócone na niego – chłopaka, którego słuchało się z zachwytem, gdy opowiadał o swojej wyjątkowości, choć nie wierzyliśmy w ani jedno jego słowo.
Finał skupia się na kolejnych dniach po morderstwie, dodając do nich oczywiście sporo od siebie tam, gdzie nie sposób było ustalić, co dokładnie się wydarzyło. I robi to całkiem przekonująco, wszak Andrew spędzający swoje ostatnie chwile w domu na wodzie, popijając szampana i z fascynacją śledząc relację z obławy na siebie to dość prawdopodobny widok. Podobnie jak przychodzący szybko kryzys osiągający szczyt podczas rozpaczliwej rozmowy z ojcem. I w końcu stopniowe opadanie na samo dno, aż do ostatecznego obrazu nędzy i rozpaczy zakończonego strzałem w głowę.
Samotność Andrew wysuwa się tu oczywiście na pierwszy plan, ale na razie ją zostawmy, bo bynajmniej nie jest on jedynym pozostawionym w "Alone" samemu sobie bohaterem. Odosobnienie przewija się tu w różnych postaciach przez całą godzinę, w której towarzyszymy choćby opłakującej brata Donatelli (Penelope Cruz) i odrzuconemu przez otoczenie Versacego Antonio (Ricky Martin). Ponownie spotykamy także pozbawioną męża Marilyn Miglin (Judith Light) i porzuconą przez syna Mary Ann Cunanan (Joanna Adler). Ich obecność nie wnosi wprawdzie do historii wiele nowego – co mieliśmy o nich wiedzieć, dostaliśmy już wcześniej – ale jest uzasadniona. Pozwala bowiem dobitnie odczuć przeraźliwą pustkę, jaką w życiu każdego z nich w ten czy inny sposób pozostawił Andrew Cunanan.
Finał uderzał w te dramatyczne tony z różnym skutkiem, czasem (rzadziej) pozostając przy bardziej subtelnych niedopowiedzeniach, a częściej wyolbrzymiając je do melodramatycznych rozmiarów. Typowych dla Murphy'ego rzecz jasna, więc trudno na nie jednoznacznie narzekać, zwłaszcza że nawet najbardziej przesadzone sceny były uwiarygodniane przez aktorskie popisy. Judith Light i Penelope Cruz sprzedałyby skutecznie największe wyciskacze łez, więc udźwignęły też tutejsze łopatologiczne epilogi dla swoich postaci. W mniejszym stopniu dotyczy to Ricky'ego Martina, który próbę samobójczą zagrał z tą samą miną zbitego psa co zawsze.
Daruję mu to jednak, bo chwilę wcześniej dostał niewielką, ale znaczącą scenę podczas pogrzebu Versacego, gdy jego bohater został symbolicznie wykluczony z grona najbliższych zmarłego i ostentacyjnie pominięty podczas kościelnej ceremonii. Ważne to nie tyle ze względu na Antonia, który nigdy nie wyrósł tu na pełnoprawną postać, ale zepchnięty wcześniej nieco na margines wątek homoseksualizmu i podejścia do niego. Spójrzcie, jak ładnie połączyło się to z monologiem Ronniego (Max Greenfield), który na posterunku policji w Miami powiedział o Versacem rzeczy, na jakie w wypełnionej osobistościami mediolańskiej katedrze nikt by się nie odważył.
"Wszyscy zastanawialiśmy się, jak to jest być tak potężnym i bogatym, że nie ma znaczenia, że jesteś gejem" – mówił Ronnie, zaraz potem celnie i ostro punktując służby, które sprawą Cunanana zainteresowały się dopiero, gdy zaczęła dotyczyć celebryty. Długo kazali nam czekać twórcy serialu na to uderzenie, dotąd podrzucając tylko drobne oznaki ciągle unoszącego się w powietrzu motywu, ale tutaj już nikogo nie oszczędzali. Panująca w policji i FBI homofobia została wyraźnie zaznaczona, a władze bezpośrednio oskarżone o zaniechania, które doprowadziły do tragedii. Powinien ten temat mocniej wybrzmieć już znacznie wcześniej (tego też można się było spodziewać po przedsezonowych zapowiedziach), ale dobrze, że pojawił się chociaż w tym momencie.
A jeszcze lepiej, że dostało się nie tylko amerykańskim władzom i społeczeństwu z lat 90., które solidarnie odwracały wzrok, ale wszystkim, którym bogactwo ułatwiało przełknięcie niewygodnych faktów. Versace wprawdzie otwarcie żył w homoseksualnym związku, ale czy miało to jakiekolwiek znaczenie po jego śmierci? Nie, mężczyzna którego kochał, został bez ceregieli odtrącony, a wszyscy mogli spokojnie wrócić do codzienności, w której nie muszą już udawać, jacy są otwarci.
"Zabójstwo Versace" ten obraz społeczeństwa skrywającego swoje wady pod maską tolerancji pielęgnowało przez długi czas, żeby dopiero w finale efektownie go obnażyć. Paradoksalny jest fakt, że stało się to za sprawą Andrew, który przecież oparł na kłamstwie praktycznie całe swoje życie. On, który najmocniej w świecie pragnął zostać dostrzeżonym, sprawił, że opadła zasłona kłamstw. Choć oczywiście serial absolutnie go za to nie gloryfikuje, bo był to tylko efekt uboczny działań mordercy.
Bardzo przewrotny, podobnie zresztą jak wszystko, co z postacią Cunanana robili twórcy na przestrzeni sezonu. Zaczynając od zabójstwa, automatycznie uczyniono go bezdusznym potworem, który to obraz potem jeszcze się wzmagał. Do czasu, aż ujrzeliśmy kolejne oblicza Andrew, a odraza względem niego coraz mocniej mieszała się z dziwną fascynacją, a w końcu nawet swego rodzaju żalem. Ciągle jednak z cichym głosikiem z tyłu głowy uparcie powtarzającym: zabił pięciu ludzi, a ty zrzucasz winę na trudne dzieciństwo?
Jak nie byłem przekonany do zabiegu z odwróconą chronologią, tak finałowy powrót do "teraźniejszości" przekonał mnie, że twórcy jednak trafili z nim w sedno. W ciągu tych kilkunastu minut spędzonych z Cunananem zamkniętym w pustym mieszkaniu zobaczyliśmy go bowiem w pełnej krasie i kilku wcieleniach. Andrew, którego wcześniej oglądaliśmy we fragmentach, tutaj został podany w pigułce.
Był więc król życia, któremu wszystko uchodziło na sucho, rozluźniony i potrafiący parsknąć śmiechem, gdy słyszał, że o jego działania podejrzewano włoską mafię. Był oszust przybierający kolejną sztuczną, dopasowaną do okoliczności pozę, tym razem nabożną, podczas pogrzebu Versacego (oglądanego na projektorze, a jakże). Był zrozpaczony chłopak, do którego świadomości kropla po kropli przedostawała się rzeczywistość, którą stłumił tak samo jak kiedyś – naiwną wiarą w ojca.
Był wreszcie człowiek, który nie tyle śnił o wielkości, co uważał, że mu się ona należy. Do tej kwestii odniesiono się, wracając do spotkania Cunanana z Versacem, dopisując tam jeszcze scenę pocałunku, do którego ostatecznie nie doszło. Tu znów widać rękę Murphy'ego, który wyłożył nam wszystko jak na tacy ("Nie chodzi o przekonywanie ludzi, że zrobisz coś wielkiego, ale o robienie tego"), jednocześnie osłabiając nieco końcowy efekt. Bo łatwo teraz dopisać sobie do tej historii proste rozwiązania. Nieważne jednak, czy uznamy, że Andrew naprawdę coś czuł do Versacego i poczuł się odrzucony, czy tylko sobie to uczucie w swoim stylu wmówił, żadne z tych wyjaśnień jego działań nie brzmi przekonująco.
Sprawa jest znacznie bardziej złożona, tak jak złożoną postacią był serialowy Andrew Cunanan, który przed oddaniem śmiertelnego strzału spojrzał jeszcze po raz ostatni na swoje odbicie w lustrze. Czy ujrzał w nim odrażającego mordercę; przegranego mężczyznę, który nie dorósł do wyobrażeń o idealnym chłopcu; czy kogoś zupełnie innego, pozostanie tajemnicą. Bolesną ironią jest za to fakt, że człowiek, który chciał być zobaczony, umarł będąc oglądanym tylko przez samego siebie.
Takie zakończenie całego serialu kupiłbym w stu procentach, ale że Ryan Murphy rzadko przestaje być sobą, musiało ich być więcej. I ostatecznie wszystkie się nieco rozmyły, nie fundując nam jednej mocnej konkluzji, a kilka mniejszych. Pod tym względem finał również dobrze odzwierciedlił cały sezon, przeplatający momenty świetne z przeciętnymi lub całkiem zbędnymi i nie wzbudzający we mnie takich emocji, jak choćby jego poprzednik. Andrew Cunanan w wykonaniu Darrena Crissa wart był jednak każdej chwili z serialem, bo tego grzecznego i uprzejmego mordercy jeszcze długo nie zapomnę.